Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   57   —

może wystrzelić po razie, gdyby nas napadli, a ja wezmę noże tych zbójów i jak nas bandyci napadną, pokroję ich na kawałki!
Doktór podał ramię hrabiance i poprowadził ją do zamku. Tu rozstali się, gdyż donna Róża miała zawiadomić ojca o zdarzeniu. Zorski zaś wysłał ludzi celem przeniesienia związanego bandyty do zaniku, po czym udał się do swego pokoju. Na schodach spotkał siostrę Klaryssę, która spojrzała nań niespokojnie.
— Sennorze, co to!? — zawołała. — Ma pan ramię przewiązane i ubranie splamione krwią. Czy pan ranny, sennorze? Co się stało?
Doktora zdziwiła nagła troskliwość zakonnicy, która nigdy dotąd nie raczyła zwrócić na niego najmniejszej uwagi. Odpowiedział jednak grzecznie:
— Jestem ranny, sennora. Napadnięto na mnie w parku.
— O Boże! — przeraziła się pobożna siostra — któż to, sennorze?
— Jacyś zbóje. Nikt ich nie zna. Widocznie nie pochodzą z tej okolicy.
— Święta Lauretto — podniosła pobożnie oczy ku górze zakonnica — nie jest się pewnym życia w Rodriganda. I rzucając z ukosa badawcze spojrzenie na doktora, spytała: — Jakże się to stało?
— Napadło mnie kilku zbójów, uzbrojonych w noże. Trzech zabiłem, a reszta uciekła.
— Matko Święta! Wszyscy żywi uciekli?
— Nie, siostro, jeden został schwytany. Kasztelan go zaraz przyprowadzi.
Twarz pobożnej siostrzyczki pokryła się trupią