Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   47   —

— Ba, nie mam nic przeciwko temu — powiedział doktór z goryczą — ale cóż nam z tego, kiedy musimy jechać.
— A to czemu?
— Kazano nam przedłożyć rachunki i jechać z Bogiem.
— Ależ to niesłychana rzecz — unosił się notariusz. — To więcej niż niegrzeczność, to formalne wyrzucanie za drzwi! Panowie zostaniecie. Hrabia sam panów poprosi, żebyście pozostali.
— Ciekawym, jakim cudem potrafi go pan skłonić do tego, skoro myśmy nie potrafili.
— Zobaczy pan, doktorze. Tymczasem zechce pan powtórzyć swą rozmowę z hrabią.
Doktór Francas rozpoczął opowieść, przerywaną co chwila okrzykami zdumienia.
— To znaczy, że ten przybłęda leczy swoją metodą? — spytał Alfons.
— Niestety, tak, panie hrabio.
— I to bez waszej wiedzy? — badał dalej rzekomy dziedzic rodu Rodriganda.
— Tak. Ten Zorski odpłaca nam pięknym za nadobne.
— Sądzi pan, że kuracja uda mu się?
— Z całą pewnością. To bardzo znany we Francji lekarz. Mogę powiedzieć prawdę, bo nas nikt nie słucha.
— W takim razie nie pozwolimy mu doprowadzić kuracji do końca.
— W jaki sposób?
— Mniejsza o to. Zajmie się tym sennor Kortejo i postara się tą sprawą pokierować.