Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 03.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   70   —

— Ten rozbójnik, który wczoraj napadł na pana.
— Co?! — zawołał lekarz — to niemożliwe!
— Uciekł naprawdę, sennorze, uciekł za góry, za lasy.
Doktór osłupiał ze zdumienia.
— Ależ... w jaki sposób? — zapytał wreszcie.
— Tego nikt nie wie. Nawet moja Elwira nie potrafi się domyślić.
— Czy go nie pilnowano?
— I jak jeszcze! Aż dwóch parobków stało na straży przy drzwiach, sam hrabia Alfons sprawdzał, czy czuwają, a jednak uciekł!
— Ależ to niesłychana rzecz! To wygląda okropnie podejrzanie. Musiał mieć wspólników w zamku,, którzy go uwolnili.
— Możliwe — zgodził się kasztelan — tak samo sądzi moja Elwira.
— No, ale teraz już nikt nie potrafi wykryć sprawców wczorajszego napadu.
— A tak, tak — potakiwał Alimpo — teraz przyjedzie sąd, a głównego sprawcy nie ma. To fatalne, to nam wstyd przynosi, panie doktorze, nam wszystkim z Rodriganda.
Ukłonił się i odszedł z godnością. Czekał go bardzo zaszczytny obowiązek: miał towarzyszyć hrabiance Róży, która wybierała się właśnie do sąsiedniego miasteczka.
Hrabianka bowiem otrzymała list od swej koleżanki Amy Lindsay, córki konsula angielskiego w Madrycie.
Pisała, że jej ojciec zostaje przeniesiony do Mek-