Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 18.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   505   —

— Musimy zbadać — co to jest — rzekł przewodnik.
Poczołgali się ostrożnie naprzód, aż dotarli do stawu, który obeszli naokoło. Właśnie, gdy zbliżyli się do drzewa cedrowego, rozległ się znowu okropny wrzask, tym razem tuż przy nich. Dzicy mieli nerwy ze stali, a przecież przerazili się strasznie.
— Słuchaj.
— Słyszę ciągłe uderzania i szum wody, tu muszą być krokodyle.
— Człowiek musi być przywiązany do tego drzewa, a raczej do gałęzi, zwisającej nad wodą.
Znów ozwał się przeraźliwy krzyk. Teraz już byli pewni, że tak jest jak mniemali.
— Kto woła? — zapytał naczelnik głośno.
— Na pomoc!
— Kim jesteś?
— Hiszpanem.
— Hiszpan, biała twarz — zamruczał Czarny Jeleń. Niech wisi.
Pomimo to pytał dalej.
— Kto cię tam powiesił?
— Dwaj czerwonoskórzy. Mizteka i Apacha. O, chodźcie, pomóżcie. Ja już nie mogę dłużej, krokodyle mnie pożrą.
— Apacha i Mizteka! — Szepnął wódz. — To nasi nieprzyjaciele.
— Może go trzeba uratować? Muszę jednak wprzód skrzesać ogień.
Podszedł do krzaku, zerwał garść badyli i przyniósł na brzeg. Potem wyjął swój punks (krzesiwo