Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 14.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   385   —

— Panie doktorze, życzę panu szczęścia I powodzenia z całego serca.
— Ja również! — rzekł nadleśniczy. — Nie patrzcie tylko na mnie, starego durnia, bo ciekną mi łzy z oczu, jakby jakiemu smarkaczowi, kiedy w skórę dostanie, mociumdzieju. Jeżeli operacja się nie uda i hrabianka nie zostanie uleczona, to, jak mi Bóg miły, polecę do Hiszpanii i wysadzę do stu djabłów cały zamek Rodriganda w powietrze.
Poczciwy staruszek obcierał sobie łzy z brody, które bezustannie z ócz mu ciekły.
— No, a teraz w imię Boże zaczynamy! — zawołał Zorski.
Słowa te zelektryzowały wszystkich i wywołały lament i płacz. Pani Zorska i Helena pobiegły, do chorej i tuliły ją jak dziecko, nadleśniczy począł łkać jak mały uczniak, Alimpo chwycił swą Elwirę za rękę i płakali tak oboje na wyścigi, nawet prokurator wziął chusteczkę do ręki.
Tylko Zorski wydawał się być spokojny.
Musiał panować nad sobą z nadludzką wprost siłą.
Gdy nabierał wodę porcelanową łyżką, ręka mu nawet nie zadrżała.
— Trzymajcie ją! — prosił.
Matka i siostra uklękły po obu stronach chorej i podniosły jej głowę do góry. Zorski zbliżył łyżkę do ust Róży, natychmiast jednak cofnął ją i zakrył ręką oblicze. Krótkie, ale straszne łkanie wstrząsnęło jego potężnym ciałem. Był to krzyk, tak straszny, że inni zaczęli na nowo płakać. Ból