Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 01.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   3   —

— Aż z Portugalii? — zdziwił się przybysz — z tak daleka idziesz mimo choroby?
Starzec kiwnął głową w milczeniu.
— Chodź, zaprowadzę cię do naszej siedziby — rzekł nagłe młodzieniec ze szczerym współczuciem. — będziesz mógł odpocząć i posilić się, ale musisz pozwolić zawiązać sobie oczy.
— A to czemu?
— Bo nikomu nie wolno znać drogi do naszej kryjówki.
— Czemże wy jesteście? — spytał zdumiony starzec.
— Jesteśmy bryganci[1]. Te góry do nas należą. Nie boimy się nikogo, lecz nie chcemy, by ktokolwiek znał drogę do naszej jaskini.
— A więc dobrze, prowadź. Taki nędzarz jak ja nie boi się rozboju.
Młody brygant zdjął chustkę z szyi, przewiązał oczy staremu i pociągnął go za sobą.
Wkrótce zatrzymali się.
Ze zdziwieniem stwierdził starzec, że jest w obszernej, skalistej pieczarze. Pośrodku, dokoła wielkiego, drewnianego stołu siedziało kilkunastu uzbrojonych mężczyzn o srogim i dzikim wyglądzie.
— Ktoś ty? — burknął jeden z obecnych niechętnie.
— Biedak jestem, bezdomny, chory — odpowiedział starzec z wysiłkiem — na imię mi Pedro.
— Skąd jesteś?

— Z nad granicy portugalskiej.

  1. rozbójnicy hiszpańscy.