Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 01.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   4   —

— Zdaje mi się, że ciebie już gdzieś widziałem.
— Mnie? — udał zdziwienie wystraszony starzec — chyba pomyłka.
— Co tu robisz? — badał dalej rozbójnik — Dlaczego włóczysz się po górach, jeśli jesteś chory?
— Szukam ziela, któreby mnie uleczyło.
— O, toś źle wybrał, mój drogi. Na śmierć nie ma lekarstwa. Powiedz mi, dlaczego właściwie tego czarodziejskiego ziela nie szuka twój syn lub córka?
— Nie mam nikogo na świecie — odpowiedział z żałością biedak.
— No, w takim razie zostań z nami. Mariano lubi się opiekować takimi jak ty przybłędami, niech się i tobą zajmie.
Zresztą nie pociągniesz długo. Uprzedzam cię jednak, że gdybyś nas chciał opuścić lub zdradzić, zginiesz tak okropną śmiercią, o jakiej ci się nie śniło nawet. Rozumiesz?
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Jeżeli potrzebny ci ksiądz — dodał ironicznie, możesz go dostać. Mamy tu braciszka Dominikanina, już on cię rozgrzeszy, choćbyś miał więcej sprawek na sumieniu ode mnie ha — ha — ha — ha!
W międzyczasie do mówiącego podszedł bandyta, który stał na warcie.
— Jakiś obcy chce się z panem zobaczyć, kapitanie.
— Pytałeś kim jest?
— Nie chce powiedzieć. Ma na twarzy czarną maskę — widocznie nie chce być poznany.
„Kapitan“ wstał leniwie, zatknał pistolet za pas i wyszedł na dwór.