Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1792   —

szczery i dobry człowiek. — Skoro umilkł w oddali tętent, Cortejo pod wpływem ciszy wpadł w drzemkę, która trwała zapewne dosyć długo, gdyż ocknąwszy, się, usłyszał uderzenia kopyt. A więc Grandeprise już powrócił.
— Nareszcie się pan zbudził! — rzekł myśliwy.
— Czy długo spałem? — zapytał Cortejo.
— Całą wieczność. Już blisko południe.
— Pioruny! Musimy pędzić!
— Cierpliwości! Nawet jeśli nas ścigają, to ubiegliśmy wrogów o zbyt wielką odległość, aby się niepokoić.
— Czy dostał pan konie?
— Tak. Parę świetnych rumaków. Będziemy, mknąć jak sokoły. Niestety, zmuszeni jesteśmy jechać drogą okrężną. Pomyśl pan! W Reynosa wylądowało przeszło tysiąc ochotników ze Stanów Zjednoczonych. Spieszą do Juareza i obsadzili wszystkie hacjendy stąd aż do Montereya. Aby nie natknąć się na nich, musimy jechać do Rio Tigre i dokoła Monstereya, przybędziemy więc do hacjendy z południa, zamiast ze wschodu.
— To źle; czy istotnie musimy się ich lękać?
— Rozumie się, sennor. Czy znają tutaj pana osobiście?
— Tak.
— No, należy się spodziewać, że Juarez wysłał na spotkanie tych ochotników swoje oddziały. Wśród nich mogą znaleźć się ludzie, którzy pana widzieli. Poza tym, ci ochotnicy są dobrze wyćwiczeni i czujniej potrafią uważać, niż Meksykanie.