Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 06.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   157   —

— To prawda — przyznała Róża — ale mam do niego takie zaufanie, że....
— A ja nie mam zaufania do tego pana — przerwał Alfons. Kto wie, czy nie jego kuracja spowodowała chorobę ojca. Dlatego zaraz poślę do Manrezy po doktora Cielli’ego.
— Nie pozwolę Cielli‘emu leczyć ojca! — zawołała Róża — wiesz doskonale, że ojciec nie miał do niego zaufania.
— Ale ja mam zaufanie i jako prawny spadkobierca mam chyba prawo rozkazywać.
— Ach, to tak? — krzyknęła oburzona dziewczyna — to ty w chwili tak strasznego nieszczęścia pamiętasz tylko o spadku? Czekaj, nauczę cię rozumu!
I zmieniona nagle nie do poznania pobiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie znajdowała się broń hrabiego, wzięła nabity rewolwer z szuflady i wróciła, zamknąwszy uprzednio drzwi na klucz.
— Kto jest naprawdę spadkobiercą i kto ma prawo wydawania rozkazów, to się później okaże — rzekła z niezwykłą stanowczością. — W tej chwili biorę ojca pod swą opiekę i uprzedzam, że palnę w łeb każdemu, kto się ośmieli do niego przystąpić bez mego pozwolenia!
— O o, jaka to panienka wojownicza! — usiłował Alfons obrócić wszystko w żart. — Odłóż lepiej tę pukawkę, bo się sama pokaleczysz.
To mówiąc począł się do niej zbliżać, ale Róża podniosła rewolwer i mierząc między oczy — zawołała z dziką energią — stój! ani kroku dalej, bo strzelam!