Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 03.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   73   —

a nam dał po dziesięć. I za to my mamy nadstawiać karku, a on będzie siedział jak wielki pan w jaskini, i zbijał majątek.
— Hm — mruknął Henrikard — może masz rację, ale skąd weźmiemy broń?
— Mam pięć strzelb, któreśmy zabrali ze sobą z jaskini.
— Zgadzam się więc, ale musimy powędrować daleko, bo kapitan zabije nas, jak się dowie, żeśmy go zdradzili.
— Dobrze, pójdziemy aż za Madryt.
Podali sobie ręce na znak zawartego przymierza i pomaszerowali razem w kierunku Pons. Nie chcieli jednak wejść do miasteczka, gdyż byłoby to zbyt niebezpieczne, zamierzali urządzić w odpowiednim miejscu zasadzkę, zrabować jakiemuś przejezdnemu pieniądze i iść dalej.
W dość znacznej od miasta odległości ukryli się w krzakach i czekali. Wkrótce rozwidniło się zupełnie i na drodze powstał ruch: chłopi jechali na jarmark do Pons. Jednak żaden z nich nie wyglądał na człowieka zamożnego, rozbójnicy więc czekali cierpliwie na większy łup.
Wtem usłyszeli tętent kopyt i odgłos toczących się po drodze kół. Henrikard wysunął się aż na skraj zarośli, ale zaraz się cofnął, klnąc z cicha.
— Co się stało? — spytał szeptem Juanito.
— Tam do licha — mruczał Henrikard — jedzie kareta z Rodriganda, ale nie można na nią napaść.
— A to czemu?
— Bo jadą obok aż cztery furmanki chłopskie. Może być wielka bijatyka.