Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 07.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   198   —

Cygan odchrząkną! i, udając szczerze zmartwionego, mówił:
— Ja, biedny Gitano, jestem, proszę wielmożnego państwa. Żyje z leczenia ludzi i koni ziołami, które zbieram w górach. Dziś rano poszedłem uzbierać ziół, patrzę — a tu wisi na krzaku kawałek cienkiej bielizny jedwabnej. Zdjąłem ten kawałek z krzaka, obejrzałem go — wyhaftowana była na nim bardzo piękna korona i litery R i S.
— Ach, Boże, toż to nasz herb! — zawołała Róża. — Widocznie ojciec przechodził tamtędy i zaczepił się o krzak. Czyś ty przyniósł ten kawałek, Gitano?
— Przyniosłem, łaskawa panienko, przyniosłem — odpowiedział cygan — ale myślę sobie, skądby się to tu wzięło? Tyle lat chodzę po górach, a nigdy nie zdarzyło mi się nic podobnego widzieć i to jeszcze w tak urwistym miejscu na zboczu. Zszedłem na dół, aż do dna przepaści, patrzę, a tu...
Urwał nagle i wzdrygnął się, jakby dotychczas jeszcze pozostawał pod wrażeniem strasznego widoku. Wszyscy obecni siedzieli, jak skamieniali, jedna tylko Róża zerwała się i zawołała drżącym głosem:
— Na miły Bóg, Gitano, mów prawdę, coś tam znalazł?
Ale Zorski za jej plecami dał znak cyganowi, żeby nie mówił, wstał z miejsca i rzekł:
— Wybaczą panie, ale zdaje mi się, że wieść, którą ten człowiek nam przyniósł, nie jest przeznaczona dla uszu niewieścich