Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   41   —

— Wiesz, Elwiro, nie życzę nikomu źle, ale tych doktorów to niechby djabli wzięli.
— I ja tak myślę, mój Alimpo. Byliby z pewnością zamordowali naszego pana, gdyby nasz sennor doktór nie przyjechał.
— No a cóż powiesz o młodym panu, Elwiro?
— Hm, jak mowa o państwie, to wolę być ostrożną. A ty?
— Ja również, ale zawsze wartoby, żeby i jego... — tu Alimpo urwał znacząco.
— No co? Czemu nie kończysz?
— No, żeby go dja... żeby go djabeł porwał... tak samo, jak lekarzy.
— Aj, Alimpo, Alimpo — załamała ręce. — Tyle lat jesteś na służbie i jeszcześ się nie nauczył uszanowania dla państwa.
— A ty, Elwiro, lepiej mu życzysz?
— Ja?
— No tak, ty.
— No... nie...
A widzisz!
— No, bo on mi się nie podoba wcale. On nawet nie wygląda na prawdziwego hrabiego!
— Naturalnie, że nie. Wcale nie jest podobny do swego ojca, naszego łaskawego pana. Czyś tego nie spostrzegł?
— A jakże, myślałem o tym nieraz. Przecież młody pan nie jest wcale podobny do starszego pana, tylko do sennora Kortejo.
— Co ty opowiadasz? Chciałaś powiedzieć, że podobny do siostry Klaryssy.