Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 06.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   165   —

Gospodarz uśmiechnął się i spytał chytrze: — sennor pewno cudzoziemiec, nie Hiszpan?
— Tak, jestem z daleka.
— To zaraz widać, sennorze. — Hiszpan nie pytałby: co na to policja? — Wiedziałby, że nasza policja służy temu, co lepiej zapłaci...
— Aha, a może wiecie dokąd jechał ten Landola?
— Do Rodriganda — odpowiedział gospodarz bez wahania.
— Czy ma tam znajomych?
— A pewno.
— To gadajcież tak odrazu! — zniecierpliwił się Zorski — widzę, że wiecie wszystko, co się dzieje w okolicy, a trzeba z was każde słowo wyciągać jak obcęgami.
— Sennorze — odpowiedział karczmarz z flegmą — taka złota moneta dużo warta, za tyle pieniędzy warto dużo opowiedzieć, ale musi pan dużo pytać.
— Dobrze — rzekł doktór z uśmiechem — mówcie: do kogo ten Landola mógł jechać?
— Do głównego administratora Rodriganda, Gasparina Korteja.
— Jakto? Oni się znają?
— Jak łyse konie, sennorze, przecież to wspólnicy.
— Co? — zdziwił się lekarz. — Kortejo jest wspólnikiem zbója morskiego i porywacza ludzi? A cóż na to hrabia Rodriganda?
— A cóż hrabia? — powtórzył gospodarz, Ślepy, chory, umierający prawie, nie wie o niczym