Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 07.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   204   —

Wskazał na górę, z której schodził właśnie Zorski, zboczem tak strasznym, że się aż w głowie kręciło patrzącym nań z dołu.
— To pański sławny kolega z Paryża — odpowiedział notariusz — widocznie szuka tam gniazd ptasich, albo po prostu... guza!
— Chciałoby mu się tam łazić! — pokręcił głową Cielli.
— Ba, łotr drapie się, jak kot — rzucił Kortejo.
— Jak małpa, łaskawy sennorze, jak małpa — poprawił złośliwie doktór — bo też niczym innym nie jest.
— Ach, żebyż tak kark skręcił!
— Niestety, takich jak on czart ma w opiece, sennorze, nic mu się nie stanie.
— Szkoda!
— O, patrz pan, idzie ku nam. Widocznie chce znów nos wetknąć w nieswoje sprawy.
— Spodziewam się, że nie pozwolisz na to, doktorze.
— Oczywiście, nie — nadął się Cielli — jestem lekarzem sądowym i znam swoje prawa.
— Możemy zacząć?
— Możemy, sennorze.
— Panie alkaldzie[1] — skinął notariusz na stojącego obok starszego, poważnego chłopa — zaczynamy!

Podeszli do trupa we troje w tej właśnie chwili, gdy na dole ukazał się Zorski.

  1. wójt.