Przejdź do zawartości

Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 01.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   8   —

Mam, ale już teraz z niego chłop jak się patrzy.
— Czemuś go wówczas nie kazał zabić?
— Przecież zapłaciłeś tylko za jego zniknięcie, pocóż więc miałem zamordować dzieciaka?
— Czy wie kim jest?
— Skądże? przecież my sami nie wiemy, skądżeście go wzięli.
— To dobrze. A za kogo on siebie uważa?
— Za syna jednego z naszych.
— Chciałbym go zobaczyć...
— Co to, to nie, sennorze Gasparino. Co ci do tego? Wszak nie należysz do naszego bractwa. Dałeś nam robotę, a teraz możesz sobie pójść.
— Dobrze. Kiedy twoi ludzie będą na zamku?
— Jutro wieczorem. Addio, sennorze.
— Addio.

ROZDZIAŁ II.
Nikczemny spisek

O dzień wcześniej stromą górską drożyną, prowadzącą do Rodriganda, jechał szybko na pięknym mule wysoki, postawny mężczyzna o wyglądzie cudzoziemca.
Daleką widocznie odbył drogę, gdyż zarówno po jeźdźcu jak i wierzchowcu znać było wielkie zmęczenie.
Ważna musiała być przyczyna, skłaniająca podróżnego do pośpiechu, skoro mimo zmęczenia nie zatrzymał się w żadnej z licznych karczm przydrożnych, tylko jechał wciąż naprzód.
Wreszcie jednak musiał dać za wygraną, muł bowiem począł charczeć, jak gdyby lada chwila miał paść trupem. Przejeżdżali właśnie przed oberżą „Rodrigan-