Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 08.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   216   —

— Na kogo się porywasz, młokosie? — spytał doktór z najwyższą pogardą. — Czy mam cię zrzucić w przepaść?
— Litości! — wył Alfons, odchodząc od zmysłów z przerażenia. — Już nie będę!
— Twoje szczęście, że nie chcę sobie rąk plugawić! — zawołał Zorski. — Idź precz, ty podła gadzino!
To mówiąc, cisnął Alfonsa o zbocze góry z taką siłą, że ten rozciągnął się jak długi.
— Sennorze alkaldzie — rzekł doktór — spodziewam się, że spełnisz swój obowiązek. Chodźmy, kasztelanie.
Odszedł. Za nim podążył Alimpo. Wszyscy patrzeli za nimi, ale nikt nie ośmielił się zatrzymać nadludzko silnego doktora.
Dopiero gdy obaj znikli za zakrętem, oprzytomniał Alfons i z wściekłością krzyknął na wójta:
— Ty jesteś winien wszystkiemu, alkaldzie! Twój upór rozzuchwalił tego cudzoziemskiego przybłędę. Czekaj, przypomnę ci to przy zawieraniu dzierżawy.[1]
Alkald zadrżał. Był on prostym chłopem, zależnym od młodego hrabiego, który go mógł w każdej chwili wypędzić z dzierżawionego gruntu. Jakże żałował teraz, iż dał się ponieść gorliwości i sumienności! Przerażony zagrażającą mu ruiną, radby się cofnął, gdyby tylko się dało.

— No, alkaldzie — zaczął notariusz — namy-

  1. Większość chłopów w Hiszpanii nie posiada ziemi, tylko wydzierżawia ją od wielkich posiadaczy.