Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 06.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   161   —

Na szczęście spotkał pastucha, po którego niewyspanej twarzy nietrudno było poznać, że noc spędził na polu. Doktór skierował ku niemu konia i zapytał:
— Czy byłeś w nocy na pastwisku.
— Tak jest, sennorze.
— Czy jechało tędy dużo wozów?
— Nie, sennorze, tylko jeden.
Doktór wyjął dukata i pokazując go pastuchowi, pytał dalej:
— Czy nie wiesz, dokąd jechali?
— Do Rodrigandy, a później z powrotem w stronę Barcelony.
— A jakie mieli konie? — pytał Zorski dalej.
— Jeden był gniady, a drugi siwy.
— Dawno temu jechali?
— Godzinę przed północą, a może i wcześniej jechali do Rodriganda, a w dwie godziny później z powrotem.
— Kto tam był na tym wozie?
— Czy ja wiem? Jacyś majtkowie.
— Nie znasz żadnego z nich?
— Nie, oni nie z naszej wsi.
— Czy wiesz napewno?
— Tak, bo właśnie rozpaliłem ogień koło drogi i piekłem kasztany więc ich widziałem tak samo dobrze jak pana, sennorze.
— Jak wyglądali?
— Czy ja wiem, sennorze, jak to powiedzieć? Chłopy były duże, zdrowe, wyglądały na zbójów, mieli na sobie marynarskie bluzy i czapki. Jechali pędem i nie patrzyli się na mnie tak, jakby się lu--