Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 83.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2315   —

— I ja się przyłączę — rzekł Mindrelio zdecydowanie. — Zawdzięczam tym łotrom kilka piekielnych lat. Nie mam chęci trwonić czasu w bezczynności.
Niewidoczny ślad ściganych prowadził szerokim łukiem dokoła miasta. Nie ulegało wątpliwości, że zbiegowie unikali oczu ludzkich. Daleko za miastem pies raptownie skręcił na południe. Grandeprise zdumiał się, był bowiem przekonany, że zbrodniarze obiorą kierunek północny, jako mniej zaludniony.
— Sennor, kiedy, zdaniem pana, dogonimy tych łotrów? — zapytał Mariano Grandeprise‘a.
— Zależy czy ścigani otrzymali konie i kiedy je otrzymali. Jeżeli prędko, to ze względu na różnicę czasu między ich wyruszenie a naszym, należy się liczyć z długą jazdą. Ruszyli o półtora dnia wcześniej od nas.
Na szczęście obawy te okazały się płonne. Około południa wyrosło przed ścigającymi jakieś samotne rancho. Niemal w tejże chwili pies skręcił w kierunku zabudowań. Zatoczył łuk i zatrzymał się w miejscu, w którym pełno było śladów kopyt końskich. Wciągał nosem powietrze, wreszcie, kręcąc ogonem, położył się na ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że stracił ślad, gdyż od tej chwili ścigani nie dotykali bezpośrednio ziemi, lecz dosiedli koni. Siady kopyt trzech wierzchowców prowadziły na południowy zachód. Tędy zapewnie ruszyli zbrodniarze.
Grandeprise spiął konia i popędził w kierunku