Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   110   —

udała. Alfons powolnym, jakby znudzonym krokiem podszedł do okna komnaty ojca, rozejrzał się dokoła i zobaczył wronę, siedzącą na szczycie drzewa.
— Baczność — rozkazał psom — Pluto, Poluks.
Porwał strzelbę i przyłożył do ramienia.
W tejże chwili zadzwoniło mu w uszach, w oczach stanęły mu świeczki i, nie jęknąwszy nawet, zwalił się na ziemię.
To Mariano, który z ukrycia obserwował każdy jego ruch, wypadł nagle i powalił go.
Mimo okropnego bólu zerwał się Alfons, szukając strzelby, którą mu wytrącono z ręki, lecz młody brygant porwał go za gardło, potrząsnął z całej siły raz i drugi i zduszonego cisnął o kolumnę. Alfons runął na ziemię, blady i nieruchomy, jak trup. Prowadzone przezeń psy myśliwskie przyglądały się tej scenie najzupełniej obojętnie. Nawet one nie lubiły swego pana i nie myślały go bronić.
Nadbiegło kilka sług, między którymi znajdował się też kasztelan.
— O Najświętsza Panno! — mówił cichutko poczciwy Alimpo — co ten gałg... tfy... co ten młody pan hrabia chciał zrobić? Boże miłosierny, co to za straszny człowiek!
My tu chodzimy wszyscy na paluszkach, nie śmiemy głośno słowa powiedzieć, a on chciał strzelać! Co z nim teraz zrobić?
— On jeszcze żyje? — spytał wkońcu Alimpo markotnie.
— Żyje. Zemdlał tylko, bo go przydusiłem.
— Szkoda! — wyrwał się kasztelan, ale zaraz