Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   113   —

— Tak, panno Różo, ale na miły Bóg, cicho! Radość mogłaby być dla niego zabójcza.
Hrabianka nie mogła się już powstrzymać. Zapominając o obecności przyjaciółki i kasztelanowej rzuciła się Zorskiemu na szyję i ucałowała oszołomionego tym niespodziewanym wybuchem doktora prosto w usta...
Poczciwa Elwira o mało nie krzyknęła, widząc, co się dzieje. Wstrzymała się jednak na myśl, jakie skutki mógł pociągnąć jej krzyk w tej chwili. Pomyślała tylko:
— O święta Lauretto, jaka szkoda, że tu nie ma mojego Alimpo! Jakże się zdziwi i ucieszy, gdy mu to opowiem.
Miss Amy była niemniej od niej zdziwiona, ale instynktem zakochanego dziewczęcia oddawna już domyśliła się prawdy, więc objęła Różę i ucałowała serdecznie, ciesząc się jej radością i szczęściem.
W chwilę później lekarz, wyszedł, by odetchnąć świeżym powietrzem po wyczerpującej operacji.
Na jego widok pośpieszył ku niemu Mariano.
— No i jakżeż, panie doktorze? — zapytał niespokojnie — jakże się panu powiodło?
— Doskonale. Lepiej, niż przypuszczałem nawet. Uprzedzam pana jednak, panie poruczniku, że w tej chwili musimy ten szczęśliwy wynik trzymać w tajemnicy przed chorym, bo jest bardzo słaby.
— Chwała Bogu! — odetchnął porucznik.
— Co to za strzelba? — spytał doktór i z uśmiechem dodał — Przecież oficerowie, o ile wiem, nie stoją na warcie z karabinami.
— Don Alfonsa, którego zmuszony byłem zaaresztować — odpowiedział Mariano, marszcząc brwi.
— Co? Aresztował go pan? Dlaczego?