Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 85.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2372   —

słuchać. Niestety, nie chciałem nawet wierzyć słowom księżny Salm, która mi o panu opowiadała. Chciał mnie sennor ratować. Był pan jednak bezsilny wobec przeznaczenia, którego słuchać muszę. Teraz już za późno. Proszę przyjąć najgłębsze podziękowanie i do widzenia! — skończył cesarz, ściskając rękę Roberta.
— Najjaśniejszy Panie, niechaj Pan ochrania Was lepiej, niż mnie się to udało!
Maksymilian i książę Salm zniknęli w mrokach nocy. Robert stał zasłuchany w echo ich kroków. Nagle ktoś uderzył go pięścią w plecy.
— Hola, leniuchu! Cóż się tak gapisz, jak gdybyś spał. Niech żyje zwycięstwo! Niech żyje republika! Niech żyje Juarez! Niech żyją Escobedo i Velez!
W milczeniu udał się do namiotu. Tu podszedł don mały André.
— Nareszcie! Gdzież jest cesarz?
— Tam — odparł, wskazując na miasto.
— Nie udało się?
— Pah! Byłoby się udało, ale nie chciał.
— Nie chciał? Mój Boże, co za nonsens! Dlaczegóż nie chciał?
— Niech mnie pan zostawi w spokoju, inaczej gotów pan coś oberwać!
Nie dbając o to, co się dzieje dokoła, Robert rzucił się na łóżko i zakrył twarz kołdrą. Przeleżał tak ranek i południe.
O świcie fort La Cruz i miasto Queretaro dostały się w ręce Escobeda, który przybył na niespo-