Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 18.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   493   —

Obaj mściciele nie słyszeli.
— Łaski! — powtórzył. — Zrobię wszystko, co chcecie, tylko nie wieszajcie mnie.
I ta prośba nie została wysłuchana. Bawole Czoło porwał go bez słowa odpowiedzi i pociągnął ku drzewu.
— Nie czyńcie tego. Dam wam wszystko, mój tytuł hrabiowski, moje posiadłości, całą Rodrigandę. Wszystkiego się zrzeknę, darujcie mi tylko życie.
Teraz dopiero odpowiedział mu naczelnik Miztekes:
— Czym jest Rodriganda? — wyrzekł z pogardą. — Czym twój tytuł hrabiowski? Czym twoje posiadłości? Widziałeś skarby Mizteków, którymi pogardzam, których nie chcę, a ty chcesz mi twoją nędzę ofiarować?! Zostań hrabią i umieraj! Patrz na te zwierzęta, które jeszcze nigdy białego hrabiego nie jadły. Tutaj na tym drzewie będziesz wisiał cztery dni i kurczył nogi na widok zachłannych paszcz zwierząt. Oto koniec białego hrabiego, który chciał oszukać Indiankę. Błagałeś o łaskę, a czy miałeś miłosierdzie, zabijając toporem Polaka, przyjaciela naczelników? Czyś miał miłosierdzie, wydając mnie w ręce Meksykańczyków? Miałeś miłosierdzie, raniąc śmiertelnie serce w piersiach biednej Indianki? Dlatego musisz zginąć.
Wszystkie wysiłki w celu obrony spełzły na niczym. Silny naczelnik poniósł go aż do drzewa, po którym Apacha wspinał się w górę, trzymając końce lassa w zębach.