Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   114   —

Gdy porucznik opowiedział o nikczemnym postępku Alfonsa, lekarz zatrząsł się z gniewu.
— Co za szubrawiec! — zawołał — co za bezczelny łotr!
I to ma być rodzony syn don Emanuela?! Mariano chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się w porę.
Doktór sapał z gniewu.
— Co pan myśli z nim zrobić, panie poruczniku? — spytał wreszcie. — Ostatecznie musimy pamiętać o tym, że jesteśmy tu obcy, a on jest dziedzicem rodu Rodriganda.
— Pozostawiam to do rozstrzygnięcia panu, panie doktorze. Chyba pan wie najlepiej, czy on może być jeszcze szkodliwy.
— Hm — zastanowił się lekarz — gdyby był wystrzelił, hrabia mógłby się obudzić i kto wie na czym by się operacja skończyła. Teraz wszakże po nauczce, jaką od pana otrzymał, sądzę, że nie ośmieli się szkodzić.
Chodźmy do niego.
Zeszli do piwnicy. Alfons zdążył już oprzytomnieć i chciał się rzucić na Mariana, ale doktór powstrzymał go siłą.
— Zbóje! Bryganci! Bryganci! — zgrzytał zębami Alfons.
— Wymyślaj pan sobie, ile tylko się panu podoba — odpowiedział Zorski — pańskie słowa nie obchodzą nas. Puścimy pana na wolność, ale przedtem pomówimy z panem.
— Wynoście się — wściekał się Alfons — Każę was powyrzucać na zbity łeb z zamku, przybłędy!
— Uspokój się, złotko — powiedział doktór —