Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 18.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   510   —

— Uff! — wykrzyknął Apacha szyderczo.
— Nasz przyjaciel chce powiedzieć, że to jest oczekiwany szpieg — objaśnił Bawole Czoło wykrzyknik Apachy. — Będzie to jakiś Mujo albo Opato. Arbelez! przyjmij go uprzejmie i nie daj poznać, że myślimy o napadzie lub walce.
Haciendro wyszedł na spotkanie przybysza. Ten ukłonił się grzecznie i rzekł:
— Chciałbym odpocząć w domu sennora Arbeleza. Jadę z Durongo przez góry. Czy może jesteście sennorem Arbeles, który tu rozkazuje?
— Jestem nim. Rozgoście się.
— Czy nie potrzebujesz, sennor, jakiegoś pasterza, albo doglądacza bawołów?
— Nie. Mam dosyć ludzi. Mimo to jednak możecie u mnie pozostać, jak długo wam się tylko podoba.
— Dziękuję. Pozostanę i przyjrzę się życiu w hacjendzie. Gdyby tylko nie było napadów dzikich.
— Boicie się może Indian?
— Jednego nie, ale pięciu, dziesięciu. Słyszałem, że Komanchowie mają ochotę przejść granicę.
— To niemożliwe. Będą się strzec, by nie dostali tęgiej nauczki. Dlatego zostańcie tutaj, wypocznijcie, jedźcie, pijcie ile wam się podoba.
Odszedł. Indianin był pewny, że w hacjendzie ani jeden człowiek nie spodziewa się przybycia Komanchów.
Szpieg chodził po podwórku tu i tam, a po południu wrócił do Komanchów.