Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2160   —

— Tylko powoli. Przede wszystkim muszę się zorientować w sytuacji. Tu leży jakieś ubranie.
— To moje.
— Ach! Kapitan francuski nie nosi munduru?
— Ależ miałem mundur.
— A tu leżą wysokie ordynarne buty, płócienne spodnie, stara kurtka, wełniana chustka, stary pasek skórzany i kapelusz, który wśród ciemności wygląda jak niedźwiedź lub czarny koczur.
— Do kroćset! To nie moje rzeczy. Należą do mojego napastnika. Nosił ciemny kapelusz z szeroką kresą.
— Doskonale! A więc tu się rozebrał i włożył wasz mundur? Opowiedzcie, gdzie na was napadł?
— Wracając z tertulii, spotkałem człowieka, który zapytał, czy nie jestem kapitanem takim a takim, — nazwiska nie pamiętam. Odpowiedziałem, że nie znam kapitana tego nazwiska! Odparł na to: — I ja nie — Po tych słowach uderzył mnie tak mocno w głowę, że zwaliłem się na ziemię i straciłem przytomność.
— Do licha! Tak walą tylko strzelcy prerii. Leżące tu obok łachmany mają zapaszek prerii — są twarde i grube, pełne brudu i przepocone. Czyżby ten człowiek nie był strzelcem z sawany?
— Nie wiem. Uwolnijcie mnie z więzów!
Sępi Dziób powziął podejrzenie.
— Gdzie na was napadnięto? W pobliżu muru więziennego?
— Tak. Niedaleko.
— Otóż mamy! Nie schwytaliśmy przecież war-