Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 01.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   28   —

jego malowało się śmiertelne przerażenie. Nieszczęśliwy myślał, że to już koniec...
Zwolna jednak oddech jego stawał się równiejszy i wyraz ulgi pojawił się na twarzy.
— Dzięki ci, Matko najświętsza, żeś mnie utrzymała przy życiu i pozwoliła odnaleźć tego chłopca — szeptał cichutko.
— Może mi Bóg przebaczy mój grzech śmiertelny, popełniony wobec niego?

O północy zbóje już spali. Mariano, który z ledwością doczekał się tej chwili, wyszedł pocichutku ze swej celi i na palcach zakradł się do bocznej jaskini, gdzie nad książkami siedział jeszcze Dominikanin.
— To ty, Mariano? — spytał — cóż cię do mnie sprowadza o tak późnej godzinie?
Tak późna wizyta zdziwiła niezmiernie zakonnika.
— Mów ciszej, ojcze — prosił młodzieniec — nikt nie powinien nas słyszeć.
— Więc to tajemnica?
— Tak. Przyszedłem cię prosić, ojcze, byś poszedł wyspowiadać tego obcego starca. Zależy mu bardzo, żebym ja był przy tym i żeby o tym nikt nie wiedział.
— Ty? A to czemu?
— Bo będzie mowa o moim pochodzeniu.
Ksiądz podniósł się i spytał z wyrazem niewymownego zdumienia:
— Teraz już rozumiem, dlaczego mu zależy na zachowaniu tajemnicy. Musimy rzeczywiście być bardzo ostrożni, bo kapitan gotów ci zrobić coś złego, gdyby się o tym dowiedział.
Poszli do umierającego.