Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   106   —

— Prosiłbym pana więc, panie poruczniku, byś zechciał podczas operacji stać przed oknami pokoju pana hrabiego. Mam nadzieję, że jeżeli pan tam będzie, nikt nie odważy się nam przeszkodzić.
— Aha, domyślam się, o co panu chodzi — rzekł porucznik — i chętnie spełnię pańskie życzenie. Będę sobie uważał za zaszczyt, że i ja mogę się na coś przydać podczas operacji.
— Zaszczyt? — zapytał Alfons drwiąco — doprawdy zaszczyt to nielada! Takiego zaszczytu dostąpi łada pies łańcuchowy.
Mariano zbliżył się do niego z groźną miną.
— Cofnij pan w tej chwili, coś powiedział — rzekł.
— Ani myślę.
— Dobrze, jestem z tego bardzo zadowolony — będzie pan musiał udzielić mi satysfakcji.
— Co? satysfakcji? panu? — pytał Alfons, jak gdyby złe dosłyszał — panu?
— Tak. Spodziewam się, że zna pan obyczaje, przyjęte wśród szlachetnych kawalerów.
— To pan jest szlachetnym kawalerem? Pan? — pienił się Alfons — Pan, który jest...
Ale w tej chwili notariusz stanął przed nim z tak groźną miną, że Alfons przerwał nagle.
— Panie hrabio! — rzekł Kortejo — pozwolę sobie przypomnieć, że są tu damy, więc nie czas teraz na takie rozmowy. Te sprawy panowie załatwicie później między sobą.
— I ja tak sądzę — poparł go lekarz. — W każdym razie, jeżeli panu, panie poruczniku potrzebny będzie sekundant służę z chęcią. A teraz proszę panie ze mną — chory czeka.