Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1797   —

zbrodniarz żyje jeszcze pod własnym nazwiskiem? Mogę panu oznajmić, że nie zginął.
— Święty Boże! Czy to prawda, sennor? Zna go pan?
— O, ubiłem z nim niejeden interes i spodziewam się, że niedługo ujrzę tego czcigodnego Henrica Landole!
Oczy myśliwego wpiły się w wargi Corteja, jakgdyby pragnął wyczytać słowa, zanim zostaną wypowiedziane. Uchwycił go za ręce.
— Istotnie spodziewa się pan, że spotkasz tego człowieka? Nie jesteś jego przyjacielem, lecz wrogiem?
— Byłem jego przyjacielem, ale teraz jestem wrogiem. Oszukał mnie i okłamał; zadanie, które mu powierzyłem, wykonał nie zgodnie z moim zleceniem, lecz postąpił samowolnie i wyrządził mi wielkie szkody.
— Chce się pan zemścić? — zapytał myśliwy. — Czy mogę być pańskim sojusznikiem?
— Gdybym wiedział, że można panu zaufać.
— O, sennor, daj mi tego potwora w ręce, a uczynię dla pana wszystko, co jest w mocy ludzkiej. Po prostu płonąłem pragnieniem zemsty. Gdzie myśli pan szukać Landoli?
— Chwilowo jeszcze nie wiem. Nadewszystko muszę dotrzeć szczęśliwie do hacjendy. Z chwilą, gdy będę bezpieczny, na pewno dostanę o Landoii wyczerpujące wiadomości.
— A więc jedźmy! Konie są osiodłane. Obejrzymy tylko pańskie oczy.