Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   117   —

— Zgoda. Ale chodźmy już stąd.
— Chodźmy.

— Tymczasem Alfons wbiegł pędem do pokoju pobożnej siostry Klaryssy.
— Matko — zawołał bez tchu prawie — poślij natychmiast po ojca!
— Zakonnica zerwała się na równe nogi.
— Co się stało? — zawołała.
— Niesłychana rzecz — wołał, biegając po pokoju Alfons.
— Chryste Panie! — załamała ręce cnotliwa siostrzyczka. — Mów prędzej, co się stało?
— Zbrodnia okropna! Podłość niesłychana! niebywała! potworna!
— Ależ co się stało?
Alfons zamiast odpowiedzi wyjrzał na korytarz.
— Nie ma twojej służącej, matko — rzekł — pójdę po ojca.
I pozostawiwszy oszołomioną zakonnicę na środku pokoju, wybiegł.
W parę minut później powrócił w towarzystwie notariusza i opowiedział co zaszło między nim i Marianem. Kortejo i Klaryssa spojrzeli po sobie. Na twarzach ich malowało się przerażenie.
— Cóż mam robić, mówcie? — zawołał Alfons.
Notariusz zmierzył go surowym spojrzeniem.
— Przede wszystkim masz trzymać język za zębami i nie robić głupstwo — rzekł gniewnie. Kto ci kazał strzelać przed oknami hrabiego? Czyś ty oszalał, czy upił? Naraziłeś znowu nas wszystkich na niebez-