Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   116   —

— Co to jest? — spytał — Czyż doprawdy ten człowiek nie jest synem don Emanuela?
Zapalczywy młodzieniec teraz dopiero poznał swój błąd, spytał więc:
— Czy umiesz milczeć, sennorze?
— Umiem — odpowiedział doktór, zrozumiawszy, o co chodzi.
— Jest pan prawdziwym mężczyzną — rzekł Mariano — z uznaniem. — Cenię pana za to i szanuję. Czy chcesz być moim przyjacielem, sennorze?
— Chętnie, panie poruczniku, bo i ja pana polubiłem, choć się tak krótko znamy.
Podali sobie ręce, a Mariano rzekł:
— A więc mogę być pewnym pańskiej dyskrecji, doktorze?
— Naturalnie. Nie napomknę o tym nikomu.
Powiedz mi pan tylko, czy to, co słyszałem przed chwilą jest prawdą?
Najzupełniejszą, sennorze.
— Ależ to poprostu nie do wiary!
— Widzi pan, doktorze, dzieją się na świecie rzeczy, o których się nie śniło największym nawet filozofom. Jestem właśnie na tropie zagadkowej zbrodni, popełnionej przed laty i nie chciałbym przedwcześnie płoszyć tych, których śledzę. Niestety jednak wyrwało mi się nieopatrzne słowo, które całą sprawę może popsuć. W każdym jednak razie prosiłbym pana o zachowanie najzupełniejszej dyskrecji.
— Dobrze — zgodził się doktór — będę milczał jak grób, ale spodziewam się, że w odpowiedniej chwili dowiem się od pana prawdy.