Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2148   —

człowieka. Przypuszczając, że w podziemiach prócz Sępiego Dzioba nie ma nikogo, odzyskali dawny tupet i bezczelność.
— Łotrze! Co tu robisz? — rzekł Landola z ponurą miną. — Odpowiadaj, inaczej...!
— Pah! Pierwszemu, kto się odważy mnie dotknąć, wpakuję w nos latarnię, by mu się zdawało, że świeci w niej tysiące słońc i księżyców. No, dosyć żartów! Jesteście moimi jeńcami.
Minę miał teraz tak groźną, że nawet Landolą zaczął przeczuwać coś niedobrego.
Cofnąwszy się o krok, z zakłopotaniem rozejrzał się za bronią i krzyknął:
— Oszalałeś, łotrze? Jakże możemy być twoimi jeńcami?
Wątpicie w to? Obróćcie się dokoła.
Sępi Dziób wskazał na tylną ścianę grobowca. Podniosły się na jej tle postacie, ukryte dotychczas za trumnami, i zapaliły się latarki. W grobowcu rozjaśniło się zupełnie, Landola i Cortejo poczuli, co ich czeka.
— Piekło i szatani! Mnie nie pochwycicie! — ryknął kapitan piratów.
— I mnie nie! — krzyknął rzekomy Veridante.
Rzucili się na Sępiego Dzioba. Był na to przygotowany. Nie używając bagnetu uderzył latarką w twarz pirata, którego uważał za niebezpieczniejszego z dwóch łotrzyków. Szkło latarki pękło. Oślepiony uderzeniem Landola odskoczył w tył. Cortejo otrzymał niemal równocześnie tak potężne uderzenia nogą, że znowu się zwalił na kamienną płytę.