Przejdź do zawartości

Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2165   —

Dotarł tak przez szereg ulic aż do gospody. Grandeprise zatrzymał się na chwilę. Czekanie znudziło go jednak, przelazł więc przez płot, chcąc wejść do mieszkania przez podwórze.
Sępi Dziób, pogrążony w rozmyślaniach, poszedł jeszcze nieco dalej. Noc miała się ku końcowi; z za pagórków wschodziło szare światło
Otworzono jakąś bramę; ukazali się dwaj jeźdźcy. W bramie stał człowiek.
— A Dios, sennores, — rzekł. — Szczęśliwej podróży!
— A Dios! — odparł jeden z jeźdźców. — Muszę przyznać, że ubiliśmy dobry interes.
Ruszyli. Człowiek, który ich żegnał, zniknął w bramie. Sępi Dziób wytężył słuch.
— Na Boga! — mruknął. — Ten jeździec ma taki sam głos, jak człowiek, który rozmawiał z dziwnym strzelcem w obecności skrępowanego Francuza. Musi to być jednak pomyłka, bo ci jeźdźcy ruszali w podróż, a Landola i Cortejo wrócili przecież do gospody.
Uszedł jeszcze kilkadziesiąt kroków. Zatrzymał się znowu, pogrążony w rozmyślaniach.
— Do stu tysięcy diabłów! — mruknął. Na tym podłym świecie najlepsi bywają oszukiwani przez sforę łajdaków. Zasięgnę języka w gospodzie, choć wszyscy śpią jeszcze.
Gdy Sępi Dziób zadzwonił, zjawił się odźwierny. Miał minę zaspaną i niezadowoloną. Mruknął z niechęcią:
— Któż to dzwoni o tak późnej porze?