Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   64   —

krwiożerczy, jak tygrys! Nie mogę cię już zostawiać samego, bo twój temperament cię uniesie.
— Tak powinno być — powiedział Alimpo, gładząc marsowym gestem dwa strzępy włosów, zwieszające mu się z pod nosa. — Idź na strych do zbrojowni, Elwiro, i przynieś mi miecz starego rycerza Arbicault de Rodriganda.
— Miecz? — zlękła się Elwira. — Ten ogromny miecz? A to po co?
— Bo tej nocy mam stać na warcie koło więźnia.
— Czyś oszalał? Chcesz z mieczem w dłoni stać całą noc na warcie przed drzwiami. A gdyby je tak wyważył? Chcesz się narazić na śmierć? I ty sądzisz, że ja na to pozwolę?
— No... nie... — zmiękł jakoś nieustraszony bohater — nie będę stał pode drzwiami. To rzeczywiście może być niebezpieczne. On będzie w podziemiach, a ja go będę pilnował tu w pokoju...

W godzinę później uspokoiło się na zamku i wszyscy jego mieszkańcy udali się na spoczynek. Pogaszono już wszędzie światła, tylko przed drzwiami lochu, w którym zamknięto więźnia, migotało światełko latarki, przy której widać było dwóch wartowników.
Nagle rozległy się czyjeś głośne kroki: to szedł hrabia Alfons.
Młody magnat stąpał dumnie, jakby chciał, żeby go słyszano zdala. Inaczej zupełnie zachowywał się notariusz, który szedł za nim w odległości kilku kroków. Skradał się cichuteńko, na paluszkach, kryjąc się za

Drukarnia Artystyczna, Warszawa, Nowy Świat 47, tel. 635-80 i 639-83.