Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 18.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   490   —

sznury na nogach jeńca, tak, że ten mógł wstać. Następnie przywiązał go rzemieniem do ogona swego konia i rzekł do Apachy:
— Mój brat pojedzie ze mną.
Obaj dosiedli swoich koni i odjechali. Nie było to łatwe zadanie dla jeńca biec za nimi. Droga była dla niego straszną męczarnią. Bawole Czoło jechał przodem. Zawrócił obok strom ej, spadzistej góry w bok i wyjechał na wyżynę. W przeciągu godziny przejechali przez grzebień wyżyny, ciągle w górę się wspinając, aż dotarli do dzikiego, gęstego lasu. W środku tegoż stały ruiny starej świątyni Azteke, która była otoczona gęstymi zaroślami. Sterczała tu jeszcze jedna prawie zupełnie złamana piramida, otoczona zewsząd przedsionkami, poza którymi stał wysoki mur. Wszystko leżało w gruzach i zapomnieniu. W jednym ze starych przedsionków była sadzawka, w której zbierała się woda spływająca z lasu. Tam poprowadził Indianin swego przyjaciela i jeńca.
Tutaj zsiedli obaj z koni. Mizteka usiadł w wysokiej trawie i skinął na Apachę, by obok niego zajął miejsce.
Według zwyczaju Indian siedzieli jakiś czas milcząc, aż w końcu zaczęli się naradzać.
Bawole Czoło opowiedział, że ich jeniec chciał zabić Grzmiącą Strzałę, którego obaj kochają. Chciał go zabić, gdyż zawładnęła nim żądza posiadania skarbów rodu Mizteków, a widział w Helmerze swego rywala. A więc powinien być skazany