Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 85.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2371   —

— Nie ma go w klasztorze! Szukajcie tutaj, szukajcie!
Od pól rozległy się szybkie kroki nadciągających posiłków wojskowych. Po opanowaniu ogrodu przez Veleza, wyjście było przez chwilę wolne. Robert pociągnął cesarza.
— Boże, na ucieczkę już za późno! — jęknął. — Żeby się tylko wydostać. Musimy dotrzeć do Cerro de las Campanas, Najjaśniejszy Panie!
Ujął opierającego się Maksymiliana za rękę; adiutant wziął cesarza za drugie ramię. O jednym tylko myśleli — byle ujść z ogrodu! — Nagle wyrósł przed nimi nowy oddział republikanów.
— Stać! Kto idzie? Dokąd? — zawołał dowódca, wyciągając szablę z pochwy.
— Czego chcecie, Orbejo? — zapytał Robert. — Czy nie widzicie, że to spokojni obywatele.
— Obywatele? Ktoby w to uwierzył! Kimże wy jesteście?
— Ah, to wy, sennor Helmer! To co innego. Czegoż chcą ci dwaj hidalgowie?
— Wracali z knajpy do domu. Przybiegli tutaj, zwabieni podejrzanymi szmerami.
— No, no. Na drugi raz lepiej siedzieć w domu, niż słuchać szmerów! Niech idą z Bogiem.
Oddalił się w kierunku ogrodu. Przybyłe posiłki waliły naprzód.
— Trzeba uciekać jak najprędzej!
Maksymilian zatrzymał się nagle.
— Niech mnie pan zostawi — rzekł z niezwykłym spokojem. — Widzę teraz, że należało pana