Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2147   —

— Wielkie nieba! — zawołał Cortejo. — Kto to taki?
— Diabeł! — syknął Landola.
Obydwóch łotrów, których bezecne czyny były dowodem, że nie lękają się ani Boga, ani szatana, ogarnęło przerażenie tak okropne, że ruszyć się nie mogli z miejsca.
— Diabeł! — jęknął Landola.
— Tak, to szatan! — stęknął Cortejo.
— Pffttf, pfftrf! — bluznęło im z trumny sokiem tytuniowym prosto w twarz.
— Tak, jestem diabłem, szatanem, Belzebubem! — ryknął Sępi Dziób, wyskakując z trumny. — Pójdziecie ze mną do piekła. Oto chrzest przed wejściem do podziemi!
Wyciągając długie ręce, wymierzył każdemu z nich tak mocny policzek, że obydwaj znaleźli się na kamiennej płycie. Z bystrością prawdziwego znawcy prerii dojrzał w następnej chwili broń, którą mieli przy sobie. Wyrwał ją i odrzucił w najodleglejszy kąt.
Padając na płytę, Cortejo wypuścił z rąk ślepą latarkę; wpadła do trumny i nie zgasła. Sępi Dziób ujął ją lewą ręką. Trzymając w prawej bagnet, zagrodził plecami wyjście na schody.
Obydwom łotrzykom wróciło tymczasem poczucie świadomości. Zerwali się na równe nogi. Cortejo zawołał:
— Do pioruna, to przecież człowiek!
Strach nagle ustąpił miejsca wściekłości. Obydwa łotry zorientowali się, że mają przed sobą tylko