Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1793   —

Nie można inaczej postąpić. Aby nie narażać pana, musimy obrać drogę okrężną.
— Ile wskutek tego stracimy czasu?
— Dwa dni.
— To bardzo wiele! Musimy bezwłocznie jechać.
— Stój pan — nie bezwłocznie! przyniosłem trochę prowiantu. Trzeba coś zjeść. Przyłożę panu świeże zielę, a potem będziemy mogli dosiąść koni. Kto ma stracić dwa pełne dni, nie zważa na półgodzinną zwłokę.
Mimo dokuczliwego bólu, Cortejo zasmakował w przyniesionych tartillas[1]. Zaledwie zjadł kilka kęsów, poczuł przypływ nowych sił. To usposobiło go do rozmowy.
— Brał mi pan wczoraj za złe, że informowałem się o pańską rodzinę? — zaczął.
— Za złe? O, nie! Na pustkowiu każdemu przysługuje prawo zadawania podobnych pytań. Ale uważałem, że zanim mam odpowiadać, należy przewiązać pańską ranę!
— A więc pozwoli pan, że wrócę do tych pytań. Przypomina pan sobie, powiedziałem iż nazwisko pańskie jest mi znajome? Czy ma pan krewnych żyjących?
— Nie.
— W takim razie zbytecznie się pytam. Gdyby, pan miał krewnego marynarza, to...

— Marynarza? — przerwał mu szybko myśliwy. — Skąd pan wie?

  1. Małe placki z maisu.