Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   38   —

zakonnik. — Umarły jest chrześcijaninem i jako taki ma być pogrzebany.
— Co mnie do tego? — — machnął ręką kapitan. — Róbcie sobie z nim, co chcecie. Czy Mariano już wstał?
— Tak.
— Niech przyjdzie zaraz do mnie.
W parę minut później do celi herszta wszedł Mariano. Był blady, ale spokojny i opanowany i nikt nie poznałby teraz nienawiści, jaką żywił do kapitana.
Kapitan przyjął go ze zwykłą sobie rubaszną poufałością.
— Jak się ma twój koń? — spytał.
Twarz młodzieńca rozjaśniła się. Widocznie wzmianka o ulubionym wierzchowcu była dlań przyjemna.
— Ledwie go będzie można poskromić — rzekł. — Stoi już więcej niż miesiąc w końskiej jaskini na górze i musiałem go zabrać stamtąd, bo bije i kąsa swoich towarzyszy.
— Uważaj, żeby nie było jakiego nieszczęścia. Gdy koń długo nie widzi jeźdźca, nietrudno później o nieszczęście.
— Czy mam go ujeżdżać, kapitanie?
— Tak.
— W jakim kierunku?
— Daleko, do Manrezy i zamku Rodriganda.
— O, to naprawdę bardzo daleko, kapitanie!
— Będziesz miał dość czasu na te wycieczki. Możliwe, że wypadnie ci tam pozostać nawet przez pewien czas.
Wyraz szczerego zadowolenia pojawił się na twarzy Mariana. Myśl o pozbyciu się towarzystwa zbójów