Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1796   —

i zastrzelił ojca, zdoławszy rzucić poszlaki na mnie. Zostałem skazany, ale umknąłem dzięki przyjaciołom. Zbrodniarz dopiął celu: zagarnął osadę, która właściwie do mnie należała. Ale to nie na długo starczyło. Przejadł i przepił majątek, i skoro wydał ostatni szeląg, był zmuszony wrócić do właściwego zawodu. Był mianowicie marynarzem.
— Czy nie usiłował pan się zemścić?
— Czyż mogłem? Czyż śmiałem wrócić do ojczyzny? Musiały upłynąć lata, zanim urosła mi broda i zanim wygląd mój tak się zmienił, iż mogłem wrócić niepoznany. Ale przybyłem za późno; zbrodniarz był już na morzu. Przyłączyłem się do poszukiwacy złota; szczęście mi dopisywało. Po czterech latach byłem zamożnym człowiekiem; rozpocząłem łowy na mordercę mego ojca i niszczyciela mego szczęścia. Deptałem mu stale po piętach, lecz nie mogłem doścignąć. Pieniądze mi się wyczerpały i znowu zubożałem, nie dokonawszy pomsty. Ale ten, którego szukałem, zginął pewnego nieszczęsnego dnia.
— Dlaczego nazwał się Grandeprise?
— Ponieważ było to moje nazwisko; aby cały świat wiedział, że ja, zbiegły skazaniec, przeklęty ojcobójca, zostałem kapitanem piratów.
— Do licha! Ten Grandeprise jest dowcipny nawet w zbrodniach.
— Nazywa pan to dowcipem? Ja to nazywam diabelstwem!
— Jakież było jego istotne nazwisko?
— Henrico Landola.
— Wszyscy diabli! Czy nie pomyślał pan, że