Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 03.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   69   —

wił, rozkładając ręce Kortejo — przecież hrabia Alfons sprawdzał wczoraj areszt, a parobcy czuwali całą noc przy drzwiach, w jakiż więc sposób mógł uciec?
— A jednak go nie ma.
— W takim razie ktoś mu umożliwił ucieczkę. Może nawet ci, co go pilnowali.
— Wątpię — rzekł hrabia. — Za dobrze ich znam, bym mógł ich o to podejrzewać. Zresztą byli zdziwieni i przerażeni, gdy się okazało, że więzień znikł.
— I ja jestem przekonana, że oni nie są temu winni, co się stało — powiedziała Róża z naciskiem. — Jeżeli ktoś pomógł rozbójnikowi, to napewno nie oni.
— Więc kto? — spytał Kortejo z najniewinniejszą w świecie miną, choć mu serce zabiło mocno.
— Śledztwo wykaże. Tatuś pana wezwał, by pan w nim wziął udział.
— Bardzo chętnie, ale obawiam się, że nie znajdziemy winnego, jeżeli wartownicy naprawdę nie mają z tym nic wspólnego.
Jakoż „przewidywania“ chytrego notariusza okazały się słuszne, nie znaleziono śladu nawet zbiegłego rozbójnika, ani też nikogo podejrzanego o uwolnienie go z aresztu.

Hałas, panujący w zamku, obudził Zorskiego. Doktór wstał, ubrał się i wyszedł na korytarz dowiedzieć się, co się stało.
Pierwszą osobą, którą napotkał, był mały kasztelan Alimpo, blady i pomieszany.
— Czy już pan wie, sennor doktorze, że ten łajdak z piekła rodem... uciekł? — wybuchnął kasztelan.
— Kto taki?