Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2144   —

— Ma pan rację. A więc teraz każdy pójdzie w swoją stronę, a wieczorem spotkamy się tutaj.
Z nastaniem wieczora wszyscy zeszli się tajemnie na cmentarzu.
— Teraz musimy wydać zarządzenia — rzekł alkad. — Postawię dwóch ludzi przy bramie.
— To nic nie pomoże — odparł Sępi Dziób. — Byliby ostatnimi idiotami, gdyby weszli przez bramę. Należy przypuszczać, że się wdrapią po murze.
— To utrudniłoby rzecz całą — stwierdził alkad z niechęcią. — Musiałbym zawezwać większą ilość policjantów.
— Większą ilość policjantów? Ależ, master alkadzie mam wrażenie, że jest ich dosyć. Zostańcie przy grobach; nie obsadzajcie cmentarza policjantami. Ja to załatwię.
Alkad, Robert i Peters w otoczeniu trzech policjanów pozostali przy grobach.
Cierpliwość czatujących została wystawiona na ciężką próbę, północ bowiem nadeszła, a Amerykanin nie dawał znaku życia.
— Może wcale nie przyjdą — rzekł alkad.
— Trzeba się z tym liczyć — odparł Robert. — W takim razie będziemy musieli wrócić jutro.
— A może przyszli, a ten strzelec...
Zbliżały się kroki. Policjant szedł po schodach.
— Idą? — zapytał rozpromieniony alkad.
— Tak, sennor! Jest ich trzech. Trapper prosi, byście pogasili latarki. Poszedł ich śledzić. Dwaj z nich zniknęli wśród grobów, trzeci stał przy bramie na warcie.