Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   54   —

— Zdejmcie maski tym ludziom — rozkazał Zorski — zobaczymy, co to za jedni.
— Ależ, sennorze, zapomina pan zupełnie o swojej ranie — rzekła z łagodnym wyrzutem Róża.
— To nic pilnego — rzekł doktor — powierzchowne skaleczenie, nic więcej. Drobiazg.
— Ach, Boże! Toż to rana! Okropna, krwawiąca rana! — wołał przejęty głęboko Alimpo. — Sennorze, krew spływa na ziemię, a pan mówi, że to drobiazg! Ach, gdyby tu była Elwira, zabandażowałaby ją panu natychmiast. Pozwoli pan, sennorze, że przynajmniej ścisnę ramię chustką i zatamuję krew, jak umiem.
Zorski, ledwie wstrzymując się od śmiechu, podał mu ramię i mały kasztelan obwiązał je mocno chustką. Krew rzeczywiście przestała płynąć.
Jednocześnie nie przestawał paplać ani na chwilę:
— Na świętego Sebastiana, toż to napad zbójecki! Najprawdziwszy napad rozbójniczy na zamek Rodriganda! Czterech morderców! Ale im się nie powiodło! Trzech zabitych, a czwarty ogłuszony — dobrze im tak! Ach, gdybym to mógł opowiedzieć mojej Elwirze.
Zorski dusił się od tłumionego śmiechu. Wstrzymywał się jednak, nie chcąc urazić poczciwego kasztelana.
Tymczasem ogrodnicy zdjęli maski z twarzy zabitych. Okazało się, że nikt ich nie znał. Jeden z zabitych miał czaszkę zmiażdżoną od uderzenia kolby. Róża z wstrętem odwróciła się od oszpeconego trupa.
— Co za cios! — zdumiewał się Alimpo. — Jakby młotem ugodzony! Doprawdy, sennor doktór jest najsilniejszym człowiekiem, jakiego widziałem kiedykolwiek.