Stary cygan podniósł się z ziemi i podszedł ku przybyłemu.
— A sennor Kortejo! — zawołał. — Witajcie, dostojny panie!
Czy nie macie czasem odrobiny tytoniu dla biednego chłopa?
— Dostaniesz odemnie więcej niż jedną fajeczkę, ale musisz na to zarobić.
— Zarobić? Czemuby nie, sennorze? Czy to ja raz pracowałem dla pana? Myślę, że chyba nie był pan niezadowolony ze mnie. A jest jaka robota?
— Czy matusia Carba jest?
— Jest, a jakże. Siedzi tam przy ogniu.
— To mi potrzymaj konia. Zsiądę na chwilę.
Zsiadł z konia, i podszedł do ogniska, nad którym wisiał kociołek z gotującą się strawą. Stara kobieta mieszała w kotle warzęchą, nie zważając na podchodzącego do niej notariusza.
— Dobry wieczór! — pozdrowił ją Kortejo.
Cyganka nie raczyła się obejrzeć nawet i tylko mruknęła w odpowiedzi:
— Kto tam?
— Stary przyjaciel, Carba.
— Jak się nazywa?
— Obejrzyj się, to się dowiesz. Cóż to, czy róża Gitanów[1] stała się taka dumna, że już nie chce spojrzeć nawet na swego dawnego wielbiciela?
Teraz dopiero obejrzała się Carba. Twarz mimo podeszłego wieku zachowała ślady niezwykłej
- ↑ Hiszpańska nazwa cyganów.