Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 07.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   186   —

— Czy on ma być usunięty jednocześnie z hrabią? — spytała.
— Nie, musimy zaczekać jakiś czas, bo dwa śmiertelne wypadki mogłyby wzbudzić podejrzenie.
— Więc teraz mamy sprzątnąć hrabiego tylko?
— Tak.
— Kiedy to mamy zrobić?
— Jutro. Dobierz tylko odpowiednich ludzi, Carba.
— Dobrze, sennorze, przyślę Garba z najdzielniejszymi chłopakami, jakich mamy w taborze.
— A sama nie przyjdziesz?
— Nie, sennorze, to nie dla mnie robota. Za stara już na to jestem. Zresztą, na Garba można polegać, on wszystko załatwi, jak się należy
— Dobrze. Niech jutro o północy będą na tym samym miejscu.
— Dobranoc, sennorze.
— Dobranoc, matusiu.
Rozeszli się. Notariusz ruszył ku zamkowi, cyganka natomiast zagłębiła się w krzaki i czekała.
Po chwili z gęstwiny wynurzyła się jakaś ciemna postać. Był to Garbo.
— Słyszałeś wszystko? — spytała cyganka.
Garbo skinął głową. Oczy jego świeciły, jak węgle.

— Ten Kortejo to największy łajdak, jakiego widziałam w życiu — mruczała Carba — on gorszy od najgorszego Gitana[1], bo Gitano kradnie

  1. cygana.