Przejdź do zawartości

Ludzie i rzeczy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Marya Konopnicka
LUDZIE I RZECZY
SZKICE I OBRAZKI

WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
1898
ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава, 17 Декабря 1896 года.





Akwilea.


Kto Akwileę chce zwiedzić, niech przedewszystkiem weźmie z sobą choć tyle, ile najwstrzemięźliwszemu z arabów do posiłku trzeba: garść daktyli i jęczmienny placek. Łatwiej tu bowiem o stary sandał patrjarchy, niż o chleb, i o gwoźdź z podkowy Atyli, niż o kawałek mięsa.
O hotelach, łóżkach, pokojach także tu nie marzyć. Kto chce spocząć, siada na pierwszym lepszym sarkofagu i patrząc na czarne wianki kawek, oblatujące szczyty starej Campanilli, myśli o rzeczach świetnych a minionych; kto chce się wyciągnąć, czyni jak pierwsza lepsza kolumna, upada w trawę i gałązkom powoju pełzać po sobie pozwala.
Chce pić — przychyla do ust opartą gdzieś o płot wysmukłą rzymską amforę i pije, jak ptak wodę, która z nieba spadła; a chce za gościnę dziękować, obraca mowę do popielnic, które po warzywnych sadach ciche stoją, ukazując z pod okrągłych pokryw czarne, zasnute pajęczyną wnętrza, a w nich nieco prochów tych, co tu panami byli. Dziwne miasto! Dwie cywilizacje, jedna na drugiej pod niem leżą, a na obu rozkorzeniły się cyprysy i bluszcze. Nie skonało gwałtowną śmiercią jak Pompeja i jak Herkulanum; nie zachowało w czystości zagrobowego piękna dawnych swoich rysów: ani tych, w kamei ciętych, jakie miało za Cezarów; ani tych wpół mniszych, a wpół wojowniczych, jakie na niem patrjarchat wycisnął.
Zmieszane, zbite, stłoczone, wieki na wiekach tu leżą, nie syn po ojcu, jak je rodzi czas, ale jak je stratował i skopał biały koń Atylli, co kopytami w piorunowych błyskach spadł na rzeczy żywe i umarłe, razem je druzgocąc pod jakiś nowy, wielki posiew życia.
Ale życie cofnęło się przed tym gwałtem i nowego posiewu nie dało.
Pustka było imię tego, co tu przyszło przesiewać widmową dłonią popioły, po owej pożodze, którą sobie wielki barbarzyńca podesłał pod nogi, górę sypać dawszy tam, gdzie teraz dawny Castel nad Udino sterczy, by mieć u stóp widzenie ognistego morza, gdy się płomień na białość marmurowej Akwilei rzuci, i upajać się dymem śmierci, z tej olbrzymiej kadzielnicy płonącego grodu, nad którym orzeł nagłą jasnością z gniazda swojego ruszony, bił skrzydłami od wschodu słońca do zachodu słońca, myśląc, że jest zorzą. Aż zmordowawszy loty, oparł je na czerwonych łunach, spadł piersią w płomienisko i tak się dokończył.
Dziwne miasto! Zrzuć z piędzi ziemi barwinki, co ją modro kwiecą, i wiosenne darnie, rozkop ją przed sobą głęboko, a dobierzesz się do jakiegoś akweduktu z czasów Augusta lub Trajana, do potrzaskanych mozaik jakiegoś atrium, do maszkar jakiegoś impluvium, do cokułu zgruchotanego posągu, do pogrzebanych podstaw kolumny, do opadłych z czoła świątyni fryzów.
A na tem wszystkiem pokład skruszałych marmurów, prochów ludzi i zwierząt, spalenizna kości, cały ten żywy humus historycznej gleby, na którym korzeniło się i bujało bliższe ciebie życie: życie, co także już rumowiskiem jest tylko. Tu ci więc z pod nóg wyjrzą połamane płyty grobowe, znaczone palmą, oliwną gałęzią, rybą i swastyką; tu rozbite ręce grubo ciosanych posągów, z bizantyńska, dwoma palcami błogosławią pokolenia mar dawno minionych; tu zaszłe mułem czaszki, których usta wołały: „Chryste! Chryste!” usta, których prochu nie rozróżnisz w tej kostnicy wieków od prochu liszki ziemnej i szarańczy wietrznej. A na tem znów zwir i glina i kamień i pot nędzarzy, uprawiających te grobowe ziemie, aby na nich siać i żąć, a nędzę swoją podeprzeć jeszcze na czas mały.
Dziwne miasto! Wskróś dawnych jego ulic woły płowe zaorują skiby; bazylikę jego obeszły zdziczałe pastwistka; winnice na rynkach i placach wyrosły, a wierzba puszcza latorózgi we wnętrzu komnat rozsypanych gmachów.
Szczere pole rozwiodło, rozepchnęło sobą dawne jego części. Po ugorach, po haszczach, po zarosłych cierniem wertepach szukać trzeba jego obwodu, jego starych granic. „Monastero,” dziś osobna osada, obrosła ubogiemi siedzibami rybaków, jak grzybem, to jeden z dawnych klasztorów miasta, odcięty od niego teraz uprawami kukurydzy i koniczyn. Idź dalej jeszcze na wschód, w kierunku dawnej „via Gemmina” rzymskiej, a napotkasz folwarczne podwórze, u którego wrót, po obojej stronie stoją dwie korynckie kolumny. Siwe jałowice przychodzą się czochać o ich złotawy marmur, kiedy je pastuch do obory pędzi. Idź na północ, a ogarną cię role ciche i bezpłodne, na których chudą trawę gryzą chude kozy; co gdy miniesz, obaczysz w pustce kilka nędznych domostw, w miejscu, gdzie dawniej była brama miasta: dotąd noszą one nazwę „All’ porta Aquileia.”
Idź na południe, a zajdziesz w karczowiska, które, nim na nich las porósł ten, co go już niema, były miejscem, gdzie stała świątynia przez celtów czczonego Apolina-Belena, na południowym obwodzie miasta, nieopodal amfiteatru, wzniesiona. Z świątyni ocalały fragmenty rzeźby i ofiarne ołtarze: o amfiteatrze świadczy jedna tylko marmurowa deska, której grecki napis opowiada o pięknej Bazylii, rozkoszy oczu widzów tu i w Taorminie, aktorce niezrównanego wdzięku, która, młodo umierając, urnę z popiołami swemi pod sceną amfiteatru w Aquilei pogrzebaną mieć chciała. Deska ta może oznaczała miejsce, gdzie owe wdzięczne popioły spoczęły.
Dziwna rzecz! Kiedy z takiego amfiteatru nie zostało nic, a z świątyni drobne tylko okruchy, tu owdzie między karczowiskiem widać wielkie, ciężkie, z szarych głazów budowane rudery, które jeszcze krzepko stoją, choć sądząc z ich przeznaczenia, co najmniej współczesne amfiteatrowi być musiały. Są to koszary kamienne, w których na noc zamykano niewolników, używanych do osuszania bagien i uprawy pól, owych to „Coloni”, skupowanych w Panonii, Noryce i Sławonii. Właściwie mówiąc, nie jest to nawet dziwnem. Z marmurów Akwilei budowała się przez długi czas Wenecya i zdobiła niemi, zabierało je Udine i inne, co bliższe miasta. Kiedy trawa po Hunnach zarosła, nieszczęsny gród zburzony stał się wprost łomami marmuru, z których brał kto chciał i jak chciał korzystał. Ale rudery owe kamienne nie budziły niczyjego pożądania i tak przetrwały.
A w niej przetrwał jęk, który, gdy idziesz mimo, a duszę masz echową, dziś jeszcze odbija się w niej skargą. I stajesz wtedy i słuchasz, bo ci się zdaje, że słowa tej skargi rozumiesz...
I tak jest! Slavus sclavus tu jęczał, jego to głos przywarł do tych kamiennych murów.
Akwileja za swoich świetnych czasów pod panowaniem Trajana prowadziła szeroki handel winem i oliwą, za które w zamian brała niewolników i bydło. Nie wiem, jak się tu działo bydłu na tych chudych i bagnistych paszach, ale z napisów na płytach grobowych zebranych w muzeum widzę, że niewolników wyzwalano często. I tego nie wiem, co o tych częstych wyzwoleniach historycy mówią, ale gdy wyzwoleńcy do siedzib nie wracając tutaj wymierali, to wyobrażam sobie, że wyzwolenia te były częściowe może tylko, i że się odbywały mniej więcej w ten sposób.
Slavus sclavus zjadany smutkiem marnieje. Ma chleb, trochę wprawdzie ościsty i spleśniały, ale zawsze chleb. Ma wodę, czasem trochę zatęchłą, ale zawsze wodę. W wielkie upały nawet mu do niej trochę octu leją. A jednak marnieje. Już w nim tej dobrej siły niema, co przed rokiem; już mu twarz spadła, drżą ręce, oczy mgłą zachodzą.
— Co ci to, niewolniku? — pyta pan. Slavus sclavus ma pana wyrozumiałego, jaki się często za zbożnej dynastyi Antoninów trafiał.
— Czyś głodny?
— Nie głodnym, panie.
— Czyś chory?
— Nie chorym, panie.
— Czemu więc twarz twoja spadła, a dobrej siły niema w ręku twoich? Oto cielec, któregom razem z tobą kupił; rośnie pięknie i już rogi puszcza. Dlaczegóż z ciebie nie mam tej korzyści?
— Za wolą tęsknię, panie!
Pan zamyśla się, milczy przez chwilę, aż rzecze:
— Za wolą tęsknisz? Nie mogę tracić ceny tych łagwi oliwy i wina, którem za ciebie dał. Skoro jednak marniejesz, coś stracić muszę, bym nie utracił wszystkiego. Słuchaj tedy, co uczynię: Wolę ci dam i nie będziesz się liczył między niewolników; postronek, który na szyi nosisz, zdjąć każę. Uprawiać będziesz pole moje przez dni cztery; przez dzień Marsa, przez dzień Saturna, przez dzień Jowisza i przez dzień Wenery; przez resztę dni rób co chcesz i pracuj jako chcesz na wyżywienie swoje.
Slavus padał do nóg panu i wstawał — pierwszym pańszczyznianym chłopem. Cztery dni obrabiał grunt pański, a piątego i szóstego, a także i siódmego wolny sobie chodził, grając na piszczałce, uczynionej z trzciny, na blizkiem „Paludi” rosnącej, a krzepiąc tą odrobiną woli duszę swoją, o chlebie zapominał, tylko grał, grał, a na północ ze łzami poglądał.
Daleko mu było i teraz, co prawda, do rosnącego i puszczającego rogi współtowarzysza doli, panońskiego cielca; ale choć przez trzy dni w tygodniu głodny, życie miał przecież w oczach, a tak rozegrał duszę, że gdy przyszedł dzień Marsa i dzień Saturna i Jowisza i Wenery, przy robocie śpiewał. Co słysząc pan jego, wysoko podnosił głowę, wydymał wargi i mówił: „Mój wyzwoleniec śpiewa”. Tak jak teraz, dajmy na to, wydawca mówi: „mój poeta pisze”. A gdy srodze wychudły i nagiem ciałem świecący Slavus sclavus umierał, co zwykle czynił dość rychło w tych klimatach, które mu przyrodzone nie były, pan na kawale granitu albo marmuru pisać dawał, jako umarł wyzwoleniec takiego to a takiego zacnego kwiryty. Co widząc insi, jaka z tego chluba rośnie, iż to ludzi próżnych jak teraz, tak i za zbożnej dynastyi Antoninów było dość, toż samo czynili. Ile, że z podziwieniem przekonano się, jako wyzwoleniec przez dni cztery tyleż wykonał pracy, ile Sclavus przez dni siedm wykonywał, co oczywiście poślednią pobudką ku szlachetnym czynom żadną miarą być nie mogło. A tak się owych tablic za czasem sporo zebrało.
Do dzisiejszej Akwilei przybywa się od strony Bazyliki. Zdala już widać jej potężną Campanillę, wpośród pól płaskich, położystych, ku lagunom Adryatyku skłonionych. Dwa stołby kwadratowe jeden na drugim stoją, na ogromną wysokość z szarego granitu dźwignięte, ostrym dachem nakryte, arkadami pod nim rozświetlone, a jak baszty forteczne, gęsto wylotami strzelnic czerniejące. Z dzwonnicy tej otwiera się widok ku wschodowi na Julijskie Alpy, a ku południowi na morze. Ziem wszakże na zachód leżących i na północ nie rozeznasz, taką ci się w oczach modrą mgłą ta dalekość czyni. Powiadają, że kiedy z tej wysokości huczały wielkanocne dzwony, to je w Wenecyi słychać było i w Tryeście. Teraz tej mocy głosu już nie mają: dzwonników dawnych brakło.
Sama Bazylika, ciężka masa posiwiałych murów, osiadła w ziemi tak, że wchodząc do niej, przestępujesz próg nizko, pod warstwą dzisiejszego życia leżący. Ale ta zaklęsłość nie jest jej najdawniejszym poziomem. Więzienie św. Hermagorasa, w kryptę po jego męczeństwie zamienione i pierwotnem jądrem świątyni tej będące, leży niżej jeszcze. Leży tak nizko, jak wielkie płaskie kamienie starych rzymskich bruków, któremi na jakie dwa metry w głąb podesłane są winnice i pastwiska, zajmujące dziś pięć szóstych części dawnej Akwilei.
Jakiś wielki smutek, jakaś niezmierna melancholja leży w tej perspektywie głębokiej, pełnej jednostajnej szarzyzny, jaką tworzą trzy puste, bardzo długie nawy Bazyliki.
Idziesz, a razem z tobą zdają się iść te rzeźbione figury sarkofagów, proste, sztywne, w ornament architektoniczny wciśnione, same jeszcze z przewagi ornamentu nie wyzwolone. Idą z tobą, czepiają się ciebie, stają się cieniem twoim. A wszystkie z ust twoich czekają użalenia, westchnienia, wspomnienia. A wszystkie z oczu twych patrzą współczucia, z niezmiernym smutkiem kamieni opuszczonych, nie wiedzących, po co się narodziły i żyją, i poco to życie tak bardzo podobne jest śmierci?
W pośrodku dwa przecudne kapitele, z korynckich kolumn strącone, za kropielnice służą; dalej nizki starożytny ołtarz, po za którym absyd przyćmiony zasłoną poruszaną wiatrem, wchodzącym przez wybite szyby. W absydzie tym, na podwyższeniu, modli się ksiądz na pulpit skłoniony i z zakrytą twarzą. Mała lampa kołysze czerwony płomyk tuż nad jego głową. Jest coś przejmującego w tej ukorzonej postaci, w tem oświetleniu, w tych szeptach chwiejącej się zasłony, w tym momencie całym.
Pod staremi murami, z których przeświecają gdzieniegdzie zblakłe freski, z odpadłych tynków, stoją marmurowe sarkofagi wielkich patryarchów. Te sarkofagi są jedynym zbytkiem Bazyliki. Jedne stoją w kaplicach bocznych, drugie w chórze, na kolumienkach marmurowych podniesione, jak owe grobowce z XIII-go wieku na placu Dominikańskim w Bolonii. Z niektórych zostały tylko marmurowe deski przednie rzeźbą zdobne. Na prawo taki sarkofag, podniesiony na czterech nadzwyczajnej lekkości kolumienkach, zagrodzony jest od dołu z dwu stron marmurowemi deskami, od wnętrza gładkiemi, a zewnątrz zarzuconemi przebogatą rzeźbą liści, kwiatów, gryfów, lwów, jeleni, między któremi powtarza się postać orła, jako motyw przewodni, co wszystko obramia i dzieli niezmiernie delikatna i subtelna w prostocie swej plecionka geometrycznych linij.
Wygląda to zdaleka jak płot rozgrodzony, zblizka zaś oczu od tego oderwać nie można, takie to bujne, żywe, naiwne, takie wcale nie klasyczne, a takie wdzięczne.
Główny korpus Bazyliki połączony jest rodzajem perystylu, na kolumnach zbieranej drużyny opartym, ze starem Babtisterium. Jest to niewielka podłużna świątynia, w zupełnej ruinie stojąca, po za którą, w obmurowanym obwodzie, znajduje się prastara chrzcielnica, w której pogan chrzczono: wielka ośmiokątna cysterna, ze stopniami wnętrznemi, aż do źródła wody chrztu, co tam z niej biło. Wszystko to, zawalone dziś gruzem, wprost trudne do zwiedzenia; widok pustego po ołtarzu pierwotnym miejsca i wydartej mensy — nadzwyczaj przykry. W pośrodku świątyńki tej koło z kamienną Swastyką, a w niem wyobrażenie baranka: po kątach, po framugach okien okruchy marmurów, ułamki fresków, napisy, kości. Cały legion angielek miałby tu co na pamiątkę brać.
Przed kilkunastu jeszcze laty był tu tymczasowy skład wykopalisk, dobytych tak w Akwilei, jak w „Monastero” i w „Colombara”, dawnem Columbarium rzymskiem, które to wykopaliska znalazły teraz pomieszczenie w nieopodal stojącem muzeum. Nim owo muzeum zbudowane zostało, radzono sobie z owemi skarbami rozmaicie. Jedni mieścili wykopane rzeźby i urny pod ścianami domów, w ogrodach, w kramach, w pomieszkaniach. Inni sprzedawali kolekcyonistom takim, jak Ritter-Zahony, albo jak Eugen-Ritter; jeszcze inni roztłukiwali urny kamieniami, patrząc, ażali w nich skarbów jakich niema. Ale był tu inżynier Hieronim Moschettini, który z takich ułamków wielki kawał muru zbudował, na cement wziąwszy kolumny, kapitele, głowy Meduzy, satyrów, torsy, konie, urny, płyty grobowe, dzbany, lampy, posągi, wszystko, co mu się zgromadzić udało.
Proszę sobie wyobrazić taki galimatias!
I stał ten mur dość długo i może niejeden z tych, co te kartki czyta, widział go na własne oczy. Było to zapewne najosobliwsze muzeum, jakie powstało kiedykolwiek w Europie, a chociaż dobry smak oburza się na taką „kamienną marmeladę”, jak opowiadający o murze tym Majonica, konserwator obecnego muzeum, go zowie, ja żałuję, żem tego nie widziała. Bo co to za fantazya, proszę! Jaki bujny barok! Teraźniejsze muzeum mieści się w siedmiu dobrze pełnych salach, z których dwie do owych Ritterów należą. Ale niewszystko tam się mieści. Popielnice, urny, kolumny, sarkofagi, amfory pod gołem niebem stoją, zajmując klomby i trawniki w obrębie muzeum. Typ wykopalisk tych i tych zabytków nie ma w sobie nic bardzo znamiennego; znaleźć tu można to wszystko mniej więcej, co się znajduje po innych zbiorach tego rodzaju w miastach włoskich. Na wzmiankę zasługuje wszakże ogromna obfitość płyt i napisów grobowych, które wprost z bogactwem Muzeum Lateraneńskiego w Rzymie porównana być może.
Po za tem i tu, jak wszędzie na tych klasycznych ziemiach, wiele bardzo ciekawych fragmentów rzeźby, przeważnie dekoracyjnej; na wszystkich niemal wszakże znać, że je dobywano w sposób nieumiejętny i całkiem dorywczy. Uwagę turysty zwracają głównie na dwa olbrzymie posagi cezarów: Tyberyusza, występującego jako Pontifex maximus w todze na głowie, i w akcie czynienia libacyi bogom — jeden, a Klaudyusza w Cesarskiem „Pallium” — drugi; na wdzięczną Wenus, bez rąk i bez głowy, w takiemże przygięciu ciała, jak kapitolińska, tudzież na tors męzki w silnem naprężeniu muskułów i w śmiałym ruchu szyi, tem ciekawszy, że z nieskończonego jeszcze posągu pochodzący i zdradzający technikę starej szkoły swojem punktowaniem.
Jabym dodała do tego wyborną, lubo uszkodzoną silnie grupę dwóch młodych satyrów jadących nu jednym ośle, tudzież bachantkę z odrzuconą w tył głową, płaskorzeźbę tak delikatną, że zdaje się być cieniem rzuconym na białość marmuru.
Najcenniejsze przedmioty dobyto z grobowców: tych przynajmniej nie eksploatowała Wenecya. Odznaczają się szczególniej wytworne Intaglios, kamienie rznięte, równie jak drobne figurki z bronzu, kości i bursztynu. Specyalnością starej Akwilei zdają się być te wyroby z bursztynu; ciekawe są zwłaszcza pierścienie z popiersiami do trzech cali wysokości mającemi, tak że pierścień podobny w żaden sposób do noszenia służyć nie mógł, ale był raczej pamiątkowym klejnotem, który w urnę zmarłemu kładziono. Zbiory Akwilejskie łzawnic, popielnic szklanych, amfor z terrakoty i lampek, tak z pogańskiej epoki, jak i z czasów chrześciaństwa, są wprost pierwszorzędne. Dekoracyjne rysunki pogańskich lampek czynią z nich już dzieła sztuki jakby. Ritter-Zahony ma bogaty zbiór muszel i naszyjników dobytych z Colombara, ciekawą kolekcyę kluczy z Monastero i delikatnych naczyń szklanych, tak zwanych Vasa arretini. Ale choć muzeum akwilejskie otwarte jest od lat dwunastu, podawnemu przecież niema ogrodu, w którymby starożytne, pociemniałe amfory nie obrastały bluszczem, niema podwórka, w którymbyś nie spostrzegł jakiej małej votivary (wotywnego ołtarza), ofiarowanego to Fatum, to Nemezis, to Parkom, to istocie opiekuńczej, którą jeden zowie: Spes-Augusta, a drugi Bona dea. Niema domu, przed którym ławka nie byłaby oparta na kapitelach, lub ułamkach kolumn. Zabawny jest czasem użytek, jaki z kapitelów takich się czyni. Na jednym stoi miska bobu na sprzedanie przed małym kramikiem; drugi wyżłobiono na stępę do maku; trzeci opasany powrozem, założonym za nogę kozy, zastępuje miejsce kołka.
W ogóle jest tu wielkie spoufalenie ze starożytnościami. Dzieciaki dziś jeszcze znajdują często: monety, kawałki rzniętego agatu albo karniolu, bursztyny, fibie, skarabeje, bierki do gry w kości. Bawią się tem podrzucając i łapiąc, ciskając do celu lub handlując między sobą; gdy zaś zobaczą cudzoziemca, hurmem lecą za nim, rade sprzedać per un soldo choćby duszę własną. W Akwilei przewodników urzędowych i oprowadzaczy z rzemiosła niema; ale czereda dzieciaków stale ci towarzyszy. Chcesz naprzykład zwiedzić zamkniętą kryptę. Zakrystyana niema, wykopuje gdzieś resztki przeszłorocznych głąbów, ale niech cię to wcale nie martwi. Natychmiast ze dwadzieścia dzieciaków wpada do kościoła, do zakrystyi, jeden drugiego podsadza do gwoździa, na którym wisi pęk kluczy, porywają ten pęk i lecą majstrować u krypty. Hałas, krzyk, rwetes, jakby raz jeszcze hunny miasto naszły. Szturchają się, popychają i wymyślają sobie, póki jakoś nie dobiorą klucza. Wtedy wpada cała zgraja kłębkiem do podziemia, przewraca się, toczy, gubi w niepewnem świetle czapki i pantofle, poczem z tą poufałością przedziwną, jaką włosi mają do swojego świętego, wdrapuje się to wszystko na kraty, zagląda z wierzchu do żelaznej skrzyni, puka w nią, dudni piąstkami, próbuje, czy mocna, pakuje się między kratę a skrzynię, gospodaruje, jak u siebie w domu.
Gdy wyjdziesz, lecą przed tobą z tymże pękiem kluczy i otwierają ci Babtisterium. Teraz zaczyna się prawdziwa heca. Wszyscy zrzucają pantofle i włażą do basenu; krzyczą, śpiewają, wywijają czapkami, obsiadają stopnie, jak wróble; a że każdy chce się popisać z erudycyą swoją, z dwudziestu ust dowiadujesz się na raz, że tu się „Gli pagani” chrzcili. Ano dobrze! Masz naturalnie tej wrzawy więcej niż dość, i chciałbyś się od tego tałatajstwa odczepić. Gdzie tam! Opanowali cię zupełnie, uważają cię za swoją provincia capta. Teraz już ci nawet nic nie proponują, tylko zapowiadają ci wprost, że idziesz oglądać una strada romana. Co masz robić? Idziesz. Okazuje się, że ta strada romana, to jest kawał rozkopanego pastwiska, o kilometr jaki od Bazyliki może, które ukazuje starą brukowaną płaskiemi kamieniami ulicę z rzymskich czasów, jakąś już gdzieindziej widział. Nie żałujesz wszakże, żeś poszedł; tu bowiem czekało na ciebie wybawienie twoje. Któryś z malców wygrzebał kawałkiem szkła między kamieniami skruszały drobny pieniążek. Natychmiast wszyscy rzucili się do poszukiwań, a tak zostałeś zapomniany, wolny.
Ta natarczywość dzieciaków byłaby wprost nie do zniesienia, gdyby nie nadzwyczajna piękność tego typu. Nigdzie chyba niema tak przedziwnie pięknych dzieci, jak w Akwilei. Twarze są przeważnie śniade, szczupłe, jakby przywązkie nieco stosunkowo do rozwiniętego przepysznie czoła, wspaniałego łuku brwi i wielkich, podłużnych ciemno szafirowych oczu, z rzęsami bajecznie i tak jak włosy czarnemi. Jakaś gwiaździstość jest w tych oczach, jakaś niezwykła promienność źrenic — coś co stanowi specyalny jakiś gatunek oczu w tych małych akwilejskich putti. Kobiety też są piękne, ale znać, że w biedzie więdną nazbyt wcześnie. I tu powtarza się ta szczupłość twarzy, ten szafir źrenic i te podłużne, silnie ocienione powieki.
Jakieś szczególne wrażenie czepia się wędrowca opuszczającego Akwileję: zdaje mu się, że turkot kół byłby tu czemś niestosownem, czemś nie w miejscu. Woli iść pieszo choć do Monastero. Zdaje mu się, że z takiego cmentarzyska wieków wychodzi się, ale nie wyjeżdża.
Idzie tedy i odwraca głowę raz, i jeszcze raz, i zaczyna ogromnie rozumieć Jeremjasza. Wprost słyszy w powietrzu cichem bolesny głos lamentacyi jego: ...„Quomodo sedet sola civitas plena populo? Facta est quasi vidua domina gentium: princeps provinciarum facta est sub tributo...”

Idzie, a oto w szczerem polu zastępuje mu drogę strzaskana kolumna z czarnego marmuru. Samotna, bezimienna, rozkoronowana z kapitelu swego, stoi w szerokiej pustce i milczeniu zarosłych zielskiem, zdziczałych ugorów. Jest to najbardziej przejmujący wyraz spustoszenia, jaki mi się widzieć zdarzyło. Ni życie to, ni śmierć, tylko jakieś beznadziejne i niepocieszone istnienie...


Na rybaczych lagunach.


Pędzący do Tryestu pociąg wyrzucił mnie w Ronchi i poleciał dalej. Mała stacya, dopiero co ze snu zbudzona, brzęczy dzwonkami telegrafu, jak wiosenna pszczoła. Co do samego miasteczka, to śpi jeszcze na obadwa uszy, z wyjątkiem „Siora Pieri,“ jak się tu z friulska, zamiast „Signora Pietro“ mówi, i jego spasionego mierzyna.
Sior Pieri sam dziś jest tylko na stacyi; ale to nie podnosi ceny ekwipażu. „L’Capitanato” bowiem uksięstwionego hrabstwa „Gradisca” tak te rzeczy składnie urządza, że nietylko na głównych traktach, ale i na najboczniejszych drogach obowiązuje taryfa, bijąca w oczy na każdej stacyi kolejowej. Niema więc tutaj tego całego aparatu cmokań, wzdychań, namyślań się i wyrzekań, tego malowniczego drapania się w głowę, tego przestępowania z nogi na nogę, co lubo wszystko razem, i nawet z osobna, bardzo zajmującem być może, kaducznie czas kradnie w podróży.
Cobyś ty na to powiedział, o zacny Jesiotrze, właścicielu trzęsącej kamieniarki, parcianej uprzęży i łogawej szkapy, że tak ktoś od jednego słowa na wózek siada? Ty, któryś mnie z Otwockiej stacyi, o dwie wiorsty w las, przez trzy miesiące tam i napowrót wożąc, za każdym razem podawał inną, coraz to wyższą cenę, zdwajając ją, jeśli przyjazny los zdarzył, że innego prócz ciebie furmana nie było?
Nie wymawiam ci tego, o Jesiotrze, który przeciwnym wszelkiemu rybiemu przyrodzeniu sposobem, żyjesz na Otwockich piaskach! Owszem, niech imię twoje bez urazy wspomnianem tu będzie, boś ty, mimo tych wszystkich spekulacyi, biedaku, w srodze wytartym spencerze chadzał, szkapę sieczką tylko popędzał, i więcej pewno niż dziesięć przyczyn miał do drapania się to za jednem, to za drugiem uchem!
W ciszy przelatujemy uśpione miasteczko. Powietrze ostre, rzeźwe; Julijskie Alpy stoją w wielkich światłach wschodu. Jest to łańcuch rzadkiej piękności linii, o przepysznie skombinowanych ostrzach i płaszczyznach. Już od Rubbii grodzą mi one drogę, silnie zwarte i modre mgłami od trzonów, czarniawe w pośrodku, a u czubów świetnie postrzępione blaskiem wiecznych śniegów.
Na prawo i na lewo, jak okiem zajrzeć, winnice. Sior Pieri powiada, że należą one do najprzedniejszych w kraju. Powiada, że trzy czwarte wina, jakie się między Ronchi i Begliano a Cervignano tłoczy, do Węgier idzie, tam stempel bierze i stamtąd się po świecie, jako węgierskie, rozchodzi.
Nagle, wziąwszy się na zachód, wpadamy w kraj nizki, równy, szeroko przed okiem otwarty, przepadzisty, w oparach sinych zgubiony, tak, że w tem porannem oświetleniu trudno rozróżnić, gdzie się kończy ziemia, a gdzie zaczyna blizkie i mało co niżej stojące morze. Cały ten ląd — to odwieczna namulizna, osadzona tu warstwa po warstwie przez spotężniałą u swego ujścia Izonzę. Mówmy po słowacku: Sonczę. Żuławy to Adryatyckiego pomorza, żyzne Fiumicello. I tu, gdzie oko sięże, winnice i delikatne uprawy, mieniące się czerwonawą gliną brózd i żywą zielenią pszenicy, która bujnie okrywa wierzchy długich a wązkich grzęd, jak je u nas na buraki czynią.
Teraz wszakże wszystko to zdaje się pływać w jakiejś błękitno-liliowej powodzi, z której, jak korabie, wynurzają się szare, tu i owdzie draśnięte nizkiem słońcem „Campanille.”
Spadamy niżej coraz. Przed nami, za nami, w pobok, wyszczerkują liczne żyły wód, tak zwane „Roggie,” niby ruczaje nasze. Im dalej, tem więcej tego. Z pod lada kamienia, z pod lada splątanego korzeniska wiązu lub sykory, wytryska ruczaj taki, szemrze, strumieni się, srebrnieje i płynie śpiesząc, poczem znów pod lada kamieniem przepada i podskórną drogą po omacku idzie; aż kiedy myślisz, że na dobre zginął, niespodzianie znów opodal wybucha.
Więc się tu wszystko, pojone wodami temi, na gwałt kwieci, na gwałt buja, wzmaga, i wiosna już tu wtedy, kiedy na całym Friulu twarda jeszcze zima.
Aż i gospodarstwo domowe inny wygląd bierze. Już tu po bystrych rowach nurkują złoto-zielone kaczory, już w powietrzu wodnego ptactwa krzyki i trzepoty; już na lada skrawku łąki gęsi trzęsą białe puchy, susząc się do słońca; już w poniżach rumianość wiklin nad uboższą coraz zielenią przeważa; już pęki świeżo ciętego złotaku pod ścianami koszykarzy stoją; już u rybaczych płotów wiszą siecie, już na żerdziach kołyszą się podrywki i kosze na raki.
Ale „roggii” owych przybywa coraz gęściej. Laur i cyprys znika; winnice przepadają, wszelką zieloną uprawę wypiera szuwar siwy. Już kamienne, pojedyńczo rozrzucone domostwa osad zwartych nie tworzą; już szopy z grubem sianem wspinają się na wysokie podmurówki; już sążniste drabiny u dachów stoją; już okna gdzieś na wyżkach tylko, na strychach szybkami świecą. Szmery wód wypełniają powietrze jednostajnym brzękiem, wśród którego słychać miarowy stuk młotków, zbijających łodzie.
Czas jeszcze jakiś walczy człowiek z wodą, zakłada rury, kopie kanały, odprowadza, oddala jak może te natrętne cieki; lada grudkę, lada żuchelek ziemi osusza, okopuje kamieniami, waruje, przed zatopem broni. Aż wreszcie opuszcza ręce.
Przesycony wodami grunt z pod nóg mu ucieka, zapada się, ginie, rozpuszcza w bagniste oczerety, w owe to sławne adryatyckie „paludi,” szumiące siwą trzciną i ostrą, podobną płowej sierści, trawą, na którą, gdy mróz wody zetnie, wpół dziki i wpół nagi pastuch pędzi swoje rude kozy, z długiej i prostej trąby dobywając głosu.
W innej porze roku siedzi tu malarya, która tyleż przynajmniej, co Hunny, ziemie te zniszczyła.
Ale i „paludi,” nad miarę rozrzedzone i podmyte, rwą się, rozstępują, pękają, puszczając wierzchem jasne szyby wodne. Szyby te potężnieją coraz, odpierają bagniste brzegi na coraz dalsze mety; łączą się, zlewają w wielkie przejrzyste oka, w słońcu drżącym blaskiem grające.
Już napierane wolnemi wodami bagna zbiegły się w stwardniałe i oporne kępy, na których kładą gniazda rybitwy, obejmujące w wyłączne posiadanie całą tę nieprzejrzaną modrość wód i nieba; już ze dna wód wyjrzały piaszczyste ławy, to stercząc jak pagórki, to wydłużając wązkie szyje, jak groble i tamy; już zalśnił, zasrebrniał, zaiskrzył ci się w oczach kraj dziki i ogromnie nowy. To laguny Adryatyku, szmat świata, który nie jest ani lądem, ani wodą, stare pole walki, w której ziemia chce wypić morze, a morze chce połknąć ziemię, jak dwa smoki w bajce.
Kto mówi: laguny, temu zaraz myśl sama dopowiada: Wenecya. I czy w niej był, czy nie był, ma widzenie słoneczne marmurów, sztuki i rozkoszy. Ma także widzenie piękności melancholicznej, przyćmionej, i świetnych, wpatrzonych w nią źrenic Byrona.
Ale tu nic mu po tej wizyi całej! Tu są laguny biedaków, wielki archipelag nędzy, którą żywi morze, której sztuką jedyną jest plecenie jazów i pastek na ryby, a najwyższą rozkoszą — umknięcie przed głodową śmiercią. I tu jest piękność melancholiczna i przyćmiona, ale nie patrzy na nią żadne świetne oko, oprócz oka słońca.
Pierścień Doży, poślubiającego Adryatyk, nigdy się nie potoczył w tę stronę, i nawet wtedy, gdy Marino Falieri na niziny wołał, by przeciw szczytom powstały a szły, tu głucho było i spokojnie.
Już Sior Pieri dawno gdzieś został na ostatnim skrawku twardej ziemi ze swoim mierzynem i kabryoletem. Miejsce jego zajął mały, przeraźliwie świszczący stateczek, który, trzepiąc zrazu skrzelą kół wązki, wskroś dzikich „paludi,” bity kanał Natissa, hula potem wśród niezmiernych, wolnych rozlewisk, jak koń w szczerym stepie.
Silny wiatr dmie od wschodu. Stadko mew kołuje nad nami w miejscu, jakby nie mogąc przebić skrzydłem powietrznego prądu.
— San Marco dmucha! — mówi sternik, chowając uszy w brunatną kapuzę. Istotnie, na wschodnim horyzoncie, poniżej małego cyplu „Panigai”, rysuje się bardzo czysto i bardzo wyraźnie prastara świątynia w „San-Marco”, ostatni kres, do którego dotarł w tych stronach Apostoł, i gdzie, jak podanie mówi, tłómaczył na język grecki Ewangelię swoją. Dotąd mają tam gdzieś, zagrzebane w wielowiekowych pokładach szlamu, leżeć hieratyczne tablice, na których Ewangelia tu spisaną była.
A kiedy się tak patrzy w ten daleki punkt, który legenda do oczu ci przybliża, to się doznaje dziwnego bardzo wrażenia, gdy tuż nagle przemknie rybacze, pełne ogorzałych postaci czółno, takie samo czółno, jak owo, z którego, na wodach Tyberyady, Piotr zarzucał siecie.
Tymczasem wiatr cichnie, napędziwszy ku nam cienie rzadkie, delikatne, jednostajnie szare. Szarość ta pochłania blask wód i blask nieba, wypija barwy i przygasza słońce. Niema już kolorów i świateł: jest szeroka, subtelna srebrzystość, która silnie uwydatnia kontury, jakby sepią obrysowane na tem tle perłowem. Jest to jedyne w swoim rodzaju „blanc et noir”, oświetlenie w najwyższym stopniu nastrojowe i oryginalne.
W oświetleniu tem, jak oko sięże, ogromna przestrzeń wód, z których występują piaszczyste podłoża, już to w grupach, już oddzielnie. Cały obszar morza pogrodzony głęboko w plecione z trzciny błotnej jazy i uchody. Woda szoruje przez nie, zostawiając muły, długie warkocze traw morskich i niejedną rybę. Te przejrzyste, obwieszone ruchomą zielenią płoty dzielą tu morze tak, jak na łanie chróst dzieli chłopskie sznurki żyta i jęczmienia.
Na ławicach, siwych od piasku, nędzne rybacze szopy. I na nie dały „paludi” swą szumiącą trzcinę. Po dwie, po trzy w kupkę zbite, szopy te tworzą wysepki ciemniejsze, które, w miarę jak płyniemy, zdają się chwilami odrywać i w tej dziwnej szarości powietrza trącać o siebie wzajem. Pochyło wbite do wiązania czółen koły sterczą, jak topielce z wody.
Tu owdzie pomknie łódź rybacza, dwupiórem wiosłem gnana; tu owdzie zawrzaśnie z jazów rybołówka krzykliwa; tu owdzie zarysuje się dziwaczna sylweta przygarbionego na czatach szczudłaka. I nic, i cisza, i dokoła wielka pustka wodna. Krajobraz osobliwie wnikliwy: coś jakby karta, wycięta z księgi owych czasów, kiedy korab osiadał, chwiejąc się, na Araracie, a z wód potopu wynurzały się pierwsze zamulone ziemie.
Taki jest widok lagun tych ogólny, na odległość wzięty.
Ale już od „Mutaron”, jednej z większych ławic, którą morze rozkrawa na dwie nierówne części, jak Ren Bazyleję, widok ten ożywia się znacznie. Przepływamy teraz część lagun, zwaną „La Tajada”, mając na lewo cały system tępych, dziwacznie pokrajanych ławic.
Statek nasz trąca niemal o piaszczyste wzgórza. Rybacy patrzą na nas, a my na nich. Jest to lud dorodny, o małych, okrągłych czaszkach, bardzo śniadych twarzach i głęboko czarnych oczach. Mężczyźni plotą jazy, naprawiają czółna, chłopaki zwijają sznury, rozciągają siecie, wylewają wodę z chwiejących się u kołów łodzi. Kobiety w wysoko podgiętych spódnicach, brodzą, jak czaple, po przybrzeżach wodnych, wygrzebując piasek, małże i pająki morskie.
Do wody idzie się tu po obiad i wieczerzę tak, jak gdzieindziej na targ. Co morze da, to się je: ślimak to ślimak, a ryba to ryba, ale i to drobiazg tylko, bo sztuka co grubsza na sprzedanie idzie.
Nędza tu wszędzie, aż piszczy. Za matką włażą do wody małe umorusane berbecie, między które kobieta zaraz na miejscu dzieli, co wygrzebie z piasku. I one też na swoją rękę po mieliznach plondrują, łykając, co się da, za plecami matki. Gdzie niegdzie wije się wązka smużka dymu, z palonej wprost na piasku trzciny, przy której się polenta warzy z garści kukurydzy. Gdzie niegdzie młoda dziewczyna kozią wełnę przędzie, albo sieć naprawia. Stara jakaś, wpół ślepa „strega” siedzi tuż przy brzegu, w mokrym piasku, cała brunatna od ogorzeliny i ciemnych łachmanów, niby małża błotna, nieruchoma i skurczona, kręci dokoła głową, czatując na wybiegające z wody pająki. Żebraczka to morza, która u drzwi jego na jałmużnę czeka.
Coś dzikiego, coś ogromnie pierwotnego, coś zgoła po za cywilizacyą leżącego żyje tu i dyszy: a jednak, tak samo prawdopodobnie wyglądać niegdyś musiała Wenecya, w przedkorsarskiej jeszcze, rybaczej dobie swojego istnienia.
Zaledwieśmy te pierwsze ławice minęli, kiedy się nam w pewnem oddaleniu, ku wschodowi, pokazała piękna wyspa „Gorgo”, z garścią pinii, cyprysów i zielenią winnic. Podróżni wybiegli na pokład. Jedni ją nazywali koszem kwiatów, inni — bukietem Adryatyku: mnie wydała się ona, w swojem nastroszeniu winnicami i czubami krzewów, jak jeż, czerniejący z pośrodka wydm płaskich i białawych.
Wyspa ta stała się przedmiotem ogólnej rozmowy. Jeden był na niej, drugi o niej słyszał, trzeci oglądał ślady rzymskich gościńców bitych w tych czasach, kiedy całe laguny twardą ziemią były, czwarty zgoła urodził się na Gorgo.
Zaczem wszyscy ją oglądali ciekawem okiem, jakby się spodziewając osobliwszych jakich znamion urodzenia tego.
— A szkielety pan widziałeś? — pyta ktoś chełpliwie.
Powszechne wzruszenie ramion: Któżby szkieletów nie widział? Wszyscy je widzieli. Więc opowiadacz chwycił się mnie jak deski zbawienia, gdy się okazało, że o „szkieletach” nic nie wiem.
Otóż przy niedawnych poszukiwaniach starożytności rzymskich na Gorgo, znaleziono w stwardniałych pokładach piasku doskonale zachowane szkielety olbrzymów ludzi, nie na ludzką miarę, co do których pochodzenia dotąd ani zgody, ani pewności niema.
— Jak to niema? — krzyknął ten, który gościńców rzymskich ślady na wyspie oglądał. — Każdy wie, że to są legioniści rzymscy, w jakiejś zapomnianej bitwie polegli, których, iż nie było czasu palić, piaskiem zagrzebano na prędce, a morze zrobiło resztę.
— Bardzo przepraszam! Bardzo przepraszam! — odparł zaperzony jegomość w okularach i żółtym fularze na szyi. — Nie żadni to legioniści, lecz Amonici, którzy się tu z gór przywlekli wtedy jeszcze, kiedy o Rzymie nikomu się nie śniło!
— Ale nie Amonici, panie! — wrzasnął urodzony Gorgończyk, trzęsąc rękoma, jakby się do bójki zabierał. — To byli zwyczajni sobie ludzie z owych czasów, kiedy win nie fałszowano, chleb pieczono dobry, mięso sprzedawano tanio i nie troszczono się o politykę! Ludzie tęgo jedli, tęgo pili, dobrze spali, i ot — skąd wyrosły olbrzymy!
Podniosły się głosy protestu, z całą żywością i z całem brio południowych sporów — i już wszyscy naraz mówić zaczęli, kiedy przeraźliwy świst puszczonej pary ogłuszył nas i dyskusyę przerwał.
— San Pietro d'Orio! — krzyknął sternik.
W tej chwili szarość powietrza przecierać się nieco zaczęła, a blade słońce posrebrzyło lekko na południe od Tajady sterczącą ławicę, która razem z wysepkami swojemi tworzy wpół złamany pierścień, obłękiem ku południu zwrócony, a na roścież burzom ku północy otwarty.
Ani szopy tu rybackiej, ani życia, ani pracy. Nie widać nawet pochyło sterczących kołów, ani poczerniałych piasków, śladu ognisk przygodnych i przygodnych wypoczynków rybaczych. Jedynym mieszkańcem tej pustki jest biały obelisk, drogowskaz żeglarzy, wzniesiony w miejscu, skąd wicher niegdyś kościół Ś-go Piotra razem z „Campanillą” w morze zmiótł. Cały ten wydmuch piaszczysty używa u mieszkańców lagun bardzo złej sławy; sławy tak złej niemal, jak kręcące swe wiry u cypla Istryi Quarnero, o którem marynarze mówią: „Gdy płyniesz na Quarnero, daj Bogu świeczkę raz, a dyabłu trzy razy.”
Tu kończy się Tajada, a zaczyna Banco d’Orio, kawał morza tak dobry, jak każdy inny, z tą tylko różnicą, że kiedy odpływ na bok fale zagarnie, wynurza się z pod nich potężna, tępa ławica, będąca właściwie zatopionym kadłubem tej głowy, którą San Pietro d’Orio nad wodami trzyma, dźwigając na niej swą białą kolumnę.
Takich usypisk piaszczystych, przy nizkiej wodzie tylko widnych, jest tutaj niemało; cały to system rozmytych dolin i wzgórz, których czuby tworzą archipelag, to ukazujących się, to znikających piasków, nad czem dopiero wznoszą się, jako punkty stałe, taka Centenara, ze swoim lasem starożytnych, współczesnych Dantemu pinii; taka Barbana, taka Gorgo, Lovo, taki Fussalon, Mutaron, i inne het, precz, aż do Grado, którego wieże majaczą nam obłocznie u celu naszej drogi.
Już gęściej coraz wieje nad morzem żółto-czerwony żagiel, na Wenetach w powszechnem użyciu będący, już drobny port Grado i jego maszty wychodzą ku nam z morza.
Wtem śpiew... Szerokie rybackie czółno chwieje się i przybliża zwolna. Z czółna tego płyną zmieszane głosy kobiet. To rybaczki wracają z targu, śpiewając litanię loretańską. Wielkie czarne czółno ledwo je pomieścić może. Jedni wiosłują, inne przysiadły na burtach, jeszcze inne stoją proste i śmigłe, z koszami na głowach. Czyste, nizkie głosy szeroko rozbrzmiewają prostą, jednostajną nutą, w takt wznoszonych i opadających wioseł.
„Mater amabilis!... Mater admirabilis!...”
W tej chwili sternik przyłożył do świstawki palec. Ale nagle się wstrzymał, zsunął kapuzę, zdjął furażerkę, i, jak myśliwy z palcem na cynglu, tak on, nie puszczając świstawki, czekał, aż czółno przeminie.
Zapluskało, buchnęło śpiewem, otarło się niemal o nas, z całą jaskrawizną chust i zapasek, ze śniadością szczupłych twarzy, czerwienią rozchylonych warg i przyćmionym ogniem zamodlonych źrenic, pod gorąco żółtym, lekko wzdętym żaglem...
Zaledwie się wszakże oddaliło nieco, kiedy najprzeraźliwszy, jaki tylko pomyśleć można, świst rozdarł nam uszy, raz, drugi i trzeci. Zdawało się, że końca temu nie będzie. Ucichło przecież; a kiedy ucichło, gorąco-żółty żagiel chwiał się ku Tajadzie, a perłowe powietrze niosło ku nam oddalone głosy:
„Rosa aurea — Ora pro nobis!...“



Miłosierdzie gminy.
Kartka z Hottingen.


Dziewiąta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekką mgłę poranną przebijają ciemniejsze lazurowe głębie, zapowiadając cudowną i cichą pogodę.
Przed kancelaryą snują się gromadki, oczekując przybycia pana Radcy Storcha, którego szary filcowy kapelusz i laskę ze srebrną gałką widać przed blizką kawiarnią Gehra, u stolika pana Sędziego pokoju, czytającego tu przy cienkiej kawie, swój poranny dziennik.
Pan Radca może przybyć lada chwila; tak przynajmniej sądzi woźny, stojący w półurzędowej postawie na ganku kancelaryi, i odpowiadający na pozdrowienia przechodniów przytknięciem dwu palców do granatowej, z białą wypustką, czapki.
Od strony kawiarni Gehra dolatują rzeźkie głosy obu rozmawiających panów. Pan Radca zatrzymał się tylko na chwilę, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sędzią bawi go widać, gdyż słychać od czasu do czasu jego śmiech swobodny, wesoły, któremu odpowiada krótkiem naszczekiwaniem pyszny brunatny ceter, w postawie sfinksa u stolika leżący.
Tymczasem ludzie przed kancelaryę przychodzą, pozdrawiają się wzajem i stają, gawędząc niedbale. Niektórzy idą wprost do kancelaryi, inni przysiadają na kamiennych, połączonych luźnym łańcuchem słupkach, które niewielki, żwirem wysypany plac przed gmachem od ulicy dzielą; jeszcze inni, zadarłszy głowy, przypatrują się samemu gmachowi. Jest nowy. Stanął wszakże na miejscu, dawno zadrzewionem, z którego mu pozostawiono dwa szeroko rozrosłe, o łupiącej się delikatnej korze platany, których żywą zieleń jesienne słońce złocić już nieco zaczęło.
Sam gmach prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na płaskim dachu nizką żelazną balustradę o złoconych gałkach, a na fasadzie cztery pilastry i pamiątkową tablicę z napisem. Napis ten, błyszczący wesoło złoceniem swych liter, przyciąga oczy ludzkie. Każdy prawie z przybyłych podnosi głowę i odczytuje go z powagą. Alboż nie ma prawa? Wszak każdy na wzniesienie kancelaryi dał swoje trzy grosze, a dom jest wspólną własnością i wspólnem dziełem gminy. Niemniej przyciąga oczy zegar, umieszczony w samym ostrzu trójkąta, opierającego się podstawą o płaskie kapitele pilastrów, tylko, że wskazówki jego zdają się dziś wolniej jakoś poruszać po okrągłej i błyszczącej tarczy. Tak przynajmniej mniema właściciel blizkiej piwiarni, który co chwila dobywa swoją wielką srebrną cebulę, konfrontując ją z zegarem gminy! Miły Boże, po co się człowiek ma śpieszyć. Czas i tak leci.
Już tylko parę minut brakuje do dziewiątej; gromadki zaczynają się ściągać przed sam ganek kancelaryi, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Nie ma w tem zebraniu nic uroczystego: jak kto przy robocie stał, tak przyszedł. Zwyczajnie, za interesem.
Codzienne „joppy” szarzeją się na grzbietach; rzeźnik Wallauer przyszedł w różowym, dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Höschli, w zielonym kitajkowym fartuchu, spiętym na mosiężną haftę z łańcuszkiem; wielu, mimo rannego chłodu, stawiło się na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak szła z targu, tak wstąpiła z koszykiem ogrodowizny i z nową szczotką pod pachą. A cóż? Wszak tu wszyscy swoi.
Nareszcie na kwadratowej wieżycy Nowego Münsteru zaczynają bić kwadranse, a jednocześnie daje się słyszeć radosne szczekanie wyżła, biegnącego u nóg pana Radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów w paru susach wraca, aż weszli razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelaryi. Zaraz za nimi zaczynają wchodzić czekające przed gmachem gromadki.
Wchodzą i w sieniach już dzielą się na dwie partye: ciekawych i interesowanych. Interesowani przepychają się zbitym szeregiem do żółtych, drewnianych balasków, dzielących salę na część urzędową i nieurzędową; ciekawi idą wolniej i obsiadają ławki, biegnące dokoła pod ścianą.
Nie jest to rozdział stanowczy.
To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie coś do powiedzenia; czasem też który z ciekawych uczuwał się nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie szukał. Człowiek może się namyśleć i w ostatniej chwili.
Interesowanych jest mniej; ci mają ważniejsze stanowisko w sali. Jest tu powroźnik Sprüngli, który się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał rozwinąć; jest Kägi Tobjasz, właściciel piwiarni „Pod zieloną różą”; jest piekarz Lorche; jest oberżysta z Mainau; jest Dödöli, właściciel winnicy; jest Wetlinger Urban, słodownik; jest Tödi Mayer, ślusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik Dörfli; jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze.
Każdy z nich potrzebuje posługi to w warsztacie, to w domu, to w roli. Każdy też woli, że mu to taniej przyjdzie, niż gdyby parobka zgodził. Porozpierali się u balasków i gwarzą zcicha. Wdowa Knaus także się między nimi rozparła. Od czasu, jak się syn ożenił, na imię boskie niema się kim w domu pchnąć. Jest przytem miłosiernego serca i chętnieby biedotę jaką wzięła, żeby tylko posługę z tego niezgorszą mieć można. No, i żeby dopłata niebardzo marną była. Nie może przecie niedołęgi darmo do domu brać. Gmina zresztą ma fundusze na to żeby za biedaków, co już robić nie mogą, płaciła.
Żebrać przecież nie pójdą, niewolno. Czy tylko będzie w czem wybrać?... Pod jesień słabnie to jak muchy. Wolałaby babę... Phi! weźmie i dziada, jak baby nie będzie. Aby od biedy, aby od biedy! A czy to mało tej hołoty w gminie? Tygodnia niema, żeby do kancelaryi nie ściągła jaka mizerota, której się zdaje, że już nie poradzi robocie. Nieprawda! Takiego dobrze docisnąć, to i za młodego obstanie od nagłego razu. A i to błogie, co tam gmina doda. Nie raz, nie dwa, jeszcze taki swego nie przeje, a już go śmierć ściśnie. Hoppingerom się trzydzieści franków po starej Reguli zostało, co ją na wiosnę z kancelaryi wzięli. A Egli? Egli więcej niż w parobka w Aloisa orał, a jeszcze połowy zapomogi nie wydał, kiedy stary zipnął. Pan Bóg miłosierny niczyjej krzywdy nie chce!
Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy kaftan podnosi się z szelestem na jej szerokich piersiach.
Ale jeden i drugi ogląda się ku drzwiom. Czemu nie przyszedł Probst? Spodziewano się, że pierwszy do licytacyi stanie, a jego dotąd niema.
Ucicha nareszcie w sali, a pan Radca podnosi głowę od biurka, przy którem stojąc, czytał papier jakiś.
Jestto młody jeszcze, przystojny i okazały szatyn, którego niewielka łysina niemal że nie szpeci wcale. Twarz ma mięsistą, okrągłą, wąs rudawy, spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzędników niezwykłym. Szczególniej uderza śnieżny gors u koszuli, na którym błyszczą drobne złote spinki. Podniósłszy głowę, pan radca oczy mruży i z nad złotych okularów po obecnych patrzy. W tej chwili właśnie woźny drzwi zamyka. Zdaje się, że już nikt więcej nie przyjdzie.
— No, moi panowie — odzywa się pan Radca, przeciągając palcem tłustej białej ręki pomiędzy przyciasnym kołnierzykiem a pełną, nieco nabrzmiałą szyją. — No, moi panowie, mamy dziś, jak wiecie, posiedzenie sekcyi dobroczynności w gminie. Czy tak?
— Tak, tak! — odzywa się kilka głosów w sali.
— A więc, moi panowie — dodaje Radca, zapuszczając palec między kołnierzyk a kark, kładący się na nim fałdą tłustej skóry — a więc możemy zaczynać!
— Tak, tak! — odzywają się ponownie głosy. Ale pan Radca, świeży urzędnik z wyborów, nie lubi tracić sposobności do małych przemówień, któreby gruntowały popularność jego. Chrząka tedy, i oparłszy obie dłonie na pulpicie swego biurka, tak rzecze:
— Wiadomo panom, jak opiekuńcze są ustawy gminy. Wiadomo panom, że gmina nie dozwala cierpieć nędzy żadnemu z członków swoich. Ociera łzy, odziewa nagich, karmi głodnych, bezdomnym daje dach nad głową, słabych wspiera.
Tu czując, że mu się ten frazes udał, robi krótką lecz znaczącą pauzę. Obejmuje potem oczyma obecnych i tak mówi dalej:
— Ustawy gminy są ustawami chrześcijańskiego miłosierdzia; są one nietylko naszą zdobyczą cywilizacyjną, ale naszą chlubą. Tak jest, panowie, one są naszą chlubą! Wiadomo panom, że młodość nie trwa, siły opuszczają, choroba i bieda łamie. Jestto powszechne prawo, któremu ulega świat cały. Ale nasza gmina podejmuje walkę z tem prawem. W jaki sposób? W bardzo prosty: Przygarnia tych, których skrzywdziło życie, przygarnia nędzarzy i wydziedziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce!
Tu pan Radca dziwi się, że mu tak dobrze idzie i znów robi pauzę. Żal mu poprostu, że słucha go tak mała garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakiemkolwiek dużem zebraniu, zrobiłaby mu imię. Zaczem z wysoka rzuca okiem na salę i tak kończy:
— Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godząc rozumną rachubę z porywami serca, mówi: Starzec ten, nędzarz ten, ten kaleka nie może już wyżyć ze swej pracy. Owszem, nie może już pracować. Nie ma on rodziny, któraby go żywić mogła, lub też ma rodzinę biedną, której praca ledwo starczy, by głodu nie zaznać. Mamże go puścić, by się włóczył po drogach jako wstrętny żebrak? Nigdy!
Potrząsa głową energicznie i podnosząc głos, mówi:
— Woźny, wprowadź kandydata!
Woźny przechodzi szerokim krokiem salę i znika we drzwiach bocznych, do małej komórki, służącej niekiedy za kozę, wiodących; między zebranymi szerzą się półgłośne szmery, a pan Radca stoi z podniesioną ręką, żeby nie wychodzić z pozy. Upływa krótka chwila. Nagle w drzwiach bocznych ukazuje się naprzód głowa, dygocąca na cienkiej, wychudłej szyi, potem kolana ku przodowi zgięte, potem stopy resztką obuwia ozute, potem ręce zgrabiałe i drżące, które się uszaków drzwi z obu stron chwytają, żeby dopomódz nogom przez próg, a wreszcie grzbiet w pałąk zgięty. Jestto Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znają.
W sali zapanowywa szmer głośniejszy nieco.
— To kandydat?... Na miłosierdzie boskie, cóż to za kandydat? Któż to weźmie do siebie takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyręka? No, no! Ciekawa rzecz, co też gmina dać myśli za wzięcie tego próchna! A toć to skóra i kości! Nic więcej!
Niezadowolenie się wzmaga. Są tacy, którzy odrazu sięgają po czapki i od balasków odchodzą.
Ale pan Radca na szmery te nie zważa i zaledwie Kuntz Wunderli ukazał się we drzwiach, tak mowę swą kończy:
— Tak jest, moi panowie! Piękne nasze ustawy wygnały z ziemi naszej żebraninę, a wprowadziły do niej miłosierdzie. Niema już opuszczonych! Niema już nędzarzy! Gmina jest ich matką, gmina jest ich żywicielką. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go wziąć do siebie? Niejedną posługę mieć można jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej członkowie czynili to darmo. Gmina gotową jest, podług ustaw swoich, przyczynić się do utrzymania starca. Kandydacie, przybliż się! Panowie, przypatrzcie się kandydatowi!
Skłonił głowę i dobywszy fular, otarł nim czoło. Łatwo się pocił, a w sali stawało się gorąco.
Tymczasem Kuntz Wunderli, popchnięty nieco z tyłu przez woźnego, wydobywa się szczęśliwie ze drzwi i przy progu staje. Pełne światło, z otwartego na obszerną łąkę okna, pada teraz na jego zgarbioną i znędzniałą postać. Stoi tak przez chwilę, mnąc w ręku stary pilśniowy kapelusz, a chude kolana drżą mu coraz silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje się, podnosi głowę i z uśmiechem na obecnych patrzy. Uśmiech ma zachęcający, wesoły prawie. Kuntz Wunderli nie wie, kto będzie panem jego. Uśmiecha się tedy do wszystkich i raźno mruga oczyma. Oczy te są zimne, osłupiałe i stroskane. Stary Kuntz usiłuje im wszakże nadać filuterny, niemal lekkomyślny wyraz. Gdy mu się jedno zmęczy i staje w ciemnym swoim dole nieruchome, martwe, mruga drugiem, jakgdyby chciał mówić: Jeszczem ja mocny! O, i jaki mocny! Chleba darmo nie zjem, pracować będę, każdej robocie poradzę. I wody przyniosę, i drew ułupię, i kartofli naskrobię, i izbę zamiotę... Dużą siłę mam jeszcze... dużą siłę...
A gdy tak patrzy z wysiłkiem, stara jego głowa coraz silniej trząść się zaczyna, oczy nieruchomieją i zachodzą wielkiemi łzami, a ręce szukają podpory. Jedne tylko wązkie i zapadłe usta uśmiechają się, ciągle się uśmiechają, wtedy nawet, kiedy dwie łzy ciężkie i zimne toczą się zwolna po zmiętej i zbrużdżonej twarzy.
Ten, to ów zaczyna mu się przyglądać. Istotnie. Stary wygląda wcale jeszcze dobrze. Dziś rano ogolił się właśnie; woźny pożyczył mu brzytwy. Leży to w interesie gminy, żeby taki kandydat jaknajlepiej i jaknajraźniej się przedstawiał. Inaczej mógłby nie znaleźć wcale amatora. Nietylko więc woźny pożyczył mu brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyję, które po licytacyi znów sobie odbierze. Stary Kuntz umie to cenić. Wie on, jakie pobudki miała gmina w tak łaskawie udzielonej mu pomocy i radby przedewszystkiem uwydatnić te piękne szczegóły swojego ubrania. Ale rękawy kubraka są na niego przydługie; sam kubrak zbyt obszerny, wisi na nim raczej, niźli go odziewa, a bujny niebieski bawełniany fontaź dziwnie się sprzecza z jego wyschłą, pomarszczoną w tysiące szwów szyją, którą Kuntz to wyciąga, to chowa, nie wiedząc, jak lepiej przedstawi się chustka. Właściwie mówiąc, jest w trudnem położeniu.
Trzeba mu i litość wzbudzić i nie okazać się zbyt niedołężnym. Wie on, że stoi tu w charakterze starca, niemogącego pracować, ale wie także, iż każdy z tych co tu przyszedł, na ręce jego patrzy, czy się roboty chwycą. Gmina ma nad nim miłosierdzie, prawda; ale zbyt wiele dopłacać za niego nie zechce. On to wie, wie dobrze; zbyt wiele wymagać nie może... Zmieszany, wzruszony, patrzy ludziom po oczach, miarkując co który myśli: na woźnego też rzuca w bok krótkie spojrzenia, jakby dla upewnienia go, że ani brzytwa, ani kubrak, ani chustka nie pójdą na marne.
Ludzie patrzą na starego i gawędzą głośno. Nie leży to w interesie żadnego z nich, żeby okazywać zbyteczny pospiech. Staliby tak do południa może, porozpierani na balaskach i biorący tabakę, ale pan Radca nie lubi przewlekłych posiedzeń.
— No, moi panowie — odzywa się on głośno. Czy przypatrzyliście się kandydatowi?
— A cóż mu się tam przypatrywać — odpowiada po małem milczeniu Kissling. Toć my go co dzień widzimy. Stary ledwo dycha, nie uciągnie, nie dźwignie... Jak myślicie, szwagrze, zwrócił się do Faustyna Tröndi — będzie miał z ośmdziesiąt, albo i więcej?
Stary chrząknął. Ośmdziesiąt dwa skończył, ośmdziesiąt dwa... Ale uśmiecha się tylko i milczy...
— Ile macie lat, stary? — pyta go Tödi-Mayer.
Kuntz szybko mruga ku woźnemu okiem, a potem mówi:
— Siedmdziesiąt i cztery, kochanku! Siedmdziesiąt i cztery!
— A pokaż-no, stary, zęby? — odzywa się oberżysta z Mainau.
Kuntz znów rzuca szybkie spojrzenie na woźnego i rozszerzywszy zeschłe wargi, ukazuje wcale jeszcze zdrowe zęby.
Publika zaczyna się śmiać.
— Ho! ho! — mówi jeden — a toby i kość ugryzł.
— Chleba się nie zlęknie! — dodaje drugi.
Leu-Peter, stolarz, przychyla się ku niemu.
— A machnij-no, stary, pięścią! Dalej!
Wunderli postępuje krok naprzód, podnosi nieco głowę, prostuje grzbiet i macha kilka razy ręką, której ściśnięta pięść ginie w długim rękawie pożyczonego kubraka. Ręka opada mu za każdym razem, jak złamana gałęź. W stawach słychać trzask przykry.
— A co? Nie źle macha! — odzywa się ktoś z ławy.
— Phi!... — dodaje pesymistycznie drugi, wiedząc, że uwagi galeryi nigdy nie są dla interesowanych stracone.
— A jakże nogi? — pyta znów Tödi-Mayer, który widocznie na Kuntza ma ochotę. — Maszerujno, stary!
Ale stary miesza się widocznie. Nogi, to właśnie najsłabsza jego strona. Ba! gdyby nie nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na samą myśl o wyprostowaniu, już mu w nich coś strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie gminy. Z najwyższym wysiłkiem unosi jedną stopę i stawia ją natychmiast w tem samem miejscu. Nie... nie... pomylił się. To nie ta! To gorsza! Podnosi tedy drugą, lecz jeszcze szybciej spuszcza ją z głośnem syknieniem. Co u djaska! Czy to nie tamta? Czyżby ta właśnie była gorszą?
Interesowani marszczą się i milczą. Galerya, która z ławek powstawszy, podeszła do balasków, zaczyna się śmiać głośno.
— Dalej! Dalej! — wołają. — Maszerować! Maszerować, stary!
Pan Radca surowo spogląda na śmiejącą się galeryę, poczem, zwrócony do starego, mówi z odcieniem niecierpliwości:
— Czegóż stoisz? Rusz-że się z kąta!
Kuntz Wunderli uśmiecha się nieśmiało, boleśnie. Zaraz, zaraz... Naturalnie! Czegóż on stoi? Zaraz się ruszy... Zaraz...
I nagle, zebrawszy siły, podnosi głowę, wytrzeszcza spłowiałe oczy, wyciąga jak żóraw szyję, prostuje się, przyciska rękami kolana i ku drzwiom maszerować zaczyna.
Jest to widok tak pocieszny, że całe zgromadzenie wybucha głośnym śmiechem. Stojący bliżej przy ławach padają na nie, chwytając się za boki, pan Radca zasłania usta trzymaną w ręku ustawą, a woźny odwraca się do kąta i parska w kułak.
— Dobry! Dobry! — wołają głosy z ławek.
— Dalej! Dalej! — odpowiadają inne.
Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginają się wcale; podnosi on je jak kije, z niezmiernym wysiłkiem, i opuszcza na dół, rozpaczliwie przyciskając rękoma chore i obrzmiałe kolana. Tymczasem, jakby na złość, sala wydłuża się, rośnie, drzwi uciekają kędyś, ściany nabierają przeraźliwej głębi; staremu Kuntzowi zdaje się, że nigdy, nigdy nie zdoła dojść aż do nich... Czuje wszakże, iż wszyscy ci ludzie na niego patrzą, że gmina patrzy. Zaciska tedy zęby i znów podnosi sztywną i ciężką nogę.
Nagle staje i szeroko otwiera osłupiałe oczy. U drzwi, w gromadzie głów ludzkich, widzi głowę syna.
Tego się nie spodziewał. Nie, nie! Tego nie...
Ciemna czerwoność bucha mu na twarz resztką krwi z pod serca.
Nie słyszy śmiechu ludzkiego, nie słyszy nawet głosu pana Radcy, który go na miejsce woła. Widzi tylko syna.
Jak urzeczony patrzy na niego i zaczyna drżeć jak na wielkiem, wielkiem zimnie; wszystkie jego stare kości dygocą. Struchlała twarz blednie, bieleje, staje się biała, bardzo, bardzo biała. Na czole rysuje się dziwnie twarda i surowa bruzda; oczy jego zapalają się i gasną. Niepocieszone, martwe, stroskane z dziwem i strachem patrzą się w twarz syna. Nie, nie, on nie chce, żeby go syn licytował w gminie... On nie chce!
Kurczy się, odrywa ręce od kolan i zastawia się niemi. Nie, nie! On się boi! On nie chce!
Ale woźny przystępuje i bierze go za ramię.
— Co u djabła? Czego stoi jak głupi? Czy nie widzi, że urząd czeka? Dalej naprzód!
Stary Wunderli jest wszakże w tej chwili tak słaby, ale to tak słaby, jak dziecko. Poprostu ruszyć się nie może. Nogi mu się plączą, zęby szczękają, głowa się chwieje, jak ten liść jesienny. Woźny popycha go przed sobą, a także podtrzymuje nieznacznie. Gdyby go nie przytrzymywał, stary padłby może. W duchu nie ma on wielkiej nadziei, żeby starego gmina łatwo pozbyć się mogła. Teraz widzi, że i brzytwa, i chustka, i kubrak — tak jak na nic... Zupełnie jak na nic.
— Prędzej! — woła niecierpliwie pan Radca.
Kuntz Wunderli opamiętywa się jakoś i znów staje na poprzedniem miejscu. Jest ono dobrze wybranem. Z szeroko otwartego na ogród okna pada na nędzarza pełne, złote światło. W świetle tem zmartwiała twarz starego nabiera nieco życia. Na łysej jego czaszce igra odblask cichej i modrej pogody. Osłupiałe źrenice podnoszą się i zawieszają kędyś daleko, na szerokim słonecznym błękicie.
— Kto wie? Może i nieźle byłoby, żeby się syn utrzymał. Kto wie? Synowa zła i skąpa, to prawda. Ale umarłby wśród swoich przynajmniej. I wnuki... widziałby codzień wnuki...
Źrenice starego wilgotnieją, stają się miękkie i rzewne; na ustach drży jakieś niewymówione słowo, wielka surowa zmarszczka na czole wygładza się i znika.
Stanowczo nie wygląda w tej chwili na więcej, jak na siedmdziesiąt cztery. To ożywia nieco interesowanych.
— Nie tęgi w nogach! — mówi kręcąc głową piekarz Lorche.
— Co to nie tęgi! — prostuje ktoś z ławy.
— On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! — dodaje inny.
— Zuch stary! — woła trzeci.
— Jakże myślicie, szwagrze? — pyta półgłosem Todi-Mayer swojego sąsiada.
— A cóż? — jabym brał. — Kiepski w nogach, ale w warsztacie posłuży.
— Ani bym na to chuchro nie spojrzał — mówi Dödöli — gdyby tu był inny.
— A co? W domu i to się przyda — perswaduje Kissling.
Pan Radca bystrem okiem po obecnych wodzi. Chwila wydaje mu się odpowiednią do zagajenia licytacyi. I tak sprawa ta przeciągnęła się nad miarę dzisiaj. Za dużo było ciekawych.
Dobywa zegarek, podnosi go blizko do oczu, porównywa ze ściennym zegarem gminy i skinąwszy na woźnego, rzecze pełnym inicyatywy głosem:
— Moi panowie, kończmy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcyę dobroczynności gminy, ze wszechmiar zasługuje na waszą uwagę. Zdrów jest, niezbyt podeszły w latach, siły dobrze mu służą i do każdej lżejszej roboty przydać się w domu może. Kto z panów reflektuje? I z jaką dopłatą?
Cisza nastaje po tych słowach pana Radcy. Jaki taki liczy się z potrzebą posługi i z groszem.
Sprüngli porusza się i przestępuje z nogi na nogę. Zauważył to pan Radca i skłaniając się uprzejmie w stronę powroźnika, rzecze:
— Moi panowie, pan Sprüngli zaczyna.
— Panie Sprüngli, prosimy! Jakiej dopłaty żądałbyś pan od gminy za przyjęcie w dom swój kandydata?
— Dwieście franków! — rzecze powroźnik i urywa, niepewny, czy nie zażądał zbyt mało.
— Co? Dwie-ście fran-ków? — pyta, udając zdumienie, pan Radca. Poczem zatrzymuje się na chwilę: Moi panowie! Nic nie byłoby dla mnie milszego nad taki stan finansów gminy, któryby sekcyi jej dobroczynności pozwalał na podobnie kolosalne wydatki. Gdy jednak tak nie jest, musimy to uwzględnić, i stawiać przystępniejsze cyfry. Namyślcie się, panie Sprüngli? Jakże, moi panowie? Widzieliście panowie zęby kandydata? To człowiek silny jeszcze!
— I cóż tam, zęby! — odzywa się oberżysta z Mainau. — To gorzej jeszcze, że zdrowe! Jak się stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie.
— Oho! Niema biedy! Już my go napędzimy! — mówi Kägi, mrugając zezowatem okiem.
— Ja? — obrusza się oberżysta. Ja na dziecko nie zakrzywię palca!
— No, no! — odpiera Kägi. Potraficie w parobka orać!
— Wy co? Czy to ja Probst jestem?
Roześmieli się obaj.
— Kto tam wie, czy i Probst winien! — rzecze Kissling. Dziad napijał się może...
— Jako żywo! Nikt go pijanym nie widział — zaprzecza Lorche.
— Ale to tam nie Probsta robota, tylko żony! Żona jędza... — odzywa się głos z ławy.
— Baba z pod ciemnej gwiazdy! — dorzuca ktoś z kąta.
— Jak było, tak było — mówi Sprüngli — dość, że się stary Hänzli u niego powiesił...
— Musiało mu być słodko.
— Jakto? — woła rzeźnik Wettinger. — To ja takiego będę żywił, odziewał, dach mu nad głową dawał, za ten marny grosz z gminy, a do roboty nie będzie mi go wolno napędzić?
— No tak... Ale zawsze...
— Moi panowie — przerywa pan Radca — przystępujemy do ukończenia tej sprawy. Czas urzędowych osób jest ograniczony. Pan Sprüngli podał dwieście franków. Kto z panów licytuje in minus?
Cisza.
— Kto z panów licytuje? — pyta ponownie pan Radca. Panie Sprüngli, namyślcie się, proszę.
— Jużem się namyślił — rzecze Sprüngli. Mniej nie mogę, niźli dwieście franków.
Pan radca odwraca się od niego.
— Kto licytuje, panowie? Kto licytuje?
— Sto ośmdziesiąt pięć wezmę! — Mówi zwolna, cedząc zgłoski, piekarz Lorche. Ale niech przynajmniej tę zimę w ubraniu swojem chodzi. U mnie ciepło.
Stary Wunderli spogląda po sobie najpierw, potem po sali i nagle drżeć zaczyna. Wydaje mu się, że mróz już mu kości sięga. W swojem ubraniu? Cóż on za ubranie ma? Alboż on na ubranie zarobić mógł grosz jaki? Na chleb zaledwie mógł zarobić, a i to z ciężkością. Bluzę płócienną ma, łataną bluzę tylko. Jak tu zimę w tem przebyć? Co to za ubranie?...
— Sto ośmdziesiąt z tym samym warunkiem! — odzywa się grubym głosem Dödöli, właściciel winnicy.
— Z tym samym warunkiem? — myśli stary Kuntz, a nędzne jego nogi dygocą coraz silniej. Miłosierny Boże! Pocóż tu jakie warunki? Wszak stoi tu, jak ten Łazarz, przed ludźmi... Cóż tu za warunki?...
Po oświadczeniu Dödölego znów się cicho robi. Pan Radca stoi jak na szpilkach.
Chwilę bawi się koralowym brelokiem, poczem zmuszając się do uprzejmego tonu, mówi:
— Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?
— Sto siedmdziesiąt i pięć! — mówi dobitnie Tödi-Mayer. Potrzeba mu na gwałt parobka. Robota aż kipi w domu.
— Sto sześćdziesiąt! — woła ktoś nagle z kąta.
Obejrzano się: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po pięć franków, po siedm zresztą. Ale żeby kto o piętnaście odrazu mniej chciał brać, tego przykładu nie było.
Sam pan Radca spogląda ciekawie w kąt sali; stary Kuntz także podnosi głowę i patrzy.
Z boku nieco, bliżej drzwi, po za ramionami licytantów, u balasków, rozparty stoi syn jego, z krótką fajką w zębach. Za rękę trzyma najmłodszego chłopca.
Stary otwiera usta i patrzy z mieszaniną strachu i nadziei.
Syn przeciska się od balasków, wyjmuje fajkę i w pierwszym rzędzie staje z podniesioną głową. Nikt mu tego za złe nie bierze.
Dzieciaków gromadę ma, sam ciężko pracować musi. Jedna gęba więcej u miski, to duża rzecz tam, gdzie i ci, co do niej siedli, nie zawsze się najedzą. Trzymać ojca darmo, nie może. Bóg widzi, jako nie może! Ale z tem co gmina doda — spróbuje. Nie wymaga wiele. Odrazu trzy razy tyle opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabiać na gminie i na starym nie chce. Niech tylko mu się własny grosz, choćby i nie cały, powróci.
Wszyscy to rozumieją doskonale; każdy by z nich zrobił to samo. Człowiek się, tak jak każda rzecz, zużywa, a zużyty cięży. Kto na to ma, może i dziada żywić, a nie dopiero ojca; ale kto nie ma na to, jużci kraść nie pójdzie. Jest to rzecz jasna, jak słońce.
A jednak od tej rzeczy jasnej jak słońce, pada jakiś posępny cień na wszystkie czoła. Ludzie bokami patrzą, jakby nie chcieli, nie mogli spojrzeć sobie oko w oko. Cisza trwa dłużej niż zwykle. W ciszy tej słychać ciężkie, do jęku podobne, westchnienie starego Kuntza.
Pan Radca bystro pogląda po ludziach. Widocznie syn się utrzyma.
— A więc, moi panowie — zagaja, przemilczawszy nieco — a więc, utrzymuje się ostatnia oferta. — Sto sześćdziesiąt franków! Cieszy mnie, bardzo mnie cieszy.
Tu urwał. Właściwie, nie wie, co go tu ma cieszyć. Tego, iż cieszy się, że sobie wszyscy raz do licha pójdą, nie może im przecież tak w oczy powiedzieć.
Ale przemowa ta okazuje się przedwczesną.
— Sto pięćdziesiąt i pięć! — podbija syna Tödi-Mayer, i ociera czerwoną bawełnicą szerokie, spocone czoło.
Syn cofa się w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszoną fajkę. Ale dziecko, które za rękę trzymał, spostrzega w tej chwili starego:
— Dziaduś! Dziaduś! — woła cienkim przenikliwym głosikiem.
Stary wnuka nie widzi, słyszy go tylko; rzewny uśmiech rozszerza jego zwiędłe wargi. Potrząsa radośnie głową i robi ruch taki, jakby brał tabakę. Idzie to jakoś, dzięki Bogu, idzie. Wszystko jeszcze może być dobrze! Wszystko może być dobrze!
— Sto pięćdziesiąt! — woła syn.
Ale Tödi-Mayer ustąpić nie myśli. Zaperzył się; był z tych, którzy się rozpalają do każdej stawki. Cóż syn? Syn go mógł darmo trzymać. Za pieniądze gminy każdy teraz dobry, każdy ma prawo.
— Sto czterdzieści i pięć! — woła podniesionym głosem.
Syn przechyla głowę i patrzy na Tödi-Mayera z wysoka, lekko zmrużonemi oczyma.
Namyśla się chwilę, po czem macha obojętnie ręką. Nie może ryzykować więcej. Zrobił, co do niego należało, ale ryzykować nie może. Jego czarna, o prostych włosach głowa i twarz kwadratowa, drewniana, cofa się z szeregu, a wysoka, koścista, nieco pochylona postać posuwa się ku drzwiom wskroś ciżby.
Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyciąga szyję, lewa powieka zaczyna mu drgać nerwowo. Wygląda teraz staro, bardzo staro. Tödi-Mayer miarkuje, że nieświetny zrobił interes i szepce z kumem Spenglerem.
Tymczasem pan Radca uderza dłonią w biurko, przy którem stoi.
— A zatem — odzywa się dźwięcznym, jasnym głosem — sto czterdzieści i pięć franków! Po pierwsze... po...
— Za pozwoleniem! — przerywa nagle Tödi-Mayer. Czy tylko jopa należy istotnie do starego?
Pan Radca marszczy piękne, gładkie czoło.
— To nie może wchodzić w zakres roztrząsań gminy! — rzecze z godnością, a woźny odwraca się do kąta i kaszle głośno.
— Jakto nie może? — ujmuje się za sąsiadem Spengler. — Gmina musi wiedzieć co daje, a ten kto bierze, musi wiedzieć co bierze. To jasne!
— Jopa twoja? — pyta Tödi-Mayer zwracając się bezpośrednio do starego Kuntza.
Ale stary Kuntz nie słyszy.
Lewa jego powieka drży coraz silniej, spojrzenie słupieje. Widzi jak syn oddala się i jak we drzwiach znika. W chwilę potem widzi go jeszcze przez otwarte okno i słyszy szczebiot dziecka: Idą... Przeszli.
Stary opuszcza głowę i trzęsie nią w milczeniu. Potem ściska powieki z całej, z całej siły. Coś mu źre oczy; słonego coś, gorzkiego... Źre i pali...
— Słyszysz stary? — Powtarza Tödi-Mayer głośniej. Pożyczył ci kto jopy, czy własna?
Usłyszał wreszcie. Miesza się, spogląda po sobie, zaczyna szybko mrugać czerwonemi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w kąt, gdzie woźny stoi.
Tödi-Mayer uderza pięścią w balaski.
— Ależ to oszukaństwo! — wybucha gniewnie.
— Tak! Tak! — odzywa się kilka naraz głosów.
Szmer rośnie w sali; oburzenie udziela się wszystkim.
— Człowiek ma miłosierdzie — woła Tödi-Mayer, szeroko rozkładając wielkie czerwone ręce — bierze sobie za marny grosz taki ciężar na kark, ale chce, żeby interes rzetelnie był zrobiony. To trudno!
— Tak! Tak! — potwierdza więcej jeszcze głosów. Po nad wszystkiemi słychać głos Spenglera. Na twarz pana Radcy bucha płomień gniewu.
— Ściągaj kurtę! — krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z pośpiechem rozpinać ją zaczyna.
Nie idzie to łatwo. Ręce mu się trzęsą, pokurczone palce nie trafiają do guzików odrazu; staremu pomaga woźny, ściągając ze złością rękawy. Jako urzędnik gminy, czuje się on niemal tak samo dotkniętym, jak Radca.
— Kapuściana głowa! Niedołęga! — szepcze przyciszonym, zirytowanym głosem, szarpiąc na przemiany to jeden, to drugi rękaw nieszczęsnej kurty, po której zdjęciu okazuje się cała wyjątkowa nędza zapadłych piersi i wychudzonych żeber kandydata, ledwie co okrytych srodze łataną koszulą i szczętami letniej kamizelki.
Stary Wunderli drży silnie, częścią z chłodu, a częścią ze strachu. Wydało się... Co teraz będzie? Wszystko się wydało...
W niezmiernem pomieszaniu podnosi do szyi obie trzęsące się ręce i usiłuje rozplątać misternie przez woźnego zadzierzgnięty fontaź.
— I chustka nie twoja? — krzyczy Tödi-Mayer, zdjęty ostatnią pasyą w swem rozczarowaniu.
— Nie moja... — odpowiada ledwie słyszalnym szeptem Kuntz Wunderli.
Woźny wyszarpuje mu ją z ręki.
— Kapuściana... ośla... barania głowa! — mówi przez zęby z naciskiem.
Historya z chustką więcej go jeszcze gniewa, niźli historya z kubrakiem. Inicyatorem pożyczki kubraka nie był sam: podsunął ją mimochodem pan Radca, zważywszy, iż kandydat był zbyt źle odziany, aby się mógł pokazać w urzędowej części sali.
Ale chustka! Chustka była własnym pomysłem woźnego. Sam ją wiązał, włożył w wiązanie to coś z artystycznych instynktów swoich, coś z własnej duszy... Zdejmowanie jej nie było zresztą rzeczą konieczną, nikt chustki nie podejrzywał, nikt nie pytał o nią. Rozdraźnienie woźnego jest tak wielkie, iż, zmiąwszy ten niebieski bawełniany szmatek w obu rękach, ciska go ze wstrętem pod wieszadło u drzwi stojące. Nie może w tej chwili dać dobitniejszego wyrazu oburzeniu swemu i swej wielkiej wzgardzie.
Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed publicznością zawstydzony, zgnębiony, odarty z uroku. Teraz dopiero można się przypatrzeć jego kolanom, tak ku przodowi wygiętym, że cała postać przysiadać się zdaje, teraz można widzieć jego wykręcone, ciężkie stopy i jasnokościste łokcie. Najzabawniejsze wszakże wrażenie robi szyja starego. Jest ona tak cienką, że zdaje się, biczem przetrzasnąćby ją można. Wogóle czyni ona starego podobnym do oskubanego ptaka; a to tembardziej, że niepodparta sztywnym fontaziem głowa, wydaje się, przy tej cienkiej, zwiędłej szyi, niepomiernie wielka i ciężka. Opada to na jedną, to na drugą, głęboko zaklęsłą jamę obojczyka.
Wesołość teraz wybucha na sali, jedni śmieją się dobrodusznie, drudzy złośliwie, poglądając przytem na Tödi-Mayera. Najlitościwsi kiwają głowami i uśmiechają się zlekka.
Ecce homo! — odzywa się kotlarz Kissling, który ma brata dozorcą w kantonalnej bibliotece i darmo czytuje książki.
Szeroki wybuch śmiechu przyjmuje to porównanie. Większość mniema, iż jest to przymówka do szczytu, wnoszącego się po za Mythenami, Dużym i Małym, który się „Ecce homo” zowie, w przeciwieństwie do sękatego Pilatusa; w zgromadzeniu są tacy, którzy górę tę widzieli zblizka.
Stary nie ma wprawdzie żadnego podobieństwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jestto tem śmieszniejsze... Dalibóg, tem śmieszniejsze!
Jeden Tödi-Mayer nie bierze udziału w ogólnej wesołości. Okrągłe jego, wypukłe i błyszczące oczy, obiegają postać starego nędzarza, jak gdyby każdą z jego wyschłych i struchlałych kości czyniły odpowiedzialną za tak wielki zawód. Oczyma temi świdruje go, jak fałszywy szeląg, roztrząsa, jak stary łachman, przenika go do ostatniej żyłki, do resztki tchu w piersiach.
— Cofam słowo! — woła wreszcie. Nie mogę brać tak mało!
— Nie wolno słowa cofać! — rzecze z powagą pan Radca.
— Jakto nie wolno? Woźny nie przybił jeszcze.
— Nie przybił! Nie przybił! — potwierdzają głosy z ławy, poczem ucisza się nagle.
Wszyscy czekają, jaki obrót sprawa weźmie. Pan Radca jest niekontent. Rzuca on na obecnych chmurne spojrzenia z pod oka, marszczy piękne czoło i ciągnie na dół to jednego, to drugiego wąsa.
— W takich łachmanach nie wezmę dziada i za sto ośmdziesiąt franków! — woła rezolutnie Tödi-Mayer, czując za sobą zgodę całej sali.
— Jabym nie brał i za dwieście — popiera go kum Spengler.
— Co to dwieście! To i dwieście dziesięć nie byłoby nadto! — dodaje oberżysta z Manau.
Stary Wunderli słucha tego i dusza w nim truchleje. Co to będzie? Co to jeszcze z nim będzie? A to może nikt i wziąć nie zechce? A potem, dlaczego tyle aż chcą brać? Dlaczego aż tyle?...
Wielki niepokój i wielkie zdumienie odbija się w jego nędznej twarzy. Coraz wyżej podnosi brwi siwe, patrząc w ziemię, a głowa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno, to na drugie ramię.
— No, panie Tödi-Mayer! — odzywa się urzędnik pojednawczo. Nie rób pan żartów, i kończmy, moi panowie!
— Dobrze! — woła energicznie ślusarz — wezmę, ale za równe dwieście!
— Co znowu! Co znowu! — odzywa się, tracąc cierpliwość, pan Radca. Zkąd gmina może takie sumy płacić? Czy panowie myślicie, że gmina siedzi na złocie? Moi panowie, gmina nie siedzi na złocie! Gmina musi się liczyć z groszem. Gmina ma wydatki, duże wydatki! Miłosierdzie, moi panowie, jest dla niej rzeczą świętą, ale i w miłosierdziu miarę zachować należy!
Jeszcze pan Radca nie domówił ostatniej sylaby, kiedy drzwi otwierają się szeroko i wchodzi Probst. Jestto tęgi mężczyzna z grubym karkiem i szeroką, czerwoną twarzą. Jego brunatny, rozpięty spencer pokazuje pierś potężnie rozrosłą i kołyszący się na niej łańcuszek ze srebrnych ogniwek. Z pod nizkiego tłustego czoła świecą małe, bystre oczy; rudawe kędzierzawe włosy zarastają mu głęboko skronie. Probst idzie śmiało i macha wielkiemi rękami, które mu po bokach wiszą zaciśnięte w kułak; miejsca sobie wszakże robić bynajmniej nie potrzebuje, gdyż każdy usuwa się przed nim z pewnym rodzajem respektu. Człowiek jest silny, tęgi, ma spojrzenie ponure i zuchwałe. Z takim nie zaczynać lepiej. Probst dochodzi do balasków, kłania się urzędnikowi i kiwnięciem głowy pozdrawia kilku obecnych.
Pan Radca wybaczyć mu zechce... Spóźnił się, ale nie winien temu. Ten przeklęty parobek, którego po starym Hänzlim wziął, rozchorował mu się, jak na złość... Sam dziś mleko rozwozić musiał, a to piekielny kawał, z góry i pod górę.
Pan radca słucha przytakując; pozdrowieni uśmiechają się życzliwie i kręcą głowami.
Sam rozwozić musiał?... No, no! Kawał drogi!
Przez otwarte okno słychać głośne naszczekiwanie psa, którego wszyscy znają; trzy razy dziennie przybywa on z mlekiem, zaprzężony do wózka pełnego wysokich blaszanek. Probst piękną oborę ma... Piękną oborę!
I nagle przejmuje ich uczucie poważania dla tych tęgich pięści i grubego karku. Spengler odwraca się od Tödi-Mayera i na Probsta patrzy; ślusarz czuje się już przez samo przybycie mleczarza, jakby na pół pobitym. Patrzy to na jednego, to na drugiego z obecnych niby obojętnie; w rzeczy samej żal mu, że targu nie przybił. A no da się to widzieć co będzie!
Ale Probst czasu nie traci. Opiera się ściśniętą pięścią o balaski, wyciąga grubą szyję i skubiąc żółto zarastający podbródek, zmruża bure oczy i celuje niemi w starego, jak wylotem fuzyi.
Kissling i Dödöli trącają się łokciami.
— Jak ten patrzy! Jak ten bestya patrzy! Toć chwała Bogu, każdy oczy ma, a nikt tak niemi człowieka nie umie nawskroś brać! Ten się zna! No, już ten się zna!
Tymczasem izba przybiera całkiem inny pozór. Czują wszyscy, że przybył koneser. Twarze się ożywiają, ci co siedzieli na ławie powstają i przystępują bliżej. Chwila zaczyna być naprawdę interesującą. Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta porusza się niespokojnie, nerwowo. Wie on, że Hänzli, tak samo z gminy wzięty, po trzech miesiącach, powiesił się u Probsta na strychu; pamięta jak Probstowa po nim sprzedawała buty. Pamięta też, jak stary Hänzli obtarte miał od szlej ramiona, i jak mu u Probsta oczy zapadły, a twarz zczerniała i wyschła. Kurczy się stary, głowę w ramiona chowa, przyciska do boków kościste łokcie, staje się małym, bardzo małym, tak małym, że go i niewiele widać chyba. Co prawda, radby się pod ziemię całkiem, całkiem schować. Boi się tchnąć, boi się poruszyć, nawet kolana, z wielkiego natężenia, dygotać mu przestały.
Ale Probst zna się na tem wszystkiem dobrze. Licytuje przecież tych hultajów od sześciu, czy siedmiu lat w gminie. Wie on, że taka starota, to jak pęknięty garnek: odrutuj, a czasem i za nowy trwa. Bądź co bądź, najtańszy to robotnik, jakiego znaleźć można. Czy złością, czy dobrocią zawsze się z niego tyle roboty wyciśnie, ile zje, a co gmina doda, to jakby znalazł.
Sarkają ludzie, że cenę innym psuje. A co mu tam, byle sobie nie psuł. Niech każdy pilnuje swego i już.
Przekrzywia tedy Probst w jedną stronę ciężką swoją płaską głowę, przekrzywia w drugą, a potem spojrzawszy bystro w twarz urzędnika, rzecze silnym, dobitnym głosem:
— Sto dwadzieścia pięć!
Słowa te wywołują silne wrażenie. Najobojętniejsi nawet kręcą głowami z podziwu. Daj go katu! A to i nie spyta, co kto święci, tylko swoją kozerą wali z góry, jak armatnią kulą!
W sali robi się wielka cisza, w którą wpada natarczywe, zajadłe szczekanie psa, pozostawionego przede drzwiami przy mleczarskim wózku. Stary Wunderli pogląda na lewo i na prawo, jakby szukał okiem którędy ma uciec. Nie ucieka wszakże: stoi jakby skamieniał, jakby wrosł w podłogę. Tylko coraz niżej opada mu dolna szczęka, a oczy otwierają się coraz szerzej.
— Sto dwadzieścia i pięć! — woła Probst raz jeszcze.
Pan Radca promienieje. Chwilę wodzi po obecnych ożywionym wzrokiem, a gdy nikt nie podbija mleczarza, uderza białą ręką w leżące przed nim papiery i daje znak woźnemu.
— Po raz pierwszy! — mówi woźny stukając laską w ziemię i ucicha.
— Po raz drugi! — mówi głośniej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmruża nagle oczy i kurczy się boleśnie, jakby kij przybijający dzieło miłosierdzia gminy w niego miał uderzyć.
— I-po-raz-trzeci! — woła razem z woźnym tryumfujący pan Radca.
W chwilę potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka trzęsąc swą nędzną, starą, siwą głową i usiłując drżącemi rękami przełożyć przez siebie parcianą szleję. Z drugiej strony dyszla rzuca się w podskokach silny kudłaty pies w takiejże uprzęży, ujadając głośno, donośnie.




Za kratą.

I.

Kiedym przed piętnastu laty zwiedzała warszawskie więzienia, gmach przy ulicy Złotej nie był jeszcze wykończony, a oddział karny dla kobiet, mieścił się razem z takimże męzkim oddziałem w tak zwanym „Pawiaku,“ który wszakże aresztanci i aresztantki, z nieznanego mi powodu powszechnie nazywali „Serbią.“ Pawiak, vel Serbia, jest to posępny żółty dom, z wieloma należącemi do niego budynkami opasany murem; front jego wychodzi na ulicę Dzielną, tyły zaś na ulicę Pawią, od której i owa ogólniejsza nazwa jest wziętą. U furty tego gmachu stanęłam poraz pierwszy w dzień jesienny, dżdżysty, w towarzystwie jednej z moich znajomych, która, uzyskawszy odpowiednie pozwolenie władzy, dawniej już zaczęła odwiedzać więźniów, i cieszyła się nieograniczonem ich zaufaniem.
Trzy czy cztery schodki do furty wiodące, zaledwie pomieścić mogły kobiety, które się na nich cisnęły z węzełkami, tobołkami, garnuszkami, czekając na tak zwane „widzenie.“ Kumoszki z miasta, łatwiej zaznamiające się z sobą, prowadziły nader ożywiona gawędkę, przerywaną głośnemi wyrzekaniami; baby ze wsi przybyłe, odziane w chustki lub fartuchy na głowę, dumały podparłszy brodę na rękach, wzdychające, zawstydzone jakby...
Widzenie udziela się urzędownie raz tylko na tydzień, w niedzielę; wszakże stan zdrowia uwięzionych, lub odległość zamieszkania przybywającej w innym dniu rodziny więźnia, uwzględnia się dość szeroko, i dlatego też niema dnia, żeby schodki owe przez baby obłężonemi nie były.
Poza furtą niewielka sień, także najczęściej interesantów czekających pełna; tu w bocznej ścianie znajduje się okienko komunikujące z kancelaryą p. inspektora, i ułatwiające kontrolę przybyłych. Z sieni tej parę stopni prowadzi na długi korytarz, z którego szereg drzwi wiedzie do kancelaryi, do sali widzeń, do niektórych warsztatów, wreszcie do mieszkania inspektora. Wprost wejścia prawie, schody na piętra, z których pierwsze obejmowało podówczas oddział kobiecy. W oddziale było przeszło sto kobiet, mieszczących się w dziewięciu czy dziesięciu tak zwanych „kamerach,“ z których każda ma oddzielne wejście z obiegającego piętro kurytarza. Klucz zgrzytnął kilka razy, dozorca otworzył drzwi wszystkie, a kamery ukazały mi jednostajne swoje wnętrza.
Pierwsze wrażenie jest dość niespodziane. Więzienia przywykliśmy uważać jako coś bardzo ponurego i ciemnego; nie zdziwiłabym się też wcale, gdyby ściany były odrapane i brudne, okienka małe i niedające światła, a barłóg ze słomy i dzban wody, dopełniał tego urządzenia. Jasność więc kamer, ich czystość, ich obszar, uderza czemś nieoczekiwanem. Są to w istocie dość duże, prostokątne izby z czysto wybielonemi ścianami i równie czysto utrzymaną podłogą. Dwa zwyczajnej wielkości, dość rzadko zakratowane okna, wychodzą na podwórko więzienne i dają światło bardzo dostateczne; w jednym kącie piec kaflowy, w drugim poskładane jeden na drugim i pokryte siwemi derami sienniki, dokoła ścian ławy, w pośrodku rodzaj warsztatu do wyplatania krzeseł służącego — oto wszystko. Pomimo wszakże tego schludnego pozoru, a nawet otwieranego ukradkiem lufcika, powietrze jest tak tu, jak i na korytarzach specyalnie, że tak powiem więzienne, ciężkie, duszne, jakby przesiąkło zastarzałemi miazmatami, tak, że się trzeba uczyć niem oddychać, i dopiero z czasem nawyknąć do niego można. Pod ścianami na ławach, przy warsztacie, kilkanaście starszych i młodszych kobiet; dwie czy trzy karmią żółte jak wosk, i obrzmiałe na twarzyczkach dzieci. Siwa gruba spódnica więzienna i takiż kaftan — na kilku uwięzionych tylko. Reszta odziana w suknie własne, których utrzymanie w całości, lub zastąpienie nowemi, jest, jak się przekonałam z czasem, przedmiotem największych wysiłków aresztantek. Widziałam takie, które miesiącami całemi nie dojadały, odkładając grosze za chleb na jakąś chustkę lub kaftan; widziałam fartuchy wycerowane jak siatka pajęcza, widziałam spódnice, które ujęte igłą w jednem miejscu, rozłaziły się w drugiem, a przecież milsza były właścicielkom swoim od więziennej odzieży, w której grubym wojłoku robactwo zagnieżdża się z niesłychaną łatwością i jest prawie nie do wytępienia.
Izba, w której zatrzymałam się podówczas najdłużej, i do której najczęściej zachodziłam potem, w ciągu cotygodniowych, przez rok blizko trwających odwiedzin, zajętą była przez bardzo interesujące typy. Przedewszystkiem królowały tu dwie siostry, Helena i Walerya War..., które pochodziły z rodziny specyalnie złodziejskiej, czyli z tak zwanej „złodziejskiej szlachty.“ Walerya chorowita, blada, wysoka, z długim wronim nosem i małemi oczkami, z jakiemś fałszywem i brzydkiem spojrzeniem, była przedmiotem namiętnego przywiązania młodszej Heleny, która miała w śniadawej twarzy i niebieskich oczach wyraz odwagi, szczerości, determinacyi i jakiejś dziwnej pogody. Obie siostry już niebardzo młode, nie poraz też pierwszy odsiadywały karę swoją w Serbii. Helena była już tu coś z czwartym powrotem, Walerya wpierw jeszcze zapoznała się z więzienną izbą. Tym razem ona to dostała, jak tu mówią wyrok; ale Helena przyznała się do uczestnictwa dobrowolnie, żeby siedzieć z nią razem. Przywiązanie to wszakże nie przeszkadzało im bynajmniej lżyć się ostatniemi wyrazami, a nawet drapać przy każdej sposobności i dopiero wtedy, kiedy je kto rozbroić chciał, obie rzucały się na rozjemcę, stwierdzając tym sposobem swoją siostrzaną miłość. Nie wiem, co się działo zresztą rodziny War..., ale widywałam tam ich matkę, staruszkę siedmdziesięcioletnią może, która je nawiedzała, błogosławiła, i chlubiła się niemi tak, jakby to były najszlachetniejsze istoty, w najwłaściwszem dla siebie położeniu będące, i przynoszące jej największą pociechę; one też nawzajem odpłacały jej nadzwyczajną czułością i przywiązaniem. Obie siostry używały pomiędzy koleżankami wielkiego poważania.
O Waleryi mawiano z rodzajem naiwnego podziwu, że „na wolności miała zawsze dobre zarobki,“ o Helenie wiedziano, że jest rezolutna, że w potrzebie za cały oddział się zastawi, i nawet samego „Wielmożnego” się nie zlęknie. „Wielmożnym”, tak wprost, bez dodania tytułu lub wyrazu pan, nazywały aresztantki inspektora swego. „Wielmożny idzie,” „Wielmożny kazał,” „powiem przed Wielmożnym,” oto wyrażenie, które mi się z początku zdawało dość dzikiem, ale do którego przywykłam w końcu tak, że mnie razić przestało.
Lecz był jeszcze inny powód przewagi sióstr War... Oto należały one do zastarzałych recydywistek, a sądy, wyroki, pobyty, dozory, więzienia wreszcie, były dla nich niemal normalnemi warunkami życia. Etyka zaś Serbii polegała na tem, że o ile dostające się tam poraz pierwszy klientki lekceważone były i pogardzane niemal, o tyle wytrawne i wielokrotnie karane, używały powagi i szacunku. „Frajerki” zamiatały i oczyszczały izbę, szorowały podłogi i nierzadko całowały w rękę „panie,” które traktowały je protekcjonalnie i z akcentem pewnej wyższości. Zdarzało mi się nawet nieraz słyszeć, jak zirytowany strażnik wołał na jakąś krnąbrną nowicyuszkę: „ty frajerko!” okazując jawnie wzgardę swoją, jako władza, dla tych upośledzonych istot.
Dwie charakterystyczne cechy zauważyłam w mieszkankach Serbii: wielkie zdziczenie i wielką naiwność. O lada co, o słowo, o gest, o spojrzenie — wybucha tam wściekłość zwierzęca niemal. Złorzeczenia, klątwy, bójki, są wtedy na porządku dziennym, tak pomiędzy zamkniętemi w jednej izbie, jak i pomiędzy izbami solidaryzującemi się z sobą. Drzwi, których zamek izbę od izby dzieli z wewnątrz, wytrzymać muszą wówczas kopania, uderzenia pięści, drapanie paznokciami, którym to wybuchom dopiero nadchodzący strażnik tamę kładzie.
Co do naiwności, tę spotkać można w starych nawet i wytrawnych złodziejkach. Pamiętam, była tam jedna, Jasielska, która odsiadywała wyrok za kradzież rzeczy służących do kobiecego ubrania. Otóż opowiadała mi ona, w jaki sposób tutaj popadła. Jakieś damy, sprowadziwszy się do Warszawy, rozpakowały swoje kufry w świeżo najętem mieszkaniu, a że szaf jeszcze nie było, więc rzeczy rozłożone zostały na krzesłach, stołach i t. d. Leżało to tak dzień czy dwa, to jest dosyć długo, aby zwrócić uwagę złodziei. Jakoż znajoma Jasielskiej i znajomej tej znajomy zajechali dorożką przed dom, w czasie kiedy damy wyszły i wysłali Jasielską na połów.
— „Wchodzę ja — proszę pani — a tu tyle śliczności, że nie wiedzieć, na co wpierw patrzeć. Biorę ja wsypkę jedwabną co też tam leżała i pcham w nią co się mieści; niosę raz na dół — nic, niosę drugi raz — nic, niosę trzeci raz, aż tu mnie stróż pyta: co to pani tak spaceruje po tych schodach. A ja mówię: „To te panie co przyjechały, sprzedają niepotrzebne rzeczy, więc ja kupuję.” I dobrze. A był tam kapelusz aksamitny z piórem. Ledwośmy do domu wrócili i rzeczy dobyli, a ta niegodziwa mówi: kapelusz mój. A ja mówię: nieprawda, bo mój. Tak oni zaraz na mnie we dwoje; pobili mnie, pokaleczyli, wypchnęli i pół rubla za mną jak za psem cisnęli. Aż tu niedługo robi się gwałt na mieście; lokaja wzięli, stróża wzięli. Jak zaczęli szukać, jak zaczęli trząść, tak znaleźli rzeczy u paserki na Pradze. Od jednego do drugiego, wszystko się wydało. Zabrali ich dwoje, zabrali i mnie. Tak potem, jak przyszła ta sprawa, prowadzą mnie do sądu. Patrzę ja, aż tu rzeczy precz porozkładane, a w sądzie pani i panna takie śliczne, jak te anioły z nieba, aż płaczą, tak proszą za mną. Panie sędzio, panie dobry! patrz pan, jaka ona młoda! poprawi się jeszcze, wypuśćcie ją, może głodna była, może z biedy... My już i tak mamy co nasze, odpuśćcie jej, chociaż jej tylko! Tak już te panie proszą, tak się modlą, aż mi się serce kraje! A sędzia nie i nie.
Aż tu znów starsza mówi: Panie sędzio! Tam w biurku u mnie leżało trzydzieści tysięcy rubli, a przecież ich nie wzięła. — Jak ja to usłyszę, proszę pani, jakby we mnie piorun trząsł! „To ty głupia, myślę sobie, za gałgany chwytałaś, a nie zajrzałaś, co było w biurku. Myślałam, że trupem padnę“...
Otóż to taka mięszanina naiwnej skruchy i chciwości złodziejskiej, jest charakterystycznym ich rysem.
Żadna z uwięzionych nie wyraża się inaczej o sobie, jak tylko, że „popadła“ w nieszczęście. Zupełnie jakby nie czuły, ani udziału woli w swoich czynach, ani też moralnej za nie odpowiedzialności.
Wyjątkiem świetnym pod każdym względem, była małorosyanka, Kazarynowa, przez długi czas „niania” w jakimś zamożnym domu, a potem za kradzież brylantów w jubilerskim sklepie, na siedm lat więzienia skazana.
Cicha, spokojna, zawsze niezmiernie schludnie w czarnej sukni i białym czepeczku wyglądająca, nie podnosiła prawie oczu od szybko robionej, cienkiej pończoszki. Pięć lat już siedziała tak w tem samem miejscu, pod oknem w rogu ławy, schylając swoją bardzo miłą i bladą twarz nad robotą. Kiedy inne narzekały, wypierały się, przeklinały, ona zawsze z niezmienną słodyczą mawiała: „Źle się zrobiło, trzeba znosić, co Bóg dał.” To była filozofia, która jej dawała dziwną pogodę i otaczała kącik jej spokojem, wtedy nawet, kiedy cała izba wrzała jakąś burdą.
Ale nietylko uczucie nienawiści było tam silnie napięte; toż samo działo się z uczuciem miłości. Każda aresztantka, czy starsza czy młodsza, miała swego wielbiciela; nawet zupełnie stare kobiety nie były wyłączonemi od pocisków amora. Zdaje się nawet, że był to jeden z powodów, który, obok szczupłości pomieszczenia, skłonił władze do otworzenia karnego oddziału dla kobiet w osobnym gmachu i na innej zgoła ulicy.
Miłość w Serbii zawiązywała się, jak wszędzie, niewiedzieć z czego. Przy więzieniu był ogródek, do którego wypuszczano aresztantki w południe, na ogródek wychodziły okna z męzkiego oddziału, i tutaj to, prawdopodobnie, podczas tych południowych przechadzek, pierwszym pośrednikiem bywał zmysł „który kochać przymusza.” Aż dotąd rzecz zwykła. Ale objawy tej miłości miały odrębny swój i godny uwagi charakter.
Kiedy więzień upatrzył sobie bogdankę, posyłał jej, mniejsza o to jaką drogą, nowe trzewiki. Były to jakby oświadczyny afektu. Jeśli afekt był podzielany, bogdanka przesyłała parę skarpetek przez siebie zrobionych, jako odpowiedź uczuciom zakochanego przychylną. Ale był to dopiero wstęp niejako, preludyum miłości. Trzeba było bogdance pokazać, że się jest dzielnym chłopem, który wszelkiej przygodzie dotrwa i dostoi. W tym celu zakochany szukał zaczepki z pierwszym lepszym towarzyszem, a czasem i bez zaczepki dawał mu pięścią w kark, lub między oczy; hałas sprowadzał strażnika, zakochany rzucał się na niego jak lew, rwał na nim ubranie, walczył, i dopiero siłą większą pokonany, szedł na dwa tygodnie do Ciemnej. Ciemna — jest to komórka sklepiona w piwnicach, bez podłogi, i z okienkiem tak małem, że dnia prawie nie dopuszcza, a takie w niej zimno nieznośne, nawet latem, że kiedym raz odwiedzała zamkniętą tam penitentkę, która koleżance swojej zrobiła dziurę w głowie szydłem przy wyplataniu krzeseł, to już po pół godzinie febra mnie trzęsła. Tapczan przytem bez siennika, obostrzenie postu — oto „Ciemna.”
Zakochany nasz jednak idzie tam na dwa tygodnie jak na bal; głowa do góry, spojrzenie wyzywające. Nie prosi o ulgę, nie prosi o skrócenie terminu, choćby nawet wiedział, że mu to udzielonem będzie. Przez cały ten czas, wybranka jego serca chodzi z dumnie podniesionem czołem, nastręcza się strażnikom ze swemi aroganckiemi minami, z najwyższą wzgardą spogląda na tak zwane „plastry”, to jest na trwożliwe i uległe koleżanki swoje, samemu nawet „Wielmożnemu” śmiało w oczy patrzy. Upływa wreszcie termin Ciemnej, a zakochany bohater staje się na pierwszej przechadzce w ogródku, przedmiotem powszechnej owacyi.
Ale i kobieta chce okazać, że wcale nie ustępuje wybranemu co do wielkości serca i odwagi. Nie czekając tedy, daje w twarz którejkolwiek z towarzyszek, rzuca się na rozbrajającego je strażnika, i naturalnie idzie także do „Ciemnej” odbyć swoją kolej, harda, nieugięta, nieprosząca o nic, i mężnie wytrzymuje swoje dwa tygodnie. Po takim eksperymencie następuje pomiędzy tem dwojgiem jakby jakiś sakramentalny związek serc, który rzadko kiedy zrywanym bywa, a otoczony jest szacunkiem towarzyszy i towarzyszek. Pierwszym, który ten rodzaj mistycznego ślubu dusz wprowadził w użycie w Serbii, był Józiek Kamieniarz, kochanek Heleny War... za jej młodych lat jeszcze. Byliby się oni nawet na dobre pobrali, tylko tak im jakoś zawsze wypadało, że albo jedno, albo drugie siedziało w więzieniu, albo wreszcie oboje razem. Poszedł raz nawet Józiek Kamieniarz na Sybir, a chociaż w tym czasie Helena nie naśladowała Penelopy zbyt ściśle, za złe jej tego nie miał, i z dobrem sercem do niej powrócił, bo wiedział, że ona o nim tylko myśli, tak jak i on o niej.




II.

Nigdy nie zapomnę ranka spędzonego w więzieniu 25 grudnia 1882 roku. Oddział karny nie miał przedtem kaplicy. Aresztantki chodziły wprawdzie niekiedy słuchać mszy w oddziale śledczym przy ulicy Długiej, ale ponieważ na nabożeństwo takie trzeba było pod strażą przez ulicę iść, wymawiały się od tego jak mogły, tak, że niejedna całemi latami we wspólnej modlitwie udziału nie brała. Otóż kilka osób dobrej woli postanowiło urządzić ołtarz więzienny w samej „Serbii,“ a ponieważ miejsca na kaplicę nie było, ustawiono go na korytarzu, wprost schodów, wiodących do izb kobiecego oddziału. Jeden z młodych naszych malarzy, p. St. R., odznaczony złotym medalem uczeń petersburskiej szkoły sztuk pięknych, wymalował Madonnę Łaskawą, która wszystkim do serca przypadła. Była to dziewicza postać w białej szacie, wyciągająca ręce do cisnących się u stóp jej nędzarzy. Formalności natury duchownej i świeckiej zajęły bardzo dużo czasu. Schodziły komisye, mające ocenić, czy miejsce na ołtarz właściwie jest obrane, zwlekano wydanie mensy, przypatrywano się, mitrężono po naszemu na wszelki sposób, aż wreszcie wszystko było skończone, załatwione i pierwsza insza odbyć się miała w dzień Bożego Narodzenia. Kiedym weszła, kurytarz był już pełny. Dwa okienka, znajdujące się na dwóch jego przeciwległych krańcach, oświetlały z jednej strony zbitą masę pogolonych głów męzkich i więziennych siermięg, z drugiej zastęp klęczących kobiet.
Z boku umieszczono melodykon, na którym, zastępując organistę, grał sam „Wielmożny,” a przed ołtarzem stał trzęsący się, zgarbiony ksiądz siwy, który głową chwiał tak, że mu słowa na zapadniętych ustach rwały się i ginęły w recitativach żałosnych, bardziej do jęków podobnych, niżeli do śpiewu.
Tuż zaraz na prawo, z niezmąconą w twarzy pogodą klęczała na czele kobiet Helena War., która się w ciągu dni kilku wyuczyła ministrantury i donośnym, czystym śpiewem podtrzymywała, owszem zagłuszała niemal głos jakiegoś wyrostka, do mszy służącego, a nawet ten ochrypły dzwonek, który mu w ręku kołatał.
Wszyscy byli dziwnie wzruszeni. Na wielu apatycznych twarzach znać było jakiś niepokój; wiele kobiet przylgnęło piersiami i obliczem do ziemi, załamane ręce trzymając przed sobą na podłodze; inne, wpatrzone w obraz, zdawały się być pod wpływem niespodzianego uroku. Nie brakło i takich wprawdzie, które klęcząc zrazu, posiadały potem na piętach, albo o mur oparte drzemały, albo też bezmyślnie wodziły dokoła oczyma; ogół wszakże, a i o mężczyznach tu mówię, był poruszony, niespokojny, wstrząśnięty. Po takiej to mszy, wśród tego tragicznego tłumu zabrzmiała nagle z kilku setek piersi stara, wszystkim znana kolenda: „Bóg się rodzi, moc truchleje...” Zdawało się, iż pieśń przelewa się wierzchem przez te wszystkie serca. Śpiew grzmiał jak wołanie otchłani, niepowstrzymany, namiętny, wysilony boleśnie...
Ale przy trzeciej już strofie zaczęło głosów ubywać, potem się tu, to tam odezwało stłumione łkanie, aż wreszcie buchnął taki płacz, taki jęk, że sam „Wielmożny“ takt zgubił w przygrywce, jakby mu ręce zadrżały, a stary, siwy ksiądz, co przed ołtarzem klęczał, podniósł w górę trzęsące się dłonie, a głowę schylił nizko, jakby miał objawienie tej niezagasłej mimo wszystko iskry człowieczeństwa, która pod temi guniami więziennemi tli przysypana popiołem długoletniej poniewierki, a rozdmuchnięta nagle powiewem uczucia wybucha niepowstrzymanie.
Odtąd niedziele były mniej posępnemi w „Serbii.“ Młodsze z uwięzionych jedna przed drugą wyuczyły się różnych pieśni; po mszy bywała nauka, niekiedy bardzo niedołężnie, przyznać trzeba, wypowiedziana; melodykon także stanowił pewne urozmaicenie; a wszystko to dawało na resztę dnia przedmiot rozmowy choć cokolwiek spokojniejszej, kojącej te rozdrażnione umysły względną pogodą.
Uwięzione nazywały zwykle towarzyszkę moją „pani hrabina,” co w ich przekonaniu i najwyższym zaszczytem było, i najlepiej malować miało ich uczucie wdzięczności dla osoby, która była prawdziwie ich opiekuńczym aniołem.
O mnie zaś, która im tyle dobrego zrobić nie mogłam, mówiły poprostu „nasza pani” i lgnęły do mnie dość łatwo.
Nie wszystkie jednak. Oddawna już uważałam, że jedna z aresztantek, niemłoda, z wiejska ubierająca się kobieta, trzyma się zawsze w pewnem oddaleniu, stojąc lub siedząc skulona pod piecem. Widziałam wszakże, iż od czasu do czasu zwraca głowę i słucha, co mówię z innemi.
Była to Szymczakowa, znana z procesu o liczne dzieciobójstwa, wspólniczka Szyfersowej, która wcześniej jakoś umiała się uwolnić z więzienia. Cały oddział miał Szymczakową w pogardzie; a inspektor nie wiedział, gdzie i jak ją pomieścić, bo żadna z aresztantek przy jej tapczanie siennika swego położyć nie chciała. Utrzymywały, że po nocach nie sypia, że stęka, zrywa się, że przez sen gada. Powoli też ona sama usunęła się od wszystkich, a zaciągnąwszy tapczan swój pod piec, trawiła w tym kącie dni całe, siedząc skulona i łatając wory.
Była to ohydna baba. Tęga, barczysta, dość słuszna, twarz miała ospowatą jakby, z której dawna czerwoność przeszła w jakiś żółto-ceglasty, brudny odcień; kości twarzy tej były nadmiernie wystające, szczęki ogromne. Pod nizkiem, zachmurzonem czołem oczy małe, ponure, czasem jakby martwe, to znów latające, niespokojne, przestraszone jakieś. By to jedyna z aresztantek, która przez ten rok cały nie przemówiła do mnie ani słowa.
Ja też nie szukałam zbliżenia. Powiem nawet, że czułam do niej jakiś wstręt, jakąś odrazę. A nietylko ja. Towarzyszka moja, pomimo wielkiej swojej słodyczy i dobroci, także nie zbliżała się do Szymczakowej nigdy, odpychana jakby obawą jakąś. Tak upłynęło parę miesięcy.
Póki jeszcze więziennego ołtarza nie było, niedzielne ranki przechodziły zwykle w ten sposób, że opowiadałam aresztantkom coś stosownego dla nich albo z ewangelii, albo z dawnych dziejów, a już z tego wywiązywały się potem długie rozmowy, w których i starsze i młodsze chętny brały udział, siedząc około mnie na ławach, na podłodze, skupione, cisnące się, zadumane nieraz. Uważałam, że najchętniej mówią o dzieciństwie swojem i o młodych latach. Zdawałoby się, że te sponiewierane istoty mimowoli wracają myślą do chwil, w których jeszcze występnemi nie były. Mówiłam tedy z niemi o ich rodzinie, o rodzinnem miejscu, przypominałam im wieś, las, pole, żniwa, szkółkę. Nieraz też słuchałam opowiadań, które się zaczynały od kłamstw i wykrętów, a kończyły nierzadko we łzach i w prostocie słowa.
Większa część aresztantek lubi mówić dużo i mówi wcale gładko; niektóre z nich okazują wielką chętkę do książki, i wszelkich opowieści słuchają chciwie. Dopytują się też gorliwie bardzo o to, co się dzieje „na świecie,” a nawet politykują. Co prawda, polityka ta obraca się zwykle w sferze przewidywań nadzwyczajnych jakichś wydarzeń i płynących z nich manifestów, któreby skróciły termin ich kary.
Jest zwykle „w kamerze” jedna lub dwie polityczki takie, które kombinują wypadki europejskie w sposób najpocieszniejszy, podczas kiedy inne słuchają ich z otwartemi z podziwu ustami, a wszystkie te kombinacye zawsze wypadają w ten sposób, że czy tak, czy owak, manifest musi przyjść i wyroki zmniejszone będą.
Zdarzyło się raz, że przyniosłam z sobą „Zachwycenie” Lenartowicza i czytałam głośno. Zeszła się kobiet pełna izba, i słuchały z wielkiem zajęciem, które się objawiało głośnemi westchnieniami. Aż kiedy przyszło miejsce o owych niechrzczonych dzieciątkach, które się po otchłaniach tułają, nie mogąc zaznać spokoju, ruszyła się ku ogólnemu zdziwieniu Szymczakowa z pod pieca i ciężkim krokiem, jakby ją kto poniewoli ciągnął, przyszła usiąść tuż przy moich nogach. Padła raczej niż usiadła, i wielką swoją głowę, związaną w czerwoną chustkę, położyła mi na kolanach.
Muszę wyznać, że wzdrygnęłam się mimowoli. Głos mi się targnął, gorąco uderzyło do twarzy. Przemogłam się przecież i, nie przerywając czytania, położyłam rękę na tej wielkiej, ciężkiej głowie. Wkrótce uczułam jak się ten kolos oparty o mnie, zaczął spazmatycznie wstrząsać; a kiedy po kwadransie jakimś czytanie się skończyło, podniosła się Szymczakowa, stęknęła tak, jakby wielki ciężar dźwigała, i powlokła się pod piec na zwykłe miejsce swoje. A ja wtedy zobaczyłam, że mam suknię od łez jej mokrą.
Odtąd często tak przychodziła siąść na podłodze przy mnie, i ja też nieraz jeszcze kładłam rękę na tej potwornej głowie, i nieraz czułam, jak się te szerokie piersi wstrząsają u moich kolan jakimś wewnętrznym płaczem, ale ani ja, ani ona nie przemówiłyśmy nigdy do siebie.
Najmłodszemi z uwięzionych były wówczas: Leosia, szesnastoletnia może dziewczyna, która wszakże przeszła już całą szkołę ulicznego zepsucia, tudzież Mańka, mająca może lat ze czternaście, która od rodziców uczciwych, pracy rzemieślniczej oddanych, uciekła, aby kraść, jak ptak ucieka, aby latać. Wesoła, sprytna, śmiejąca się szaremi oczyma i zielonkawą, chudą bardzo twarzą, od szajki do szajki złodziejskiej wędrowała tak, jak od terminu do terminu. Dla jednych kradła pieniądze, dla drugich odciskała zamki, co kto chciał. Kochanka też miała już, niewiele starszego od siebie. We dwoje biegali kraść tak, jak inne dzieci w ich wieku biegają gonić motyle. W żadnej z najtwardzialszych złodziejek nie widziałam tyle czelności, ile w tej zgubionej Mańce. Graniczyło to niemal z niewinnością, takie było jakieś dziwnie naturalne, przyrodzone jakby. Co się z nią stało — nie wiem, ale jest mi smutno, ile razy o niej myślę.
W ostatniej „kamerze” siedziały tak zwane „pierzarki.” Były to stare baby, zajęte specyalnie darciem pierza, i kłócące się z sobą od rana do nocy. Główną ich słabością było to, iż ogólnie chciały uchodzić za bardzo szanowne osoby. Ani jedna nie siedziała tam z własnej winy. Broń Boże! Wszystkie były czyste jak szkło. Tylko — ot, takie to już nieszczęście, że człowiek zawsze „popaść” w coś musi. Skutkiem tego właśnie ustawicznego dowodzenia swojej niewinności, zrobiły się baby owe tak drażliwe, że za najmniejszym gryzącem słówkiem, jakiego sobie przecież od czasu do czasu odmówić nie mogły, robiło się u pierzarek istne piekło. Strażnicy też, a nawet sam „Wielmożny” mieli z niemi niemało roboty, i wszyscy, przyznać to trzeba, bab tych niecierpieli.
Była tam pomiędzy niemi jedna — nazwiska jej przypomnieć już sobie nie mogę — która miała różę w nodze, odnawiającą się ciągle, i która, z małemi przerwami, siedziała w wiezieniu od lat bardzo dawnych. Kiedy ją wypuszczono po raz ostatni, obejrzała się na prawo, obejrzała się na lewo, a potem prosto poszła do Święto-Krzyzkiego kościoła i ściągnęła obrus z ołtarza.
— Nie z biedy, proszę pani! Niech mnie tak Bóg da zdrowie, jak miałam jeszcze całe cztery złote w kieszeni!
— I cóż wam z tego przyszło? — pytałam baby.
— A ot co? — baba na to. — Musieli mnie wziąć. A co ja inszego będę na świecie robiła? Ni ja męża, ni ja dziecka, człowiek sam jeden, jak ten palec... A to już dwadzieścia siedm lat tu siedzę. I człowiek przywykł i człowieka znają, i kąt ma swój, i poszanowanie...
O mało żem się nie roześmiała, słysząc o tem poszanowaniu.
Strawę dostają aresztantki sporządzoną dość czysto i względnie wystarczającą. Groch, kasza, kapusta — naprzemian, w południe; dwa flinty chleba dziennie, rano jakaś zupa, też z kaszą, słowem mogą nie być głodne.
Trzy razy na tydzień dostają w krupniku tak zwane „sztuczki.” Sztuczki owe są niewielkie, a nawet dość małe kawałki mięsa, przy których rozdawaniu każdej z aresztantek zdaje się, że druga dostaje większy. Powstają ztąd spory i zatargi nieskończone. Już to w ogóle przy jedzeniu panuje tam harmider nieznośny.
Obiad przynoszą w cebrzyku, który ustawia się w korytarzu przede drzwiami; strażnik pilnuje porządku, aresztantki podają jedna przez drugą swoje cynowe miseczki, a dwie uprzywilejowane nalewają warząchwiami strawę. Pamiętam, raz przyniesiono kaszę ze skwarkami z sadła. Aż tu gwałt. Najpierw krzyk, kłótnia, odgróżki, a potem patrzę, pięćdziesięcioletnia może baba płacze jak małe dziecko, chlipiąc, zanosząc się i klnąc w przerwach na czem świat stoi. Poszło jej o skwarki, na których jakoby pokrzywdzoną była.
Wtedy Helena War., do kłótni tym razem nie należąca, zbiera z wyniosłym gestem sadło z własnej kaszy, rzuca je łyżką na miskę płaczącej, resztę zaś swego obiadu, z pełnym wzgardy rozmachem, wylewa z miski pod piec. Poczem wszystkie łyżki zatrzymują się w połowie drogi do ust, wszystkie oczy patrzą na nią z uwielbieniem, a Helena staje się bohaterką chwili.




III.

Dzień w więzieniu wcześnie się zaczyna. Kiedy strażnik o czwartej z rana izby w „Serbii“ otworzył, aresztantki powinny były być pomyte, poczesane i odziane. Wtedy wypuszczano je do ogródka. „Pod numerem,” jak się tu mówi, zostawała tylko „porządkowa.” Porządkowa jest jakby przełożoną izby, odpowiada za jej ład i czystość. Ona zaścieła sienniki, ona utrzymuje w porządku niezbędne naczynia, posługując się pomocnicami wybranemi najczęściej z „frajerek.” Dostaje za to 40 groszy tygodniowo z kancelaryi, a od każdej aresztantki z „pod numeru” dwa grosze tygodniowo.
Porządkowa bywa zwykle dobierana z doświadczonych starszych kobiet, co to się i ze strażnikiem wykłócić umieją i w izbie rygor utrzymać potrafią.
Mając grosz częsty, mleko sobie kupuje na śniadanie, albo przyrządza kawę: w postępowaniu swojem bywa przyzwoita, a pewne poważanie otacza ją widocznie. Wróciwszy z ogródka, aresztantki zabierają się do roboty. Zręczniejsze szyją, dziergają, robią pończochę, chustki szydełkowe; większość wyplata krzesła. Wyćwiczone aresztantki uczą mniej zdolne. Majstrowa z fabryki odbiera co tydzień robotę, probując przytem dźwięku palcem. Dobrze wyplecione krzesło „ma dzwon,” niedociągnięte daje ton głuchy, a robotnica odbiera naganę. Robotnica, która z funta trzciny wyrabia sześć krzeseł, dostaje od każdego krzesła dziesięć groszy. Ta, która sześciu wypleść nie może, dostaje dwa i pół grosza. O tych jest podejrzenie, że marnują trzcinę. Wiele tu zależy od zręczności, ale niemniej od gatunku trzciny. Dobre robotnice wyplatają po piętnaście, dwanaście krzeseł dziennie; średnie po ośm do dziesięciu, najgorsze kończą na sześciu, a nawet na czterech.
Najzręczniejszą za owych czasów była Pekinowa żydówka. Wyplatała ona po ośmnaście krzeseł dziennie.
Niektóre stare baby wcale się wyplatania nauczyć nie mogą i opłakują rzewnemi łzami każde pociągnięcie trzciny, która im się w grubych rękach rwie, skręca i jest przedmiotem srogich przekleństw. Takie, które nawet czterech krzeseł wypleść nie mogą dziennie, idą do łatania worów, sienników i do darcia pierza.
Pierzarki dostają dziesięć groszy od funta zdartego pierza. Zarobek ich jest nędzny, jakkolwiek wiele z nich nabywa niesłychanej wprawy i porusza palcami z szybkością maszyny.
Zarobek tygodniowy aresztantki rozdziela się na dwie połowy. Jedna idzie „na wydział,” druga „do książki.” Połowa zarobku wpisana do książki, stanowi fundusz zakładowy, który aresztantka odbiera wychodząc z więzienia. Za pieniądze idące „na wydział,” może aresztantka dostać czego zechce: mydło, nici, igły, kawę, herbatę, masło, wędlinę, chleb biały, tabakę, a nawet wódkę.
Tylko, że wódka zostaje w kancelaryi, aresztantka zaś nie dostaje jej na raz więcej, jak jeden kieliszek. Za godzinę może znowu przyjść i wypić kieliszek drugi; ale ani dwóch naraz, ani flaszki „pod numer“ nie dostanie. Może także aresztantka przyprowadzić z sobą do kancelaryi na wódkę te, które chce poczęstować i każda z zaproszonych wypija także po kieliszku. Naturalnie, że zapasy pochodzące z wydziału, nie są nigdy „pod numerem“ zupełnie pewne; a kłótnie o zjedzone masło, rozsypaną tabakę, zaginioną kiełbasę — są na porządku dziennym.
Około ósmej przynoszą aresztantkom śniadanie i rozdają chleb; w południe obiad, po obiedzie przechadzka w ogródku, z czego w chłodniejszej porze korzystają te tylko, które mają ciepłe chustki, a potem już robota w nocy. W dni zimowe zapala się o zmierzchu lampa, wisząca nad warsztatowym stołem; większe izby mają po dwie takie lampy. Pilniejsze robotnice pracują zwykle dość długo z własnej ochoty; jeśli robota jest nagląca, wszystkie pracują dłużej. Nareszcie kładą się spać. W nocy strażnik po dwakroć izby otwiera. Pierwszy raz o dwunastej dla wpuszczenia świeżego powietrza; drugi raz około drugiej, kiedy idzie liczyć śpiące pod numerem aresztantki.
Niedziela tem się od dni powszednich wyróżnia pod względem administracyjnym „w Serbii,“ że zrana otwierający drzwi strażnik, przynosi pod numery czyste koszule, a wracając tą samą drogą, zabiera brudne przy drzwiach porzucone.
Pranie odbywa się w wielkiej kuchni, gdzie na ogromnych trzonach gotuje się strawa w kotłach osobnych dla chrześcijan, osobnych dla żydów, pod odpowiednim każdemu z tych wyznań nadzorem. Zapuszczenie tak zwanej „trefnej” warząchwi w kocioł żydowski, karane jest Ciemną.
W drugim końcu tej kuchni stoją balje, a przy nich — pracze. Mężczyźni bowiem piorą tu wszystką bieliznę i swoją i kobiet, a do roboty tej wybierani są zwykle z pomiędzy aresztantów przybysze ze wsi. Zwyczaj ten datuje się tu od bardzo dawna, a powstał zapewnie z potrzeby uniknięcia okazyi wspólnego przebywania kobiet i mężczyzn w kuchni.
Pranie to pozostawia bardzo wiele do życzenia. Koszula wychodząca z rąk pracza, jest zaledwie przebielona, przetarta z grubszego. Reszta się przymaglowywa i dobrze. Nie wszystkie jednak aresztantki chcą nosić takie wspólne całemu oddziałowi, a niedoprane koszule. Otóż te wykwintnisie dostają z kancelaryi po dwie nowe skarbowe koszule, i same je sobie pod numerem piorą.
Różne metody prania zalecane bywają gospodyniom naszym; ale ta, która się praktykuje w „Serbii,” jest całkiem oryginalna. Do cebrzyka, w którym się aresztantki umywają, a który utrzymywany jest bardzo czysto przez „porządkową,” kładą się koszule przeznaczone do prania i nalewają wodą. Piorąca wyciera mokrą szmatą kawałek podłogi, ustawia cebrzyk, klęka przed nim, i wykręciwszy lekko każdą sztukę, rozkłada ją przed sobą na podłodze, mydli i zwija. Potem kolejno pierze je, a raczej zciera, zawsze na podłodze, którą to manipulacyę powtórzywszy raz jeszcze, płucze w cebrzyku, wykręca, suszy, i na maglownicy magluje. Przy całem praniu takiem na klęczkach odbytem, ani podłogi nie zaleje, ani ścian nie zachlasta, ani nawet fartucha bardzo nie zamacza.
Prania podejmuje się zwykle porządkowa za opłatą dwu groszy od koszuli, do czego daje własne swoje mydło.
Jak widzimy, jest to sposób najpierwotniejszy, i pozostałby zapewne takim, gdyby nie — miłość. Miłość wszakże, która w „Serbii” jest matką wynalazków, wprowadziła pewne ulepszenia i w praniu także. Aresztantka dbała o elegancyę miłego, nie poprzestaje na wypraniu na podłodze jego koszuli, którą, jakim sposobem dostaje „pod numer,” jest dla mnie tajemnicą. Ona koszulę tę krochmali i prasuje także; ale do tego trzeba już zbiegu szczęśliwych konstelacyj. Trzeba mianowicie, żeby dnia tego wypadały kartofle z barszczem. Kiedy ta pożądana okoliczność zejdzie się z praniem, piorąca wyjmuje z miski kartofel, opłukuje go czysto i rozpostarłszy pięknie gors koszuli, naciera go raz koło razu, strzepuje potem, suszy i magluje. Po wymaglowaniu rozkłada koszulę raz jeszcze, a wziąwszy czysto wymytą drewnianą łyżkę do ręki, prasuje nią gors, naciskając palcem wgłębienie tak, iż po niejakim czasie łyżka staje się gorącą, jak rozpalone żelazo, a koszula wyprasowana w ten sposób, jeśli tylko czysto dopraną była, wygląda jakby wyszła z pod ręki specyalistki, z jakiejś chemicznej pralni.
W sobotę łaźnia. Do łaźni aresztantki nie uczęszczają zbyt chętnie. Z niechęci tej zrodził się nawet przepis, że kto nie był w łaźni, ten jeść nie dostaje. Pomimo to wszystko, ochędóstwo w „Serbii“ pozostawiało wówczas dużo do życzenia.
Chore aresztantki mieszczą się „na górze,“ w szpitalu kobiecego oddziału, złożonym z trzech izb, z których każda zaopatrzona jest w sześć łóżek, i dwie, trzy kołyski. Aresztantkę, która „pod numerem“ zasłabnie, prowadzą lub przenoszą natychmiast, choćby w nocy, na górę, gdzie zaraz ma sobie udzieloną odpowiednią pomoc, jeśli jej położenie tego wymaga, a z rana przychodzi lekarz więzienny. Chore dostają z rana kwaterkę mleka i bułkę; na obiad rosół z ryżem, lub klejek z jęczmiennej kaszy i kawałek cielęciny, wieczorem herbatę. Na dzieci chore takaż sama porcya wydzielaną bywa. Zdarza się, iż służąca za mamkę kobieta, której dziecko przy objęciu obowiązku umieszczonem zostało u Dzieciątka Jezus, dostaje się do więzienia na dłuższy wyrok, to jest na rok, na dwa lata. Wolno jej wówczas zażądać oddania swego dziecka, które jej do więzienia przynoszą, a ona karmi je i odchowuje sama. Na dziecko, choćby to niczego więcej nad pierś matki nie potrzebowało, dają kobiecie karmiącej kwaterkę mleka i pół funta białego chleba dziennie, a oprócz tego drugą porcyę zwykłej dziennej strawy, za którą, jeśli jej nie zużywa, dostaje dwa grosze. Do dwóch lat wieku tylko dzieci oddawane są uwięzionej matce, starszych zabierać z sobą, ani trzymać przy sobie „pod numerem“ nie wolno. Wyradza to czasem dziwne sytuacye. W ratuszu znajdowała się raz dziewczynka siedmioletnia może, z którą nie wiedziano poprostu co zrobić. Ojciec gdzieś wywędrował, czy zgoła znany nie był, matkę wzięto do więzienia, a dziecko do ratusza.
Kiedym poszła dowiedzieć się o jej losie, przechadzała się w najlepszym humorze pomiędzy zbieraniną uliczną najgorszego gatunku, służąc im za cel dowcipów i konceptów różnych. Pierwszą myślą moją, pierwszem poruszeniem było wziąć za rękę to dziecko i wyprowadzić je. Ale tego zrobić nie można. Niema na to przepisu.
— Gdzieżeś ty spała? — pytam małej.
— A ot tu na ziemi, — odpowiada otwierając szeroko oczy, zadziwiona tem, iż ktoś w tak prostej rzeczy ma wątpliwości jakie i przypuszcza, że gdzieindziej jeszcze niż na ziemi, — spać można. I zaraz zaczęła mi opowiadać, że jej czegoś dać nie chcieli. „Ale narobiłam im takiego gwałtu...”
Śmiertelność była podówczas w Serbii dość znaczna, lubo nie tak wielka, jak w arsenale, gdzie tyfus przylgnął niemal do murów i zabierał liczne ofiary.
To też te z kobiet, które dostały długie wyroki, przenoszone bywały do Serbii, a odsiadujące krótką, kilkomiesięczną karę, pomieszczano w arsenale.
Najniższym stopniem kary, jest odsiedzenie samego wyroku, poczem aresztowana wypuszczona jest na wolność bezwzględną. Drugim stopniem — odsiedzenie wyroku i „pobyt.” Trzecim i najwyższym zesłanie.
Kategorya druga jest stosowana najobszerniej i pociąga za sobą skutki najfatalniejsze. Do niej to jest przywiązany tak zwany „pobyt,” którego istotą jest prawo orzekające, iż wypuszczonemu złodziejowi nie wolno przebywać ani w samej Warszawie, ani w miejscowości bliższej nad wiorst czterdzieści w jej promieniu.
Jeżeli sprawowanie się aresztantki należącej do tej kategoryi jest bez zarzutu, wówczas dostaje przy wyjściu z więzienia tak zwany „rozpis,” z którym idzie sama bez strażnika, na miejsce pobytu i tam melduje się w kancelaryi, gdzie z niej spisują protokuł i pozostawiają własnemu przemysłowi.
Jeśli na taki dowód zaufania zasłużyć sobie w więzieniu nie umiała, wówczas prowadzi ją strażnik etapem, zdając władzy od gminy do gminy, poczem tak samo ją „opisują“ w kancelaryi i puszczają wolno, aby sobie poszukała roboty. Jeśli to lato, rzecz nie jest tak trudna. Mieszczanie mają zwykle ogrody, pola, przy których roboty nie brak; dwie zatem zdrowe ręce, zawsze tu są pożądane i mogą zapracować dziennie na łyżkę strawy, a noc krótką przepędza się w bruździe, pod płotem, na polu. Lecz zimą — rzecz inna. Zimą roboty przenoszą się pod dach i ograniczają do domowych zajęć: są one wprawdzie często tego rodzaju, że pomoc owych zdrowych rąk, przydałaby się i przy nich, ale kto do domu zechce wziąć złodziejkę, którą strażnik przyprowadził „w pobyt,“ którą „opisano“ w kancelaryi? Naturalnie nikt.
„Pobytowa“ wie o tem dobrze i dla tego korzysta z pierwszej sposobności, aby uciec napowrót do Warszawy, gdzie z biedy chwyta się złodziejstwa, gdyż jawnej, legalnie wykonywanej roboty, nigdzie nie dostanie.




IV.

Temu, kto bliżej poznał „Serbię“, jej tradycye, jej charakterystykę, wewnętrzne urządzenia, obyczaj i względną, trochę republikańską swobodę, więzienie istniejące przy ulicy Złotej, wyda się z konieczności bezbarwnem, mało zajmującem, powiem nawet — banalnem nieco.
Tam był świat cały sani w sobie, dziwny, oryginalny, zaciekawiający w najwyższym stopniu; tu dom karny, biuro, zamknięcie na ludzi i rzeczy.
Tam praktykował się cały system indywidualnego sprytu z jednej strony a różnorodnej pobłażliwości z drugiej; tu karność wykonywa się chłodna, jednostajna, poważna, raz na zawsze do wszystkich jednakowo zastosowana. Tam widniał wszędzie — w złem i w dobrem — człowiek, tu widnieje — prawo.
Sam już gmach nie ma w architekturze swojej nic więziennego. Jest to wielka, na krańcu prawie ulicy wzniesiona kamienica, tem się chyba różniąca od innych, że stoi przed nią budka, a żołnierz z karabinem odbywa przed jej frontem nieskończoną wędrówkę.
Gmach nie posiada żadnego specyalnego nazwania, co samo już dowodzi, że mu i wewnątrz i zewnątrz brak tej wybitnej charakterystyki, która stwarza imię w jednej chwili — i na zawsze. Jest to „Oddział kobiecy więzienia karnego przy ulicy Złotej“: a urzędowy stempel tego tytułu, silnie odciska się tu na wszystkiem i wszystkich. Drzwi główne otwierają się cicho, przyzwoicie, jak każda przeciętna brama, bez tych zgrzytów i pisków, z jakiemi podnosiły się i zapadały rygle i zamki w „Serbii”; odźwierny trochę szablonowy, mógłby być równie dobrze woźnym w jakiejś finansowej instytucyi. Jakże mu daleko do starego Jakóba z Serbii, który nosił niebieską, bawełnianą chustkę na szyi, cały był osypany tabaką, mrużył oczy i uśmiechał się, drepcząc z wyciągniętym przed siebie wielkim kluczem, więzienie uważał za najrozkoszniejsze miejsce pobytu, a siebie za kogoś bardzo zbliżonego do Ś-go Piotra w tym raju!
Z bramy widać podwórze obszerne, obudowane dokoła oficynami, na prawo wejście do kancelaryi. Schody i korytarze woskowane i zasłane suknem, powietrza dużo i to dobrego powietrza.
Kancelarya obszerna, jasna, niezmiernie prosta, uboga niemal, opatrzona tylko w najniezbędniejsze sprzęty; ściany purytańsko białe i nagie. Jedyną ozdobą tego przybytku, jest wielka uprzejmość p. nadzorcy i jego twarz pełna słodyczy i ludzkości. Zaledwie zdążyłam usiąść na jednem z trzech krzeseł, stanowiących wraz ze stołem całe umeblowanie kancelaryi owej, kiedy się drzwi otwarły i weszła młoda panna, brząkając ciężkiemi kluczami. Jest to strażnik więzień pierwszego piętra. Zawsze ja marzyłam o takim kobiecym dozorze nad uwięzionemi kobietami; a jednak — mamże wyznać — doznałam, zobaczywszy ową pannę, pewnego rozczarowania. Jakto, więc już cię tu nie spotkam, ty wyprostowany, surowy na pozór argusie, któryś w swojej filozoficznej wyższości uważał więzienie za menażeryę, a siebie za poskromiciela dzikich zwierząt? Więc już cię tu nie zobaczę, Katonie „od numerów,“ którego niezłomnie gładki, nie mający ani jednego lekkomyślnego zagięcia mundur, pokrywał jednak pierś przystępną wielu bardzo ludzkim uczuciom...
Ale jużeśmy weszli na schody i tu nas opuściła jasność niebieska, a przed nami rozciągnął się kurytarz zupełnie ciemny. Kurytarz ten, niezmiernie wązki i długi, ma z lewej i z prawej strony szereg przeciwległych sobie drzwi, w które wpierw nosem trącić musisz, nim je zobaczysz, a które, gdy się otworzą, sprawiają gwałtowny grożący paraliżem przeciąg.
Pozatem, wszystko tu jest w porządku. Izby jasne, okna cały dzień otwarte, czyste bielone ściany, którym biegnące dokoła lamperye czarne, nadają coś żałobnego, podłoga lśniąca, jakby pociągnięta woskiem. Właściwie przecież jest ona tylko wypolerowana denkami od butelek i skorupami stłuczonych szklanek, którą to manipulacyę wykonywują aresztantki z wielką zręcznością i wprawą. W każdej izbie mieści się kilkanaście tapczanów. Są to łóżka żelazne, wązkie, na dzień składane do połowy i zastępujące wówczas miejsce ławy dla zajętych pod numerem kobiet Łóżko takie naciągnięte jest silnie grubą, płócienną płachtą, na nią idzie stary, z wybrakowanych kołder pochodzący, kawał dery, we dwoje złożony, pod głowę wązka poduszka, nałożona garścią słomy, na to zaś wszystko gruby wojłok, służący do okrywania się.
Wszystkie kobiety zostające „pod numerem,“ przez dzień cały szyją więzienną bieliznę i garderobę. Są to po większej części dość stare już baby, które innej, delikatniejszej roboty nauczyć się nie mogą; najstarsze i najniedołężniejsze przędą.
O szyciu tem wieleby się powiedzieć dało, i niejedna z was, czytelniczki, nie widziała przez całe życie takich obrębków i stebnówek, jakie się tu praktykują w najlepszej wierze. Trzyma się to jednak kupy, jak to mówią, a kilkanaście robotnic na jakie sto może, szyje wcale nieźle.
Dziwić się niema czego. Palce grube, przy złodziejskim procederze od igły odwykłe, często od długoletniego pijaństwa drżące, zginają się sztywno, jak kołki; i to co robią dość na nie.
Pilna szwaczka oddaje w ciągu dwóch dni pięć koszul, czasem nawet wykańcza trzy dziennie; inne szyją po dwie i mniej jeszcze.
Bielizna i garderoba uszyta pod numerami, idzie do magazynu, który zaopatruje wszystkie więzienia w kraju. Magazyn ten, jest to spora o dwóch oknach sala, obstawiona szafiastemi półkami, które zamiast drzwi, mają firanki płócienne, na pólkach aż pod sufit, stosy koszul męzkich, kobiecych, ręczników, płacht, fartuchów, kaftanów i spódnic. Spódnice i kaftany letnie, szyte są z drelichu w paski siwe i czarne, który to drelich, jak również i cały zapas zużywanego tu płótna, produkują warsztaty arsenału. Odzież zimową stanowi kaftan i spódnica z siwego sukna. Chorzy używają z tegoż sukna krajanych kapot, podszytych nieco za stan miękkiem, lnianem płótnem. Wiele z przedmiotów znajdujących się w magazynie tym, figurowało w Rzymie na kongresie więziennym, i trzeba wyznać, że roboty naszych więziennych warsztatów i wyroby Osad rolnych, trzymały jedno z pierwszych miejsc na tej wystawie.
Teraz dopiero spostrzegłam, co tutaj nadaje wszystkim uwięzionym jakąś wspólną, posępną cechę. Jest to obowiązująca wszystkie zarówno odzież więzienna. W „Serbii” mimo istniejących przepisów, każda ubierała się jak mogła i chciała. Ostatnie nędzarki ledwo nosiły więzienne czepce i kabaty. Były tam grzywki, pretensye, jedwabne chusteczki, jasne suknie, zalotne kaftaniki i fartuchy. Recydywistkom grożono wprawdzie siwym kubrakiem, ale nikt jakoś bardzo ściśle do wykonywania tej groźby się nie brał.
W tym pstrym i kolorowym tłumie, ujawniały się różne indywidualne cechy uwięzionych; próżność, względny dobrobyt, chęć odznaczenia się, różnego rodzaju pretensye, znajdowały tu swój wyraz. Na Złotej, więzienny drelich zatarł wszystkie te różnice; kaftan pasiasty wisi jednostajnie na wszystkich grzbietach. Płytkie trzewiki obuwają wszystkie stopy, a białe czepki okrywają wszystkie głowy.
Reforma ta tu właściwie dała się przeprowadzić najgładziej; w obrębie bowiem więzienia nic nie podsyca żądzy podobania się, która była w „Serbii” nader silnym czynnikiem wielu spraw. Tutaj żadne okno nie otwiera się, kiedy aresztantki są na przechadzce, a nawet klucze od numerów ma nie strażnik, ale młoda panna, która bądźcobądź bardziej jeszcze nieugięta jest od niego.
— A to karcer, — rzekł uprzejmie p. nadzorca, kiedyśmy się znaleźli w końcu kurytarza.
Otworzył drzwi, i ciemność, w jakiej znajdowaliśmy się poprzednio, nagle zgęstła. Puszczono dopiero nieco światła z „numeru” i wtedy zobaczyłam izdebkę, której szczupłość odgadywać się dawała po stęchłem powietrzu raczej, gdyż ściany ginęły w mroku. W głębi tej izdebki, poruszyło się coś za naszem wejściem. Była to aresztantka odsiadująca „ciemną.”
Dowiedziawszy się, że skazana jest tylko na trzy dni, (nie bierzcie, proszę, tego tylko za ironię), ośmieliłam się prosić pana dozorcy o uwolnienie jej. Gdy wyszła na próg, ja i ona zadziwiłyśmy się głośno, była to bowiem ta sama Pudłoska, którą już w „Serbii” odwiedzałam w „ciemnej.” Stała zrazu chwilkę, jakby uderzona jakąś myślą, potem sprobowała się uśmiechnąć, wreszcie zaczęła płakać i powlokła się do swojej roboty. Od czasu, jakem ją poznała, nie wychodzi prawie z więzienia, przenosząc się kolejno z pod „numeru” w „pobyt” i z „pobytu” pod „numer.”
Na tem samem piętrze jest warsztat klejenia pudełek. Warsztat ten zatrudnia przeszło dwadzieścia kobiet młodszych i starszych, a obstalunków dostarcza fabryka zapałek Bieńkowskiego. Robota idzie szybko i składnie, a magazyn oboczny posiada znaczne zapasy już zapakowanych i schnących dopiero pudełek. Robotnica bierze od tysiąca sztuk czterdzieści groszy. Połowa tego idzie „na wydział,” a połowa do książki, — jak w „Serbii.”
Na pierwszem piętrze mieści się pracownia robót dżetowych. Jest to obszerna izba o dwóch długich stołach, przy których pracuje dwadzieścia dwie kobiet, pod okiem uczącej je specyalistki. Przed każdą robotnicą rozpostarty arkusz bibuły, a na nim kupki drobniejszego i grubszego dżetu, drut, nici. Z tej to pracowni wylatują te czarne, błyszczące motyle, któremi piękne panie lubią przystrajać kapelusiki swoje; tu się wykańczają klamry, fantazyjne siatki dżetowe, piórka, i t. d. Po dwumiesięcznym terminie bezpłatnej pracy, który zarazem jest terminem nauki, robotnice wynagradzane są w miarę uzdolnienia od dziesięciu do dwudziestu kopiejek dziennie.
Weszliśmy na drugie piętro, gdzie nas spostrzegła druga z dozorczyń, i poprowadziła do przędzalni.
Z trzydzieści chyba kobiet jest w niej zaznajomionych przędzeniem na wrzecionach lnu i konopi, oraz kręceniem nici. Wszystkie już starsze wiekiem, pomiędzy niemi dwie wieśniaczki.
O kilka drzwi dalej szwalnia, którą trzyma na siebie prywatna przedsiębierczyni, a zarazem nauczycielka szycia bielizny i haftu.
Na pierwszy rzut oka spostrzegłam tu Waleryę War... Postarzała, zżółkła, z przewiązanem chustką czołem, miała nos jeszcze dłuższy niż dawniej, i jeszcze ostrzej świdrujące oczy. Podeszłam do niej prosto. Przyjęła to całkiem obojętnie.
— Gdzie Helena? — zapytałam zcicha.
— Na wolności...
— Cóż, pracuje?
— I... nie. Pracować, to ona nie pracuje, my już tam nie do tego.
— Coś przecie robi?
— At, zarabia trudem.
Wiedziałam już co to za zarobki, więc bliżej się nie rozpytywałam.
W szwalni tej, robotnicom wolno się ubierać w kaftaniki białe, przez wzgląd na delikatniejszą ich robotę, która musi być wykonywana czysto. Przeszło trzydzieści pracuje ich tam w jednej obszernej izbie. Hafty nie są świetne; ale znaczenie bielizny i samo szycie bardzo dobre.
Rozejrzawszy się po szwalni, spostrzegłam kilka jeszcze starych znajomych z „Serbii.” Niektóre z nich okazywały wiele radości, inne trochę wstydu. Pod oknem świeżo wypuszczona Pudłoska kończyła stłumionym, syczącym głosem kłótnię, za którą siedziała przed kwadransem w „ciemnej.” Przeciwniczka jej zdawała się być zgnębiona niespodzianym obrotem sprawy. Szło im o chodzącego w podwórku szyldwacha, którego długi, ruchomy cień rzucał się na kraty otwartego okna.
Karność, praktykowana przy ulicy Złotej, dwojako oddziaływa na uwięzione. Jedne z nich zapadają niemal w apatyę, graniczącą z idyotyzmem, drugie, podlegają zwodniczemu podnieceniu nerwów. U tych ostatnich rysy twarzy są jakby naprężone, oczy posępnych błysków pełne, ruchy niecierpliwe, nagłe, głos ostry, twardy.
Spokoju, jakim się odznaczała Kazarynowa, nie widziałam tu na żadnej twarzy.
Najbystrzejsze i względnie najpogodniejsze, najbardziej inteligentne fizyognomie mają żydówki. Jest ich tu spory procent. Cała jedna izba jest im oddana wyłącznie, reszta mieści się wspólnie z innemi.
Najtragiczniejszą grupą na Złotej są tak zwane „posielanki” i te które do ciężkich robót idą. Wysłano już znaczną partyę, cóś parę tygodni temu, a teraz znów ich tu do trzydziestu. Nie wszystkie jednak czują nieszczęście swoje. Są też biedne niepoczytalne istoty, które raczej należałoby leczyć, niźli karać. Do tych należy Agda. Pamiętasz zapewne, czytelniczko, sprawę tej młodej podpalaczki i zabójczyni, o której rozpisywały się dzienniki nasze. Patrząc na śliczne dziewczę, nigdybyś nie przypuściła, że w niej coś zbrodniczego być może. Średniego wzrostu, składna brunetka, biała i kwitnąca, jak róża, dziwnie wygląda w dużym, więziennym czepcu, z pod którego błyszczą jej oczy jasne i uśmiech dziecięcy.
Zaledwie podeszłam ku niej, kiedy skubiąc w ręku trzymaną roboty, z miną, jaką miewają czasem pensyonarki, rzekła cichym i słodkim głosem: „To macocha... wszystko macocha...”
— W Sybir idziesz, dziewczyno! — rzekłam, chcąc ją rozbudzić nieco.
— W Sybir idę... — powtórzyła jak echo, przyczem uśmiech nie zszedł ani na chwilę z jej pełnych ust rumianych.
Skazana na lat szesnaście.
Patrzałam jeszcze na nią, kiedy mnie z głośnym płaczem chwyciła za nogi stara jakaś wyschła kobieta, na której brunatnej, głęboko obnażonej szyi występowały żyły, jak postronki. Chciałam ją podnieść, ale ręce jej trzymały się mnie, jak kleszcze.
— Oj! ratujcie mnie, ludzie, ratujcie!... Oj pani moja złota, zmiłuj się nademną sierotą... Jak Bóg żyjący na niebie, nie na syna była ta trucizna, ino na szczura była... Syn mnie zgubił, pani moja droga, pies nie syn! Od maleńkości pies był... Adyć tu przychodził, adyć go tu ludzie widzieli, adyciem go tu za nogi obejmowała, żeby mnie nie gubił... A bodajże on jasności boskiej nie oglądał!... Oj zgubił mnie, poganin, syn, bił mnie do śmierci!... Kat nie syn!
Jęczała i głową o deski tłukła, chwytając się rzeczy moich nieprzytomnie, jak tonący. Ledwo się wydarłam tej okropnej matce. Skazana na całe życie na Sybir.
Z boku tymczasem chlipała, krygując się, szpetna jakaś baba, z wielką, jak pająk włochatą brodawką, na górnej wardze.
— Jak Bozię kocham, wielmożny panie, — mówiła do nadzorcy, strojąc dziwne miny — żebym tak zdrowa była, jak mu nic nie jest. Żeby choć oślepł, toby człowiekowi nie żal było przynajmniej, wielmożny panie. A teraz chłopu nic, a ja na taki los popadłam. Powiada wielmożny sąd, że był kwas... Abo ja wiem czy kwas? Kiedy nie oślepł, to może i nie kwas był. Jak Bozię kocham...
Stara ta baba skazana była na sześć lat na Sybir, za wypalenie kwasem siarczanym oczu swemu kochankowi.
Tuż pod oknem stała bardzo blada kobieta, która się wpatrywała we mnie natężonym wzrokiem, i której dłonie złożone pod piersiami trzęsły się coraz bardziej. Ta nie przemówiła ani słówka, tylko oczy jej nabierały wyrazu coraz większego przerażenia, i usta otwierały się od chwili do chwili — bez głosu.
Za morderstwo skazana do robót ciężkich, w drodze łaski, z powodu słabego zdrowia, na więzienie dożywotnie. Nic nie mówi, chowa się zawsze w kąty, cała się trzęsie, słuchając jęków skazanych na zesłanie.
Sześć czy ośm z pomiędzy nich karmią niemowlęta. Dzieci te blade, przejrzyste nieledwie, jedne śpią jakimś snem niezdrowym przy piersiach matek, drugie szeroko otwierają zadziwione oczy, i słuchając tych wszystkich jęków, same zaczynają płakać. Zbliżyłam się, aby uspokoić jedno z tych małych. Matka miała twarz martwą jakby, i śniadszą jeszcze od śniadej odzieży więziennej. Na dziecku także już odcień tej śniadości był widny. Kiedym je wzięła za chudą rączynę — matka wybuchnęła gwałtownym płaczem.
Skazana na sześć lat na Sybir za podpalenie. Co się stanie z jej dzieckiem? Co się stanie z temi wszystkiemi dziećmi?




V.

Pomiędzy więzieniem na Złotej a Sybirem, stoi — pośredni etap — arsenał.
Arsenał jest to gmach posępny, ciężki, którego mury przesiąknięte chroniczną wilgocią, podziurawione są, opatrzonemi mocną kratą oknami w półkole. Pomimo wszystko, co dla zamaskowania tych murów zrobił p. nadzorca, człowiek obdarzony niezwykłym zmysłem organizacyi i wielki miłośnik ogrodownictwa, pomimo całą tę działalność, jaką tu rozrzucił, mury te nie straciły na zewnątrz nic ze swojej ponurej grozy. Jest to prawdziwe więzienie, „warownia“ jak tu nazywają niektórzy; a ciężka brama, jaka się do niego otwiera, wydaje zgrzyt przeciągły, do ludzkiego jęku podobny. Podwórze wewnętrzne wygląda jak piękny ogródek, z fontanną, klombami kwiatów, trawnikami, wśród których wznoszą się dawniej sadzone drzewa. Wprost wejścia jest piękna stylowa brama kamienna z czasów Batorego, która niegdyś zamykała lazaret wojskowy.
Bardzo szerokie schody prowadzą na obszerne jasne kurytarze, które umiano obecnie dosyć przewiewnemi uczynić.
Wzdłuż kurytarzy kilkadziesiąt warsztatów tkackich ustawionych jest pod ścianą, jeden za drugim, a każdy z głuchym łomotem podnosi i spuszcza swoje ramy, przesuwa czółenko, co wszystko razem tworzy jednostajny, rytmiczny odgłos, podobny do pochodu olbrzymiego wahadła w jakimś tajemniczym zegarze. Słuchając tego odgłosu, żywo przypomniałam sobie ów wiersz Heine’go, gdzie każda strofa kończy się słowami:

„Wir weben, — wir weben...“

Ci tkacze posępni także tkają całun dla cząstki ogólnego życia...
Pod przeciwległą ścianą siedzą, rzędem na nizkich ławach bladzi bardzo różnego wieku mężczyźni, a przed każdym kądziel lnu, albo konopi, a każdy snuje swoją nić szarą... Kółka warczą, jak drażniony brytan, szpulka chwyta nić i nawija nieskończone pasmo, nogi uderzają w takt niecierpliwym lub wpół sennym ruchem. To więźniowie przędą. W błędzie jest ten, kto sądzi, że to wygląda komicznie i przypomina „Osiek“ Fredrowskiej komedyi. Zaręczyć mogę, że żaden uśmiech nie przychodzi na usta wobec tych znędzniałych twarzy, więziennych kapot i głów pogolonych. Czujesz, że oddychasz wszędzie nieszczęściem. Wyznać tu muszę, iż mi było przykro bardzo przechodzić tak obojętnie przed szeregiem tych nędzarzy i patrzeć na nich, jak na dziwowisko, które ciekawość budzi. Zauważyłam nawet, że wielu nie podnosi oczu, i schyla się nad swoją kądzielą... Inni patrzą z wyrazem cierpienia w oczach. Usiadłam na chwilę przy jednym z Łych ostatnich, na wolnym brzeżku ławy, i chciałam do niego przemówić, kiedy strażnik chwycił go za ramię i podniósł na równe nogi. To odjęło mi ochotę do rozmowy, a na twarz więźnia wywołało nagłą czerwoność, ale regulaminowi słało się zadosyć. Więzień poznał prawidło grzeczności. Charakterystycznem jest, że podczas, kiedy twarze uwięzionych kobiet są — z małemi wyjątkami — głupowate, owcze, że tak rzekę, wyraz oblicza uwięzionych mężczyzn jest — także ogólnie biorąc — jakiś dziki, bolesny, wytężony, a nierzadko strachem przejmuje. Zdawałoby się, że utrata swobody ruchu i samodzielności musi być większą karą dla mężczyzn, których życia istotę stanowi, niźli dla kobiet, które się i na wolności łatwiej bez nich obchodzą. Tkactwo i przędzenie zatrudnia przeszło dwustu więźniów — przedtem jest jeszcze warsztat stolarski, gdzie się wyrabiają bardzo piękne rzeczy; tokarnia, warsztat krawiecki, szewcki i bednarski. Te trzy ostatnie, zaopatrują tylko potrzeby więzienne. Nie wszyscy przecież więźniowie znajdują w warsztatach zatrudnienie.
Po kilku, po kilkunastu nawet, siedzi bezczynnie w izbach sypialnych — czasowo wzywani tylko, do robót takich, jak szorowanie izb, pranie, kopanie, i t. p. Pan nadzorca ma zamiar rozprzestrzenić warsztaty arsenału i wszystkim uwięzionym dać dobrodziejstwo pracy. Niechby chociaż na wrzecionach przędli, jeśli kółek ustawić gdzie niema. Pobieżnie tylko oglądałam tym razem arsenał. Bywałam tu niegdyś, kiedy więzienie to miało swój oddział kobiecy, a z owych czasów pozostały mi wspomnienia nader przykre, gdyż nigdzie nie spotkałam tyle co tu, rozzwierzęcenia w kobietach. Tutaj to siedziała wówczas ta sławna Zabor... która otruła kochanka swego i rywalizującą z nią o względy jego macochę; której nabrzmiała i trędowata twarz była ohydną maską zeszpeconą przez zażywanie arszeniku. To była komedyantka wytrawna, mająca na zawołanie łzy, skruchę, szczerość, wszystko, co wzruszyć i rozbroić może. Ona to pisała w swoim czasie ów list do Arcybiskupa, prosząc o spowiedź, jawną i publiczną pokutę, co nie przeszkadzało jej bynajmniej wymyślać najohydniejsze przestępstwa i przechwalać się z ich spełnienia. Ona to umiała utaić przy sobie w więzieniu taką ilość arszeniku, z którego spożywania zrobiła sobie rodzaj sportu, że kiedy była blizką śmierci, skutkiem tych nadużyć właśnie i oddała osobie zaufanej resztę swoich zapasów, lekarz ocenił, iż wystarczyłoby jeszcze tego dobrego na otrucie trzydziestu ludzi.
Topiąca się — i wyratowana, powieszona i odcięta — snuła się tam, jak widmo złowróżbne, nienawidzona przez wszystkich. Pomimo to, jej fantazya twórcza nie spoczywała ani na chwilkę. Upajała się atmosferą wymyślonych zbrodni tak, jak pijak upaja się wódką. Pozowanie na bohaterkę scen najsromotniejszych, zaspakajało ledwo w części jej żądzę złego. Nie przez to cierpiała w więzieniu, że jest karaną, ale przez to, że nie może znaleść nic godnego siebie. Był to subjekt niezmiernie dla psychologa ciekawy. Kiedy ją z arsenału przeniesiono do Serbii, straciła wiele na fantazyi. Nie była to już warownia, brakło tu sklepionych kurytarzy, odgłosów i zmierzchów tajemniczych, które tam nastrajały ją i pobudzały. To ją tylko pocieszało, że znalazła tu świeże audytoryum dla tego demonicznego dramatu, którego sceny rozgrywały się w jej rozpalonym mózgu. Widziałam ją raz jeszcze na Złotej, w samych początkach istnienia tam kobiecego oddziału, opuchniętą od swego arszeniku, bez kropli krwi w strasznej, zagasłej twarzy, umierającą niemal. Wyzdrowiała jednak, a ja straciłam ją z oczu.
W jednej przecież izbie arsenału zatrzymałam się i teraz dłużej, a mianowicie w tak zwanej „Szkole.” Jest to szkoła małoletnich przestępców, którzy bądź z powodu jakiegoś defektu organicznego, bądź innych uwzględniających się przez zarząd przyczyn, nie mogą być pomieszczeni w Studzieńcu.
Zorganizowanie, stworzenie pod tym względem szkoły, — i przykładu innym więzieniom, to piękna karta z życia p. J. Maternickiego, któremu zawdzięcza początek swój i szczęśliwy rozwój.
On to, objąwszy przed trzydziestu kilku laty nadzór kieleckiego więzienia, zastał tam szesnastu uwięzionych chłopców, którzy po dwóch, po trzech rozrzuceni byli, po izbach między dorosłymi przestępcami. Jakiego zepsucia było to źródłem — łatwiej sobie wyobrazić, niźli opowiedzieć. — Otóż wygarnął on ten drobiazg, zamknął osobno, uprosił kapelana o lekcye religii dla nich, sam na siebie wziął godziny matematyki, sekretarza swego posadził do lekcyi geografii, malcom dał w rękę książkę, zaopatrzył ich w papier i pióra — i tak więzienie tych dzieci zmieniło się w szkołę. Władza mile przyjęła tę nowość; z czasem wyznaczono etat dla stałego nauczyciela, a wszystkim więzieniom w kraju polecono iść za przykładem kieleckiej szkółki. Upłynęły lata od owego czasu a dobre dzieło rozwinęło się i przyniosło owoce. Jedna to z najpiękniejszych zasług, jakie człowiek, na tem stanowisku stojący, położyć może względem społeczeństwa swego. Gdyby tak coś podobnego w więzieniach kobiet...
Pod względem stosowania praw karnych trzy lata Osad Rolnych odpowiada sześciu tygodniom zamknięcia w więzieniu. Małoletnim jest przestępca do lat piętnastu włącznie, poczem podlega prawom ogólnym. Sześciu chłopców było wtedy w arsenale; najstarszy miał lat czternaście, najmłodszy z jedenaście może. Szkoła jednak, która jest zarazem ich sypialnią, mieści dwadzieścia łóżek, gdyż do tej cyfry dochodzi nieraz liczba małych przestępców. Nauczyciel przychodzi do nich z miasta na parę godzin dziennie. Stary, przyzwoitej powierzchowności człowiek, także więzień, ma nad nimi bliższy nadzór. Smutne bardzo wrażenie robiła siwizna i to dzieciństwo zrównane wobec więziennej kapoty...
— I za cóż ty siedzisz, biedaku? — spytałam najmłodszego z chłopców, który wtulił ogoloną głowinę pomiędzy ramiona, podczas kiedy ręce jego ginęły w zbyt długich rękawach siwego kubraka.
— Ano — odrzekł cienkim głosikiem — za te węgle...
— Jakże to było?
— Ano, matka mi kazali po węgle iść, było zimno, ja też poszedł. Tak ja przelazłem bez płot, tak matka stała na ulicy — tak ja rzucałem matce węgle... A tam był pies, takie wielkie psisko... Jak wziął szczekać, jak wziął ujadać, tak mnie i złapali.
— A matka?
— Ano — matka poszła do dom.
— I cóż dalej?
— Ano — tak mię wzięli.
— Czemużeś nie powiedział tak wszystkiego przed sądem, jak mnie to mówisz?
— Ale... powiedziałem. Ino, że mi zaraz dali w kark, że niby łżę; i przyświadczyli, że ja sam kradł, i kuma Jędrzejowa też przyświadczyli, i stróżka...
Zamilkł i westchnął ciężko, głębiej jeszcze wtulając głowę między ramiona.
— I dobrze ci tu jest?
— Dobrze — odrzekł i znów westchnął, aż się więzienna gunia podniosła na jego szczupłej, dziecięcej piersi.
O prawo! jakie ty winy karzesz!
Najstarszy był żydek. Szczupły, czarnooki, trzymał w ręku książkę, z wyobrażeniem jakiegoś przedpotopowego mastadonta, ale oczyma bystro rzucał na wszystkie strony, jakby szukając szpary, przez którąby mógł czmychnąć.
Z pozostałych, zwrócił jeszcze moją uwagę blady, mocno piegowaty, rudy chłopak, dość tęgiej budowy, którego szare, małe oczki, migotały pod żółtemi rzęsami. Był to typ prawdziwego „andrusa.” Co słowo powiedział, to się w piersi tłukł ściśniętą pięścią, dodając za każdym razem: „jak Boga kocham, proszę wielmożnego pana.” Był to dezerter z Osad, złapany na ponownem przestępstwie.
Zbyt długo jednak może zatrzymuję cię, czytelniczko, w arsenale, gdzie, jak widzisz, kobiet niema. Bywają jednak! Ale dzień, w którym bywają, jest dniem płaczu i zgrzytania zębów...
Kiedy już termin zsyłki oznaczonym został i partya zebraną, odprowadzają aresztantki do arsenału, strzygą im włosy, dają po dwie koszule skarbowe i grubą więzienną odzież, poczem wraz z partyą odstawiają pod strażą na tak zwany punkt zborny, na Pragę.
Do partyi przyłączają się kobiety, które chcą towarzyszyć mężom na Sybir. Te, jeśli drogę chcą odbyć na koszt rządu, podlegają całemu regulaminowi, jaki ustanowiony jest dla aresztantek. Tak samo strzygą im włosy, nakładają białe czepce, z szeroką, na czoło opadającą szlarką, dają płytkie obuwie, więzienną siwą spódnicę i kaftan, biały fartuch i białą perkalową krzyżówkę na piersi. Tylko odbywające drogę na koszt własny, wolne są od tego skarbowego umundurowania.
Zdarza się, iż aresztantka, której miłego czeka zsyłka, porozumiewa się z nim, podaje prośbę — zawsze uwzględnioną — dostaje ślub i idzie na Sybir.
Przy każdej niemal partyi, znajdują się ochotnice takie. Kto na koszt skarbu podróż odbywa, nie może z sobą zabierać żadnych własnych pakunków większych, pościeli, i t. d. Wszystko musi pomieścić w niewielkim węzełku, który się przez plecy zawiesza; a jeśli dziecko jest, w ręku się je trzyma. Parę lat już minęło, jakem widziała partyę taką, a dotąd mam ją przed oczyma.
Piąta może była rano, kiedym stanęła na Pradze, w gmachu, który nazywają punktem zbornym, a który mnie się wydał czemś w rodzaju wojskowego biura, w połączeniu z koszarami. Przyprowadzono właśnie więźniów; oficer odbierający partyę liczył ich i załatwiał formalności wstępne.
Kilka kobiet z miasta oczekiwało wraz ze mną w wielkiej sali, gdzie na ławach kamiennych, wpuszczonych w głębokie framugi okienne, a przypominających kanonickie stalle, siedziało kilkunastu żołnierzy, zajętych pisaniem i czytaniem. Młody jeden sołdat, przechadzał się, gwiżdżąc wesoło i spluwając przez zęby, to na prawą, to na lewą stronę.
— Wy nic nie robicie? — zahazardowałam nieśmiało pytanie.
— A co robić? — odparł mi na to. — Teraz wolna etaka godzina.
— A cóż drudzy robią? — rzekłam dalej.
— Listy piszą do domu i do rodziny.
— A wy rodziny nie macie?
— I u mnie jest rodzina. Matka jest, siostry...
— A zkąd wy?
— Zdaleka.
— To pewno i matka i siostry czekają na słówko jakie od was.
Młody sołdat za całą odpowiedź zaczął mocniej jeszcze gwizdać. Po chwili wszakże przystanął u okna i popatrzał przez nie, podszedł w jeden kąt, potem w drugi, nareszcie czołem się o piec wsparł, i zaczął mocno ucierać nos palcami, a oczy rękawem. O gwizdaniu i spluwaniu nie było już mowy.
Wtem rozległ się dźwięczny odgłos młota, uderzającego o żelazo. Próbowano kajdany, czy dobrze zakute.
W więzieniach teraz nie nakładają kajdan nikomu, chyba w charakterze czasowej kary tym, którzy usiłowali uciec. Po izbach i kurytarzach nie rozlegają się już te przewlekłe brzęki, w których wprawne ucho zdaleka rozróżnić umiało gatunek i wagę. Kiedy żelazo wlokło się z głuchym łoskotem, mówiono: „warowny” idzie. Były to kajdany ważące ośm do dziesięciu funtów. Charakterystyczny brzęk, jakby okutego wozu, wydawał idąc „ciężki,” którego kajdany miały od czterech do ośmiu funtów. Zwyczajne wreszcie kajdany od dwu do czterech funtów, nakładane lżejszym przestępcom, dzwoniły jak sygnaturki w porównaniu do owych potężnych, jak wielki dzwon rozlegających się brzęków. Wtedy to i kobiety nosiły żelazo. Teraz kują tylko przed samą zsyłką z partyą mężczyzn, każdego na obiedwie nogi, i po dwóch za ręce! Kobiety wolne są od kajdan zupełnie. Wyprowadzono ich wreszcie. Mężczyzn było ze trzydziestu i cztery kobiety. Gromadka ta uformowała prostokąt i stanęła na placyku otoczonym drzewami. Za nią wytoczył się wóz, na którym złożono węzełki; na węzełkach siedziała jedna z kobiet, wycieńczona widocznie, tudzież młody jeszcze żydek, kiwający się rozpaczliwie wtył i naprzód; za wozem oddział żołnierzy, których karabiny oślepiająco błyskały w słońcu bagnetami.
Właśnie uderzył dzwonek na mszę ranną. Mężczyźni odkryli głowy, a kobieta, siedząca na wozie, zaczęła mocno płakać. Większość miała na twarzy jakąś martwotę i pognębienie; niektórzy uśmiechali się z desperacką obojętnością na wszystko. Przybyłe z miasta kobiety rzuciły się żegnać, o potrzeby pytać, o zlecenia. Jeden zażądał szkaplerza, drugi tytoniu, jeszcze jeden o listy prosił. Niektórzy nie odpowiadali wcale na pytania. Był i taki, który wieszającą mu się na szyi kobietę odepchnął tak silnie, że potoczyła się o kilka kroków, i omal nie padła.
Ośmnastoletni może wyrostek szlochał, stojąc za wszystkimi, jak żóraw na jednej nodze, i poprawiając wstrętne, brudne szmaty, któremi druga owinięta była. Ponieważ nikt go o nic nie pytał, ani go żegnał, podeszłam ku niemu. Prosił, żeby go na wóz zabrano, a prowadzący etap uwzględnił to skromne życzenie. Zakomenderowano tymczasem. Czterech podoficerów z obnażonymi pałaszami stanęło przy czterech bokach prostokąta, kobiety zaczęły szlochać, i cały pochód ruszył ku kolei. Ulice były jeszcze zupełnie puste; bramy dopiero otwierały się gdzieniegdzie, wśród pustki tej brzęk kajdan rozlegał się donośnie. Kobiety z miasta rozproszyły się; każda usiłowała być jaknajbliżej swego; straż nie broniła im tej ostatniej pociechy.
Z punktu zbornego do dworca kolei droga dość daleka; nikt przecież nie przemówił ni słowa przez cały czas jej trwania, ci nawet, co sobie mieli najwięcej do powiedzenia.
Wróble tylko świergotały wesoło, iż dzień był pogodny.
Stanęliśmy nareszcie u celu.
Natychmiast zaczęto umieszczać więźniów w zakratowanych wagonach, osobno mężczyzn, osobno kobiety, a kiedy otworzono drzwi na peron, u krat tych gęsto błysnęły pogolone głowy i wyciągnięte ręce. Ktoś zakupił kosz chleba, oficer pozwolił go rozdać. Czas upływał, kobiety, jedne stały tuż przy wagonach, inne posiadały pod murem i patrzyły na odjeżdżających, tak jak się na umarłych patrzy.

Nareszcie dano sygnał, rozległ się ostry świst lokomotywy, a długi szereg zakratowanych wozów zaczął się poruszać, zwolna zrazu, potem coraz szybciej, aż zniknął w końcu, unosząc skazańców w daleką, dla wielu niepowrotną drogę.


W Awinionie.


Jak wygląda ten cmentarz, na którym Garczyński leży?...
— Jest jak bór.
Jak bór czarny od wielkich, prowansalskich jodeł, które go nakrywają wierzchem swoich kopuł; jak bór głuchy, kiedy te jodły zaszumią, zahuczą nad nim; jak bór podszyty gęstwą traw, krzewia i nizkich kamiennych krzyżów.
Leży ten cmentarz za południowo-wschodnim murem Awinionu, mało co od wałów miejskich odsunięty w pole, na szerokiej, rozległej płaszczyźnie, której ostatni kraniec olśniewa ku północy srebrzystemi wodami Rodanu.
Kiedy się tam po raz pierwszy znalazłam w podwieczornej porze, cały gwar bujnego życia południowców bił ku murom cmentarza zmieszaną, poszarpaną falą, niosąc pomiędzy groby wrzawę przedmieść i gościńca od „Wielkich ogrodów” aż do „Carretière.”
Wśród kłębów białej, wapiennej kurzawy toczą się tam szeroką, sadzoną platanami drogą, ciężkie, szczękające żelastwem wozy ku Montpellier, ku Antibes, ku Taraskonowi tak gęsto, że huk i turkot prawie nie ustaje. Ryk mułów, krzyki poganiaczy, brzęk uprzęży, śmiechy dziewcząt, śpiewki robotników i żołnierzy, brzdąkania gitary, piskliwe głosy kobiet, ciągnących wózki z jarzynami, napełniają całą tę przestrzeń, jaka dzieli cmentarz od bramy Ś-go Łazarza, nieznośną, wprost jarmaczną wrzawą.
Nad wszystkiem górują wysokie, ostre, przenikliwe głosy dzieci, które, wziąwszy się za ręce, zataczają wśród pyłów gościńca szalenie wirujące koła, śpiewając aż do zachrypnięcia zwrotkę starej farandoli:

„Sur le pont

D’Avignon

Tout le monde y passe.”

Naraz cisza. Kto biegł — staje, kto jechał — usuwa się z drogi, kto krzyczał — milknie i pochyla głowę. Pogrzeb idzie z miasta. Od „Vieux Septier” idzie, albo od „Saunerie,” albo od Ś-go Krzysztofa. Skądkolwiek wszakże przychodzi, iść musi przez ulicę „des Douleurs.” Już wkracza na nią. Słychać zdaleka przyśpieszony tupot wielu nóg obutych w saboty i w klapiące trepki. To idą penitenci.
Od bramy Ś-go Łazarza wysuwają się dwa szeregi białych i czarnych postaci, niosąc światła i krzyże, z głowami w kapuzach, zamykających twarze płócienną, czarną, albo białą maską, z której oczy tylko błyskają dziwacznie posępnym blaskiem.
Nad nimi chwieją się mary zarzucone kwieciem, za nimi płyną psalmodyczne szmery. Z szeregu do szeregu, z ust zakrytych do ust, podają sobie penitenci ponury recytatyw śmierci:
...Miserere mei, Domine... Miserere mei!...
Zaledwie wszakże przeszli szerokość gościńca gwar życia wybucha z nową i niewstrzymaną siłą. Huk wozów głuszy pogrzebowe echa; słychać trąbkę i bęben żołnierzy, maszerujących do blizkiego fortu, krzyki mulników, śmiechy kobiet, setnych głosów wrzawę. Dzieci zawzięcie tańczą swoją farandolę.
Rankiem za to bywa na tym cmentarzu cicho i spokojnie. Rankiem, wśród czarności jodeł, świeci nad nimi żywy szafir drobnemi szybami i słońce upada z wysokości, siejąc się złotym pyłem po grobowych płytach. Głosy życia dochodzą i teraz wprawdzie, ale innej, czystszej, godzącej się z temi miejscami natury. Słychać wtedy pogwizdywanie kosów, monotonną śpiewkę starego, współobłąkanego grabarza, który w progu kaplicy krzyżyki z jaworu struże, słychać oddalone echo bijących kijanek, któremi nad brzegiem Druencyi, na kamykach stojąc, praczki chusty piorą.
Samotność zupełna prawie.
Nikt z tych, żyjących obecną chwilą południowców, nie rad przypominać ostatniej godziny.
Czasem tylko, na zarosłej trawą ścieżce, spotkasz kobiecą postać w ciemnym prowansalskim płaszczu z kapturem, prostą, wyniosłą, szczupłą, cyprysowi żałobnemu podobną. Błysną ci wtedy w oczy lśniące pasma gładko na skroni przyczesanych włosów, szafir fijołkowych niemal źrenic z pod rzęs długich, czarnych.
Ani jedna z tych postaci nie pomija grobowca „De Noves’ów,” w którym leżą prochy rodu, który wydał „Messira Andiberta de Noves,” ojca Petrarkowej Laury.
Staje przed nimi, opuszcza splecione ręce na proste fałdy płaszcza, podnosi fijołkowe oczy i zamyśla się. Jedne tylko Prowansalki tak się zamyślać umieją, i takiemi je Pradier widywać tu musiał.
W takiej to ciszy i w takiej samotności chodzisz pod starym omszonym murem, czytając nawpół zatarte napisy, trącając odłamki płyt i drobnych kamiennych krzyżów.
Tu, ówdzie delikatny profil kobiety zaświeci z płaskorzeźby pożółkłym marmurem; tu, ówdzie urna ze złocistym płomykiem przypomina wieczyste żarzenie się ducha, a zresztą groby dosyć zaniedbane. Jest to może właściwością tego bujnego, bogatego życia, że się niewiele o zmarłych troszczy. Co dziewięć lat przekopują całą tę cmentarną rolę pod nowy posiew śmierci. Więc tylko co świeższe mogiły trzymają się w darni i kwieciu; dawne, te z przed lat siedmiu, ośmiu rozdeptane lub dziko zarosłe, zapadają się powoli same, nim je rydel ruszy. Kamienne pomniki, broniące mogiły od zrównania z ziemią, też nieopatrzone: wiele spękanych płyt grobowych, bluszcz tylko w całości trzyma. W największej ciszy czasem, ot za przebiegającą jaszczurką, sypie się gruz i tynki. Krzyże i nagrobki nizkie, przyziemne, jakby ustępujące miejsca i powietrza tym potężnym jodłom, które i w najcichsze rano nad tym cmentarzem szmer czynią, właśnie jakby kto stare powieści szeptem prawił. Więc kiedy się w te szmery zasłuchasz, a stąpiwszy na jeden ze strzaskanych głazów za mur wyjrzysz i zobaczysz Rodan zielono-srebrzysty i mgły modre, które na Sewennach leżą, zadumasz się, jak daleko los poniósł proch i kości tego, który tu pątnikiem z pól swoich zaszedłszy, znalazł w tej ziemi obcą i zimną gospodę.
Ale kiedym na ten cmentarz przyszła raz ostatni, był mistral.
Ogromny szum targanych wichrem jodeł uderzył we mnie już od miejskiej bramy. Drogę — jak wymiótł. Ani ludzi, ani zwierząt, tylko ta skłębiona, wirująca masa pobielałego, mętnego powietrza, w której znikły wszelkie linie, kształty i kolory.
Na cmentarzu huk, szum, trzask krzyżów, szczęk blach, łoskot sypiących się gruzów, pęd wirujących liści, wieńców i mogilnych prochów; jęk, wycie, skarga, łkanie, cała burza rozpaczy od nieba do ziemi.
Naraz ucicha wszystko. Mistral wypoczywa. A wtedy słychać prędkie, nierówne, naglące brzęki sygnaturki na dachu kostnicy.
I znów zrywa się wściekły zamęt szalonej wichury. Z przeraźliwym świstem, z rykiem i ze zgrzytem wpada mistral między krzyże, trzaska je, szamocze, obala, rwie darnie, miecie żwiry i garście trawy, ukazuje błyskawicznie nagość odkrytych z piasku kości. A nad tem huk jodeł, jak gdyby waliła się puszcza.
Taki jest ten cmentarz, na którym Garczyński leży...



Luźne kartki.
Wrażenia z Pawii.


Polak, który się znalazł w Pawii, przedewszystkiem idzie oglądać jej akademię, jej starej sławy mury. Stara ta sława patrzy na przechodnia setkami pamiątkowych tablic, napisów, figur i popiersi, umieszczonych na krużgankach pięciu dziedzińców akademii tegoż stylu i epoki, co nasz przepiękny podwórzec kollegium jagielońskiego w Krakowie.
Białe, pożółkłe wiekiem marmury i szary granit prowadzą wędrowca pod smukłymi łukami gotyckich sklepień, wskroś lekkich, zamkniętych w duże czworoboki kolumn, przenosząc myśl jego w dawne wieki i różne ducha dziedziny, począwszy od tych starych mistrzów, w fałdzistych togach i bramowanych futrem beretach, którzy administrowali arystoteliczną wiedzę, jak sakrament; do silnie sklepionych lub namarszczonych czaszek samoistnych badaczy, wiodących uczniów swoich w nowe światy myśli, jak Kolumb wiódł swoją załogę; i dalej, aż do bajrońskiej głowy Hugona Foscolo, w którego rysach zastygł ślad współczesnych walk, porywów i namiętności.
Panteon to prawdziwy nazwisk głośnych lub cichej zasługi; ale polaka uderzą przedewszystkiem imiona Volty i Spalanzaniego. Mistrze to Jędrzeja Śniadeckiego, pierwsi zaszczepiciele w umyśle jego tej żądzy badania, która stworzyła wielką „Teoryę jestestw organicznych.”
Aleksander Volta, w nieśmiertelnej pogodzie swoich marmurowych kształtów, stoi posągiem w pośrodku jednego z dziedzińców, prostym ruchem, wymowny obliczem, panujący urokiem wzniesionego czoła.
Krótki, silny cień pada w słoneczne południe od tej naczelnej postaci na szare tafle dziedzińca, wprost arkady, gdzie Łazarz Spalanzani ma wmurowany kamień pamiątkowy. Za posąg wszakże starczy mu tutaj muzeum jego imienia, które jest zaszczytem Pawii.
Przy tych dwóch mistrzach skupiają się znakomici uczniowie ich obu.
Ale polski wędrowiec daremnie szuka tu imienia Jędrzeja Śniadeckiego. Sto lat właśnie upływa, jak tu żył, pracował, myślał, dyszał nadzieją pożytków, jakie przyniesie wiedzy i ojczyźnie. Sto lat upływa, jak tutaj w genialny umysł jego zapadły pierwsze nasiona odkryć, które o krok tylko zatrzymały się przed tą granicą, jaką przebył Darwin. Sto lat upływa, jak oczarowany nowym światem zjawisk, które tu odkrywał przed słuchaczami swymi Volta i Spalanzani, wielki nasz rodak deptał nieraz w zadumie, pełnej młodzieńczych marzeń i porywów, te same szare kamienne płyty, na które teraz polak oczy w zawstydzeniu spuszcza. Tu był, tu czuł, tu myślał, tu biło jego wielkie, miłujące prawdę i naturę serce, a gdzie ślady po nim?
Niemcy i włosi mniejszym daleko pokładli tu marmur i granity, dbali o sławę narodu swojego; ale nie uczynili tego polacy dla męża, który jest ich chlubą.
Sto lat upływa.
Czy nie byłby to właśnie czas, ażeby tu położyć chociaż skromny kamień pamiątkowy, i skoro nas na posągi nie stać, prosto wyrytem imieniem Jędrzeja Śniadeckiego zapisać tu nasze tytuły do wspólności w zaszczytach rozwoju wiedzy, razem z innymi narodami? Czy lekarze nasi nie powinniby się poczuć do obowiązku tego w pierwszej linii? Czy tuż przy nich, nie mogłyby stanąć w tem pięknem dziele matki polskie, którym Śniadecki dał do rąk niezapomnianą swoją księgę: „O fizycznem wychowaniu dzieci?”

I czy nie należałoby w tem przedsięwzięciu, którego zaniedbaniem sami siebie ubożymy, wziąć inicyatywy Wilnu, jako miastu, które Jędrzejowi Śniadeckiemu zawdzięcza najpiękniejsze tradycye prac naukowych i humanitarnych i jeden z najświetniejszych promieni starej swojej sławy?



Chodzik.


Czy warto dla ludzi pisać? — powtórzył swoim spokojnym, bezbarwnym nieco głosem, moje porywcze pytanie i strząsał zwolna popiół z cygara, milcząc długą chwilę.
— Ha, no! — rzekł wreszcie. Ja ci tam tego dowodzić nie będę! Zadużo gadano już o tem. Ale ci opowiem fakt jeden, drobny fakt z życia, wiesz... Ot, głupstwo, jedno z drugiem, ale ci opowiem. W Genewie wtedy byłem i stałem u Jeża. No, mógłbym ci i o tem powiedzieć niejedno, ale co tam! Machnął ręką, pokiwał głową i westchnął. Po chwili mówił dalej:
— Wiosna była, pamiętam, południe, siedliśmy tylko co do stołu. Naraz wywołują mnie. Ktoś w sieniach czeka, pyta o mnie. Wychodzę, patrzę: chłop. Zwyczajny, najzwyczajniejszy chłop polski: w kamizeli, w płótniance, szarawary w buty, węzełek na plecach, kapelusz na głowie. Zdjął go, gdym wyszedł, i przemówił: Pochwalony... Grzmotnęło mi coś w piersiach, ale nic. Patrzę, co z tego. A jużeśmy tam różnych chodzików mieli do sytości. Jeden za drugim, jak procesya szli, a każdy o te drzwi opierał, każdy goły. Ot, żeby jeszcze wszystkim pomódz można, ale cóż! Myślałem, że i ten... Rękę tedy do kieszeni wsadzam, a mój chłop stoi, patrzy mi w oczy i uśmiecha się, trochę jakby wzruszony, trochę onieśmielony.
— Mnie tu do pana... pokazali... — rzecze.
Nie było to dla mnie żadną niespodzianką. Jak zły grosz, znałem to „pokazywanie” do cudzej kieszeni.
Dobyłem trochę monety; obiad stygnął, chciałem skończyć. Ale chłop usunął rękę.
— I... nie! Nie potrza, panie! Ja ino wedle książki... wedle słownika, coby francuski był...
Spojrzałem bystro.
— Słownik?... Francuski słownik?
— A ino...
— Na cóż to? Dla kogo?
— Niby dla mnie...
Spuścił nagle oczy, twarz mu pociemniała, obrócił kapelusz w ręku i dodał ciszej:
— Bo to ja... proszę łaski pana... po oświatę idę...
Myślałem, żem się przesłyszał.
— Po co? — zapytałem, przystępując bliżej.
— Dyć... po oświatę...
Podniósł na mnie oczy poważne i żywe. Zdawało mu się widać dziwnem, żem nie zrozumiał odrazu.
We mnie dziw rósł.
— Jakto po oświatę? — rzekłem — gdzie?
— A na zachód...
— Do szkoły?
— I... ni... Na zachód. Toć ta w książkach stoi opisane, co oświata na zachodzie je... takem się po nią i wybrał.
Zamilkł, jakby zawstydzony czegoś...
Chwyciłem go za rękę i do pokoju wciągnąłem.
Wszedł, przerzekł „pochwalony,” pokłonił się kapeluszem ku ziemi, i na wezwanie, za stołem siadł wprost Jeża. Poszeptałem z gospodarzem, a on tymczasem, łyżką talerz przed sobą przeżegnawszy, jadł. Jedząc, podnosił od czasu do czasu oczy i uśmiechał się do nas, patrząc nam w twarze wdzięcznie i przyjaźnie.
Zaczęła się rozmowa, a nadewszystko pytania. Chłop prawił, wyrażał się jasno, a mówił tym prastarym językiem, który względnie do naszego bezpolnym nazwaćby można, gdyby nie to, że kwieciem polnem pachnie...
Dowiedzieliśmy się tedy, że nasz chodzik nazywa się Józef Strzyboń, że idzie z Wielkopolski, że ze wsi wyszedł po kopaniu, na twardej jesieni, że zimą po drodze tu owdzie najmował się do robót w domach do posługi, choć tu szwabom i nie honor służyć, że wiosną teraz po ogrodach kopał, i tak sobie coś niecoś uzbierawszy, na zachód idzie. Jakiby to był ten zachód, nie zdawał się jasno pojmować.
O ile sądzić mogłem, wyobrażał on sobie ten „zachód,” jako miejsce błogosławione i światła pełne, do którego po długiej i dalekiej drodze dojść można i wziąć ztamtąd tyle „oświaty,” ile jej kto nabrać zdoła. Coś jakby skarbów z zaklętej jamy... wiesz... w bajkach...
Na to, że zaszedłszy do Genewy już jest „na zachodzie,” nie przystawał jakoś i głową kręcił. Jemu „powiadali, co tam je Francya. Ale jemu ta o Francyę nie tyla, ino coby prędzej po tę ta oświatę...”
A kiedy to mówił, kiedy zwłaszcza wymawiał ten wyraz „oświata,” ciemniało mu spojrzenie głębokim ogniem, a w głosie miał żarliwe akcenty wyznawcy.
Raz i drugi spojrzałem na Jeża. Drgały mu powieki i wąsy, ale oczu od talerza nie podnosił; przeczuwałem w nich łzy, z tych łez, które — nie bolą.
— A co? A co? — rzekł do mnie nagle i bystrem, siwem okiem dopowiadał resztę. Podobny był mi do Symeona, który oglądał zbawienie Pańskie.
Tymczasem wdałem się z chodzikiem w bardziej szczegółową gawędę; pytałem, badałem trochę. Szło mi o przekonanie się, ile też ten chłop polski nabierze oświaty w połę tej swojej płótnianki, kiedy już „na zachód” zajdzie. Z gawędy tej okazało się, że czytał wiele i wiele rozumie. Znaczenie takich nawet wyrazów, jak: „paleontologia,” „kosmografia,” „astronomia,” „historya,” nie było mu obce. Tłómaczył on te rzeczy na swój sposób, swoim przepysznym językiem, ale zdawał z nich sobie sprawę zupełnie jasno i dokładnie. A lubo znać było, że brak tam wszelkiego porządku w tych nagromadzonych wiadomościach, zdumiony byłem, zkąd mój „Chodzik” tyle wie i to wie dobrze. Po obiedzie zabrałem go do mego pokoju. Ledwie na progu stanął, puścił z rąk kapelusz i, chwyciwszy się za głowę, zaczął się śmiać w najwyższem rozradowaniu.
— Lo Boga! Lo Boga! — powtarzał. Co tego! Co tego!
— Czego? — pytam.
— Dyć książków? Jużem ci ich siła widział, ależem tyla nie widział... Chyba w kramie... Będzie ze sto, panie?...
— Będzie więcej. Ze dwieście może.
— Reta!... Co tego!... I same kaznodzieje?
Nie rozumiałem dobrze.
— Jakto? — rzekę.
— Dyć mówię: kaznodzieje. Siła już kaznodziejów czytałem, alebym jeszcze chciał czytać dwóch: jednego Senekę, a drugiego Jadama. Ino że do nich ciężko.
Słuchałem milcząc zdumiony, kiedy wtem chodzik zobaczył na niższej półce „Historyę o prapradziadku i o praprawnuku” — i roześmiał się głośno z uciechy.
— Tegom też czytał! — rzekł. Tęgi kaznodzieja! Jeż mu rzeką. Tęgo pisze!
— A widziałeś go też? — spytałem podstępnie.
— Cobym go ta widzieć miał. Pomarł dawno.
— Jakto? Siedziałeś dziś przy stole wprost niego.
— Co pan mówią? Ten maluśki, starzeńki, w tym szarym kubraku? Taki kaznodzieja, w takim kubraku?...
Nie mógł się opamiętać, poruszony był do głębi, do dna duszy prostej... Naraz się rozśmiał.
— A ino! — rzekł wesoło. Nie tędy do pola! Panisko sobie wyprowadza śmiech z chłopa a chłop nie taki głupi! — To jakże? To taki, co praprawnuka miał, i historyę o nim spisał, będzie panu jeszcze podczas żył?... A toćby on ze dwieście roków musiał mieć, żeby do tego dnia po światu chodził...
Nie dał sobie wyperswadować. Dla niego wszystko co napisane, musiało być też przeżyte, na własne uszy słyszane, na własne oczy widziane. Tak tylko pojmował historyczną prawdę i dokument życia.
— A ino! — dołożył wreszcie. Już mnie panisko nie zmani, ani z tej strony, ani z tej strony. To też choć i ksiądz na wsi, a ornaty po sobie rozpuszcza i w kolorach se różnych chodzi, a takiby w kubraku zaś miał?... A ino!...
Roześmiał się i pokiwał głową, jak człowiek, co się dobrze na żartach rozumie.
Nagle spojrzał na stolik. Na stoliku leżał siódmy tomik „Liry.” Wziął ją w rękę, odwrócił kartę i patrzył uważnie, namarszczywszy czoło.
— Znam! — rzekł, Gomulicki! Też tęgi kaznodzieja!
Teraz zacząłem pojmować szczególne to określenie.
— Wolicie Gomulickiego, niż innych? — spytałem, zadziwiony nieco.
— I... nie to! — odrzekł. Ale że tęższy od innych je, więcej poradzi. Inni to się to po dwóch, po trzech na oną „Lirę” składali; różnie, jak się ta kto przepomódz mógł... A ten sam poradził caluśkiej!
Co było mówić? I to argument.
Wyszukałem słownik i dałem mu. Nie pamiętam, żeby mi kto tak dziękował za co. Potokiem rzuciła mu się z piersi wymowa rzewna, gorąca, modlitwa niemal. Powiadam ci, zawstydził mnie, szarpnął mi sercem tak, żem aż zęby ścisnął, żeby nie wybuchnąć. Czem, pytasz? A ot, nie wiem. Jakimś żalem, jakąś skruchą, nie wiem sam...
Mój chodzik tymczasem do węzełka sięgnął, wyjął z niego niedobieloną koszulę lnianą, grubą, w której miał zawinięty kawał czerstwego chleba, książkę obok chleba umieścił, złożył razem i tobołek do drogi wiązać zaczął.
A kiedy to robił, łzy mu jasne, wielkie, kropliste na oną koszulę zgrzebną padały, a ręce trzymające książkę tak się trzęsły, jakby w nich klucze złote od onych śnionych skarbów miał.
Zaczem raz jeszcze dziękował, do rąk, do kolan się rzucił, na progu: „pochwalony” przerzekł, i jak stał, tak z miejsca ruszył: „Na zachód, po oświatę...”
Zadumał się mój towarzysz; milczeliśmy obaj.
— Hm! — przerwał milczenie po chwili. Czy warto dla ludu pisać?...


Uroczystości imienia Kolumba.
I.
„Italo-Americana.”


Genua 14 lipca 189.

Genua zaczęła obchodzić kolumbijskie swe panatenaje.
Pierwszym numerem szerokiego, czteromiesięczną niemal przestrzeń czasu obejmującego programu tych uroczystości jest włosko-amerykańska wystawa sztuk i przemysłu.
Warunki, w jakiej wystawa ta pomyślaną i dokonaną została, pozwoliły jej odrazu zająć wyjątkowo korzystne stanowisko. Jest pierwszym i naczelnym, ale nie jedynym numerem programu, nie dźwiga zatem całego ciężaru odpowiedzialności za udanie się lub nieudanie kolumbijskich igrzysk. Kiedy się program rozwinie, kiedy przyjdą do urzeczywistnienia dalsze jego części, ona będzie tłem ich, ich podkładem, co niezawodnie zmniejsza już dziś skalę wymagań, jaką do rzeczy tych przywykliśmy stosować po 87-ym roku. Nadewszystko niepodobna wymagań tych stosować do genueńskiej wystawy dziś, kiedy do wykończenia jej brakuje tak wiele, i kiedy skutkiem różnych okoliczności raczyła nam się z całem zaufaniem ukazać napół w negliżu.
Byłaż to niemożność, czy też kokieterya? Zapewne, że mogłaby to być i kokieterya także; publiczność, która została dopuszczona do buduarowych tajemnic kończącej się ubierać wystawy, zachwycona jest tym ruchem dekoracyjnym, jaki tu jeszcze panuje. Grupami to całemi staje przy rozbijanych pakach, procesyami chodzi od kiosków, w których zawieszają portyery, do galeryi, w których ustawiają terracoty, asystuje każdemu wbijanemu gwoździowi, każdej wypełnianej witrynie, próbuje ławek, próbuje windy, próbuje rezonansu w salach pustych jeszcze. Sama robi wystawę, sama jej pomaga w małych tualetowych kłopotach, jednem słowem — bawią się wybornie.
Ale była i niemożność także. Italo-Americana jest dziewicą piękną, ale bez posagu. Rząd niedał jej subwencyi żadnej, a to, co od municypium dostała, nawet pojedyńczemi lirami wypłacone, dałoby się zebrać w fartuszek. A przecież i tak daje sobie radę.
Zrazu zaniosło się to na wielkie rzeczy. Kiedy przed dwoma laty powstała myśl urządzenia wystawy sztuk i przemysłu na obchód wielkiego czterechsetlecia ery kolumbowej, inicyator myśli tej, signor Enrico Cranero, człowiek tak niemal popularny w tych rzeczach, jak u nas hr. Ludwik Krasiński, sam przemysłowiec, a zarazem prezes Towarzystwa sztuki rękodzieł, zażądał od ówczesnego ministeryum Crispi czteromilionowej subwencyi.
Była to epoka pierwszego, że tak powiem, rozpędu, wielkich marzeń o zasypaniu ledwie sączącego wody swe Bisagua, o stworzeniu nowego terenu pod projektowaną wystawę, dla której istotnie w ciasnej nad wyraz Genui miejsca nie było, a w następstwie o umożliwieniu rozrostu miasta we wschodniej jego części.
Ale ministeryum Crispi nie było szczęśliwszem, niż te, które je poprzedziły i te, które przyszły po nim: nie miało pieniędzy. Suma była poważna, sukces, wobec szykującej się wystawy palermitańskiej, wątpliwy, oddano tedy wielkie pochwały projektowi pana Cranero, zupełnie tak, jak się je oddaje nieboszczykom, i złożono sprawę ad acta. Ale sprawa umrzeć nie chciała. Miała ona w sobie tę żywotność, która chce być, chce stać się, chce istnieć.
Tylko pan Cranero zwęził teraz koło swojego rozpędu i zwinąwszy nieco skrzydła, zmienił plany; zażądał już nie czterech, ale dwu milionów.
Redukcyę tę przyjęto z uznaniem, z zapałem niemal; nowy projekt obsypano jeszcze większemi pochwałami, ale pieniędzy nie dano. Kto je miał dać, proszę?
Wielki, „awanturą” przez samych włochów nazywany pomnik Wiktora Emanuela, budowany na gruzach całej jednej dzielnicy Rzymu, od Ara-Coeli, do tego węzła Corso, gdzie stoi pałac Doryów, już i wówczas pochłaniał każdy grosz gotowy, że nie wspomnę o zawodzie, jakiego doznał rząd, obliczywszy koszta panteonu tego na parę milionów, a wydawszy na same skupy domów, na samo zniwelowanie gruntu, na samo umocnienie osypującego się z tej strony wzgórza kapitolińskiego, około dwunastu milionów. A nie były to przecież kłopoty jego jedyne. Ale pan Cranero i teraz ducha nie stracił.
— Nie dacie dwóch milionów? — rzekł, lub może pomyślał tylko — pal was licho! Dajcie choć ośmkroć sto tysięcy!
Proszę zauważyć, że przecinał sumę mniej, niż na połowę; szło tedy już nie krakowskim nawet, ale wprost genueńskim targiem. Znaczy to tyleż prawie, co za Żelazną Bramą.
Ale i ośmiukroć stu tysięcy nie było. Oglądano się tu, oglądano się tam, zupełnie jak Lot za swoją historyczną piątką sprawiedliwych, ale nie wypatrzono nic, ani z lewej, ani z prawej strony.
Piękny gmach ministeryum finansów, świeżo zbudowany wzdłuż jednej z najokazalszych ulic nowego Rzymu, w kierunku „Porto-Pia,” psuł się czegoś ciągle tak, ze glina, wapno, rusztowania, kielnie, mularczyki należały prawie do składu tego ministeryum. Zdaleka można to było brać za lożę masońską, nieustannie czynną. Cóż mówić o samych finansach, którym ani glina, ani mularczyki nic pomódz nie mogą?
Faktem jest, że targ w targ dostał p. Cranero obietnicę subwencyi na pięćkroć sto tysięcy lirów. Z czteromilionowej nadziei... pomyśleć tylko!
O zasypaniu Bisagua, rzecz prosta, nie było już mowy. Rozłożyste dno jego i nadal miało być rozkoszą praczek, które tu znajdowały na niem doskonałe miejsce do suszenia wypranej w poblizkim basenie bielizny.
Zaczęto natomiast rozważać, czy nie byłaby to właściwa pora do zburzenia starych ruder wzdłuż murów Prato za Porta-Pila leżących, które municypalność miasta różnymi czasy na zagładę skazała. Gdyż ostatecznie — wnioskowano z zupełną słusznością — jeśli wystawa ma być, to przedewszystkiem trzeba miejsca na nią. Kto zna Genuę, to miasto, które góry prą ku morzu, a morze odpiera ku górom, ten wie, że tu o miejsce takie wcale łatwo nie jest. Genua, to cały system niezmiernie wązkich, zawiłych, ośmio i dziewięciopiętrowemi domami zabudowanych ulic; szczupłych, nieregularnych, na różnych poziomach porzucanych placyków, starych murów powielekroć zmienianego obwodu miasta, plączących się między później powstałemi dzielnicami; schodów prowadzących z ulicy na ulicę, czasem z domu do domu, wejść, zejść, „scalih,” „salit,” opatrzonych imionami wszystkich świętych z kalendarza, kącików, zaułków, przecznic, połączeń arkadami, rozwidleń, kwadracików, kółek, trójkątów, słowem coś najniemożliwiej zagmatwanego i splątanego we wszelkich kierunkach.
Nietrudno pojąć, jak mało cała ta, w najwyższym stopniu skomplikowana i fantastyczna krętanina, podatna jest do jakiejkolwiek ekspozycyi.
Wyjątek stanowi prostolinijne Castelleto, takież Carignano, zbudowane zaledwie przed dziesięciu laty. Pierwsze z nich wszakże wznosi się na znacznej wysokości góry, zamykającej północno-wschodni horyzont, a drugie na mniej wzgórzystym i dość stromym cyplu nadmorskim z zachodnio-południowej strony.
Oczywiście, iż obie te nowoczesne dzielnice Genuy musiały zostać, skutkiem położenia swego, zupełnie wyłączone z uwagi komitetu wystawy. Komitetowi temu nie pozostało nic innego, jak tylko zużyć ku celom swoim kotlinę, leżącą pomiędzy dwiema wyniosłościami temi, kotlinę, pełną najróżniejszych zakamarków, w której stu kroków nie zrobisz po równym gruncie i gdzie setki bud, przyczepionych do starych fortecznych i klasztornych murów, siedziały zdawien dawna, jak grzyby, jedne nad drugiemi.
Zabrano się tedy do burzenia całego tego kramu, a burzono z takim rozmachem, że omal ofiarą jego nie padł starożytny kościół: Santa Maria del' Consolazione, który stał na samej drodze owego rozmachu.
Szczęściem, opatrzono się w czas i pozostawiono pociemniałą od pyłu wieków fasadę, trochę ciężką, trochę zsiadłą, ze swemi obrączkowemi kolumnami, ale dobrze zakonserwowaną, a w niej, w szczytowej niszy, królewsko ukoronowaną Madonnę z Dzieciątkiem, przed którą chylił głowę jeszcze Doria, jeszcze Fiesko może...
Zostało się tedy coś, co udekorowane odpowiednio ze strony zwalonych murów, stanowi poważne, imponujące nawet wejście w sam obwód wystawy. Zachowanie tej pamiątki starych czasów nie przyszło zbyt łatwo, bo kosztem jakichś dwunastu tysięcy lirów, ale się to w ogólnem estetycznem wrażeniu opłaca.
Kiedy tak pan Cranero i cały sztab inżenierów jego wraz z syndykiem miasta pokotem kładą Genuę od Porta-Pila do ledwie dyszącego Bisagua, krrrach!... trzasło coś w taki sposób, że wszyscy podnieśli głowy.
Czyżby co więcej padło, niż te nędzne budy? Istotnie, padło ministeryum Crispi’ego, a z niem obietnica i nadzieja półmilionowej subwencyi. Pan Rudini bowiem o niczem mniej nie myślał, jak o dotrzymywaniu obietnic poprzednika swego. Ministerya, rzecz naturalna, nie są od naprawiania starych błędów: one są od popełniania nowych. Pobiegł do Rzymu p. Cranero strapiony, zaniepokojony w najwyższym stopniu.
W Kwirynale przyjęto go z wyszukaną uprzejmością, okazano wielkie zainteresowanie jego wspaniałą imprezą, ale pieniędzy nie dano. Jakie mu tam przedstawiano racye, jakie motywy, tego nie wiem, przypuszczać wszakże wolno, iż wszystko obracać się mniej więcej musiało około owej przypowieści o królu Salomonie i pustym dzbanie.
Co było robić? P. Cranero słusznie ocenił, że nie było co robić. Powrócił tedy do Genui, wydobył od municypalności zapomogę w sumie stupięćdziesięciu tysięcy lirów, wypuścił stufrankowych akcyj tyle, ile się wypuścić dało, i zabrał się do dzieła z całą energią, jaka już zdaleka bije z jego kwadratowej niemal, silnej, męzkiej twarzy.
Ile teraz na Porta-Pila powstało kurzu, ile zgrzytu, huku, łomotu, opisywać się nie podejmuję. Starczyłoby tego na całą epopeję w cyklopowym stylu.
Kto wie, jak wściekłym kamieniarzem jest z urodzenia włoch każdy, temu nie trudno będzie wyobrazić sobie, z jaką szybkością waliła się ta cała rudera, jak się wśród pyłu i gruzów zarysowała szeroka, wykładana płytami ciosu droga, jak się odsłaniały nowe fronty, jak amputowano balkony, oficyny, jak z rumowiska usypywano płaskie tarasy, przeznaczone pod trawniki, pod gaje może, pod kwiaty, czy ja wiem, może pod ogrody wiszące. Włoch jest ekspertem w tym względzie. Kiedy młody cesarz Wilhelm składał pierwszą wizytę włoskiemu przyjacielowi swojemu, Kwirynał zawstydził się ruiny, jaka go otaczała wówczas. W cztery tygodnie zwalono całą po-jezuicką ruderę, gruz zasypano ziemią, obłożono darniną, wysadzono kwieciem, ocieniono krzewami, wystawiono dla zamaskowania dalszych rumowisk śliczny pałacyk, ot tak sobie: cztery mury, dach, brama zamknięta, ale bardzo ozdobna, i pospuszczane w pustych futrynach żaluzye. Wewnątrz niema ścian, ani pułapów, ani schodów — nic. Zamierzony efekt wszakże udał się zupełnie, a nawet pozostały kawał starego jezuickiego muru z freskiem, przedstawiającym św. Stanisława-Kostkę na modlitwie, nie szkodził efektowi temu, tembardziej, że mur osłaniała rozrosła wierzba płacząca.
I tu więc szło to z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień prawie. Ledwoś się obejrzał, już ze starych domostw była kupa gruzu, już z kupy gruzu plac pusty, już z pustego placu nowe jakby miasto. Ot, takie sobie miasto na dziś i na jutro, mniej zapewne trwałe, niż piramidy egipskie, może także i nie najprzedniejszej struktury, ale żywe, ruchliwe, barwne i wdzięczne dla oka.
A wszystko to, jak w całym świecie, tak i tu, poczęło się z jaja. Z jaja kolumbowego, rzecz prosta. Jeszcze plac był pusty, jeszcze dwa wielkie kominy galeryi machin zaledwie wysterczały z ziemi, kiedy już w południowej części wystawy zaczęło się formować olbrzymie jajo, białe, prawdziwe, najoczywistsze jajo, wielkości — no, trochę większej, niż najlepszej kury.
To jajo przyciągało wszystkie myśli i wszystkie spojrzenia; ono koncentrowało uwagę publiczności, ono, rzec można, zdecydowało o powodzeniu wystawy. Istotnie. Największa liczba akcyonaryuszów wzięła się podobno na nie. Przypuszczano, iż wylęże się z niego tęga dywidenda. A że słońce przygrzewało siarczyście, nie było więc obawy o zaziębienie płodu...
W tym pierwszym embrjologicznym okresie nie mogłeś się pokazać na ulicy, w kawiarni, w ogrodzie, żeby cię nie spytało chociaż z dziesięć osób: Ha veduto l'Uovo? Czyś pan widział jajo?
Naturalnie, że widziałeś. Trudno było nie widzieć. Sterczało nad pustym jeszcze placem tak, jak owo historyczne, ręką wielkiego odkrywcy postawione na biesiadnym stole, przygniecione nieco od dołu, wydymające swoją gładką i białą elipsę i znów ściągające ją sklepiście w czubate ognisko ku górze.
Co tam za żółtko miało być w tem jaju, zgadywano różnie. Aż ukazały się małe, w trzech liniach ponad sobą idące, dające światło otworki, a u dołu półowalne wejście. Jednocześnie błysnęła przed niem wielka, z jaskrawym napisem deska:

„Uovo di Colombo”
Gran Ristorante
Bierveria.

Zagadka była rozwiązaną, lecz właśnie od tej chwili stała się najbardziej zajmującą. Setki oczu śledziły ją z różnych punktów miasta, równie jak z parkanów grodzących plac wystawy, na którym wrzało, jak w kotle. Co było powodem takiego pośpiechu?
Warunek. Mały warunek, jaki przy ofierze swojej na rzecz wystawy położyło municypium: jeżeli zostanie otwarta w dniu dziesiątym lipca.
Otwarta!... Dzięki Bogu, że nie: wykończona!
— Musimy otworzyć budę dziesiątego — mówił mi jeden z panów komitetowych — choćby nam ją jedenastego znów zamknąć przyszło.
No, i otwarli, i nie potrzebowali zamykać.
Zrazu o tem otwarciu mówiło się tu bardzo głośno, z wielkiem wydymaniem mięsistych liguryjskich policzków, z poważnem, politycznem niemal marszczeniem kwadratowych liguryjskich czół i ze znaczącem przymrużaniem liguryjskich oczu.
Patryotyzm prowincyonalny, tak wybitny w miastach włoskich, napięty był do wysokiego stopnia. Król, „Il-Re” miał przybyć z królową Małgorzatą i z synem na to otwarcie kolumbowych świątek.
Grube mieszczaństwo chodziło odęte, jak pawie, pyszniąc się ze swojej „Superby,” drobne — drżało z chciwości spodziewanych zysków.
Zjazd, dwór, cudzoziemcy, wszystko to zawracało głowy tej rasie handlarzy. Wmówiło to w siebie, że nastaje „epoca florida,” coś w rodzaju złotego deszczu z nieba. Nie mogłeś się orzeźwić szklanką mrożonej „bomby,” nie mogłeś kupić cygara, nie mogłeś wypić filiżanki kawy, żeby ci ta „epoca florida,” kością nie stanęła w gardle. Nawet mali przekupnie woskowych zapałek zaczęli już nie dwa, ale trzy pudełka robić z jednego, i nie dostawałeś już pięćdziesiąt zamiast sto, ale tylko, i to niepełnych, trzydzieści.
Właściciele hoteli, zajazdów, „albergów” i „locand” wszelkiego gatunku odrazu stanęli na stopie wojennej, podwajając i tak grube ceny. Restauratorzy przeciwnie zmniejszyli porcye tak, żeś po dwa „piata” na raz musiał żądać. „Epoca florida” była w powietrzu: czuła to kieszeń twoja. Aż tu naraz przyjeżdża któregoś ranka „Il-Re,” zmęczony, niewyspany, ziewający, niemal że niespodzianie, niemal że na pięć minut dla zmiany lokomotywy tylko, a kiedy syndyk miasta, porwawszy się z łóżka, pełen najgorszych przeczuć, zapytuje, czy „Maesta” przybędzie na otwarcie wystawy, król, wyglądając w bok oknem swego wagonu salonu, odpowiada: Combineremo, Combineremo, mio caro Sindaco! — i znika w obłokach pary lotnego „Ettore,” który go ku Rzymowi unosi. Z jaką miną pozostał p. syndyk na peronie, odgadnąć łatwo.
Podobno stał przez chwilę, jakby skamieniały, poczem westchnął, machnął ręką i utarłszy batystem spocone czoło, wyszeptał: „et omnia vanitas!
Natychmiast wszakże zrobiło się w Genui jakby luźniej nieco: kieszenie zwłaszcza poczuły cokolwiek mniejszą opresyę.
Epoca florida” oddalała się i znikała jak para, uchodzącego ku wiecznemu miastu „Ettora.” Chłopaki nawet zaczęły za węgłami starych genueńskich pałaców przystawać i dorzucać po dwie, po trzy zapałki do owych trzydziestu, żeby klientelę zachęcić.
Tymczasem pan syndyk miał myśl. Poprostu znalazł wyjście z tego, w najwyższym stopniu ambarasującego „Suberbę” położenia. Wyjście boczne wprawdzie i bez baldachimu, ale, jak na teraz, jedyne. Zaprosił na otwarcie wystawy księcia i księżnę Genui.
Kto to jest książe Genui? Jest to viceadmirał floty włoskiej, piemontczyk rodem, trochę, jak na księcia i na małżonka żony swej, za nizki, noszący dość pospolite imię Tomasza. Co do księżnej, ta jest okazałą, wysoką, rudą blondyną, której, nawiasem mówiąc, bardzo jest do twarzy w kolorze białym, ma imię: Izabela i jest spokrewnioną dość blizko z domem sabaudzkim. Zwykłem miejscem zamieszkania Ich Mości bywa blizka ztąd Spezia, jeśli tylko nie spędzają czasu w Civitta-Vecchia lub w innym jakim czarującym załomie Śródziemnego morza. Znaleźli się więc pod ręką nieomal.
Odpowiedź, jaką otrzymał pan syndyk, wprawiła go w wyborny humor, a całe miasto w ponowny paroksyzm ruchu.
Natychmiast skonsygnowano eskadrę z kilkunastu świetnych fregat, których lekkie, proste kształty cudnie się zarysowały w „Ponte-Cava” na niezmiernym szafirze morza. Natychmiast zaczęto w królewskim pałacu przepłaszać z grubszego mole; natychmiast zamówiono najpiękniejsze gardenie, ulubiony kwiat księżnej, na wielki municypalny bukiet; natychmiast sprowadzono całą armię tapicerów do pałacu Tursi, gdzie szczęśliwy syndyk miał przyjmować Ich książęce moście galowym obiadem; natychmiast wykupiono co najpiękniejsze kapelusze i co najdłuższe rękawiczki damskie.
Co do chłopaków, ci znowu przystawać zaczęli za węgłami i ujmować z pudełek po dwie, po trzy zapałki.
Epoca florida” powracała w całym swym rozkwicie.



II.
„Italo-Americana.”
Genua w lipcu.

Nieszczęściem wszelkich wystaw lat ostatnich jest, że przychodzą po wielkiej paryzkiej. A leży ono nietyle w samym fakcie następstwa, ile raczej i to głównie w tem, że nam wystawy owe ani na chwilę zapomnieć o niej nie dają, naśladując sławną poprzednicę swoją na wszelki możliwy i niemożliwy sposób.
Czy włosko-amerykańska wystawa w Genui umiała się ustrzedz tej pokusy?
Tak i nie. Tak, bo na zbytnie puszczenie się w tym kierunku nie było pieniędzy; nie, bo było ich przecież dość, aby sprawić wielki organ elektryczny.
Jeszcze ten organ nie stał, kiedy już narobił kłopotu. Trzeba bowiem było myśleć po pierwsze: o sali bardzo akustycznej, o sali znacznie akustyczniejszej, niż ta, w której ustawiono pierwowzór jego w Trocadero, a powtóre: o wielkiej narodowej kantacie, o kantacie jaknajwiększej i najbardziej narodowej.
Jest przy katedrze w Pizie starożytne baptysterium, w którem, gdy staniesz na lewo od wejścia, a pełnym głosem dźwięk wydasz, ściany chwytają głos twój, odrzucają go sobie oktawą niżej, oktawą wyżej, odbijają o koliste sklepienie akordem, chwytają akord, tworzą z niego drugi i trzeci, coraz pełniejszy, coraz potężniejszy, aż rozlegnie się jakaś powietrzna fuga, tak, że przysiągłbyś, iż na niewidzialnym organie gra mistrz. A jednak niema tam ani mistrza, ani organu: jest tylko cudowna niemal akustyka.
Genua nie stworzyła akustyki takiej dla organu swego. Jest wprawdzie dość blizką Pizy, ale jakże daleką od tych wieków, kiedy jedno westchnienie, jeden jęk piersi ludzkiej budził pod sklepieniami świątyń niebiańskie harmonie!
Bądź jak bądź, zbudowała salę okrągłą, o ścianach pełnych, wstawiła w nią drugą salę, ośmiokątną, na filarach i arkadach wspartą, otoczyła ją u góry fryzem niewielkich okien, nakryła sklepieniem kopulastem, dającem światło z góry, i otrzymała warunki akustyczne, znacznie bardziej zadawalające, niżeli w Trocadero. Przynajmniej nie potrzeba było zaciągać rezonansowych drutów.
Co do kantaty, ogłoszono konkurs. Miasto, które od urodzin swoich słucha wielkiej pieśni morza, mogło być wybrednem w tym względzie. Rzecz byłaby trudną nawet, gdyby na kantaty narodowe nie istniał takiż niemal przepis, jak na narodowe chorągwie: bierze się pewne umówione motywy, tak, jak się bierze pewne umówione barwy, podbija się to mniej więcej parafrazowanem Beethowenowskiem „Poświęceniem domu” i dzieło gotowe.
Nie wiem, jakie były premia i jakie pokusy, nie wiem także, jakie siły w pole do popisu wyszły; tryumfatorem wszakże był Tryest i mistrz jego pan Giuseppe Rata.
Niestety, spełnił on warunki konkursu w tak dosłownem brzmieniu, że kantata jego była nietylko najbardziej narodową, ale i największą. Nowy kłopot dla p. syndyka. Jakże tu bowiem witać największą kantatą nienajwiększego, ale tylko przybywającego w zastępstwie, gościa?
Okazało się poprostu, że takiej muzyki szkoda ekspensować dla księcia Tomasza i dla księżnej Izabeli, schowano tedy kantatę, aż do szczęśliwego przybycia króla, księstwo zaś powitano zwykłym narodowym hymnem, dodając do niego odrobinę muzyki kościelnej, co że wszystko razem trwało dziesięć minut, nikt się po mowach syndyka i twórców wystawy nie gniewał.
Mowy były może nawet bardzo piękne, bardzo interesujące, ale pan syndyk straszliwie się pocił, co mniej więcej udzielało się i słuchaczom jego, zważywszy, iż dzień był upalny, godzina południowa, a rozciągnięte nad głowami zaproszonych na inauguracyę białoczerwone velum bardziej zdawało się troszczyć o tworzenie malowniczych refleksów na twarzach smagłych genuenek, niźli o ochronę ogółu publiki przed żarzącem słońcem.
Nareszcie przepchnęli się wszyscy szczęśliwie przez szpaler karabinierów, przez wojskowe muzyki podające jedna drugiej jakąś hałaśliwą fanfarę, a wypełniwszy na chwilę okrągłe foyer wystawy, podobnie, jak fala wypełnia basen na drodze jej leżący, rozbili się na grupy fraków i jasnych tualet.
Czy genuenki są piękne? Nie powiem tego.
Daleko za Spezzią, za Pizą, za Civita-Vecchia, zostały słodkie, gorące oczy rzymianek i drobne ich usta. Tam jedna chłopka z Albano więcej ma rasy, niż tu wielka pani. Ale i o wielkie panie w Genui trudno: są tylko panie bogate. Genuenka, nawet bardzo wysokiej sfery, ma coś pospolitego w sobie; coś, co do niej przylgnęło z kupieckiej przeszłości rodu. Tualetę, kosztowną zresztą, nosi bez wdzięku, a o wytwornym ruchu pojęcia zdaje się nie mieć. Dystynkcya nie była tu nigdy w domu, importowana nie przyjmowała się jakoś, nie dawała przekazać z pokolenia w pokolenie. Typ liguryjski jest ciężki, życie towarzyskie żadne; pytam się: czy mógł w takich warunkach wyrobić się pożądany wykwint form i powierzchowności?
Co takiego wykwintu spragnione, ucieka do Rzymu. Tam siedzą genueńscy Dorie, tam Lomelliniowie; Palavicini tylko w strachu przed malaryą uciekają z stolicy do swego uroczego Pegli pod Genuą, lub do ślicznego „Villino,” które tuż mam blizko, wiszące, jak kosz kwiatów i zieleni, nad morzem. Z tutejszego patrycyatu, jedna tylko stara księżna Galliera siedziała w Genui, fundując szpitale i przytułki dla nędzy: no, ale w tem siedzeniu tutaj był dramat, jeden z tych wielkich, rodzinnych, o których się i nad popiołami nie mówi.
Tak więc oko, patrząc na sam bukiet, na kwiat genuenek, żadnym się tu zachwytem nie pasie, i trzeba nadzwyczajnej dobrej woli, żeby się, jak to czyniła prasa tutejsza, unosić nad pięknością dam obecnych otwarciu wystawy w ogóle, a nad urokiem tej lub owej „nobildonny,” czy „gentildonny” w szczególności.
Czy uwierzy kto wszakże, że ranek ów był dla wystawców tak dobrze, jakby stracony? Mimo ciekawość naturalną i tę, jaką wzbudzono sztucznie na rzecz dywidendy, stracony?
A jednak jest to prawda. Nikt z obecnych nie widział nic i nic nie podziwiał, bo wszyscy hurmem biegali za książęcą parą.
Dla Doga! Niech mi nikt nie każe biegać od galeryi do galeryi, od hali do hali, od gablotki do gablotki i gubić się w szczegółach, które je wypełniają po brzegi. Najpierw, jest za gorąco na to; a potem, nie sąż to rzeczy wszystkim dobrze znane? Ściśle biorąc, każda wystawa dzieli się na okazy kosmopolitycznego i miejscowego przemysłu. Pierwszy jest zwykle daleko obfitszy; ale jedynie drugi bywa zajmujący. Co stanowi dział ten na wystawach włoskich? Ceramika, wozajki, szkła, jedwabie, specyalne biżuterye... makarony. Biorę z grubsza tylko.
We Włoszech mówi się chętnie i przy każdej sposobności o stu miastach włoskich. Służą one jako nom de guerre wielu handlowym imprezom, że już nie wspomnę o hotelach, które pod wezwaniem stu miast łupią cię ze skóry. Może być, iż gdyby tak kto dobrze przeszukał różne dziury, gdyby różne kąty przepatrzył, a i pod ziemią pogrzebał, może być, iżby się stu owych miast i doliczył wreszcie.
Faktem jest wszakże, iż na wystawie genueńskiej, prócz samej Genui, widzi się tylko: Turyn, Medyolan, Florencyę, Rzym, Neapol i Wenecyę, oraz kilka pomniejszych, jak: Carrara, Pesaro, Vicenza, Cremona, Faenza, Monza, Bassano, Como, Tore del Greco, że pominę Sassaferato i jego Kolumba, zrobionego z siarki.
Ceramika włoska rozpada się na dwa rodzaje: na majolikę i na terrakotę.
Majolika właściwa, „a vernice,” z polewą, ciągle jeszcze szuka starych, zagubionych sekretów, odkrywając po drodze nowe, które ją niemal doskonałą czynią. Są głosy, które jej przyznają znaczne przed terrakotą pierwszeństwo: jest trwałą, jest szczerą, jest sobą. Ale mnie specyalnie rzeczy te nie zachwycają. Wszystko to przypomina... piece. Nawet Della Robbia, ów Kolumb polewy, utrwalającej rzeźbę, nawet ten mistrz, ku którego szczupłej spuściźnie majolika współczesna zwraca oczy, jak arab ku Mekce, nawet Della Robbia trąci dla mnie kaflem...
Jeszcze we Florencyi, gdzie muzeum Buonarottiego przechowuje jeden z najcelniejszych fragmentów tej spuścizny, przylgnęła do mnie nazwa barbarzyńcy i wlokła się za mną przez Rzym, gdzie także mistrza Łukasza w szczególnej mają obserwacyi, aż do Neapolu.
W Neapolu dopiero odpadło to odemnie, jak plewa. Tam się zaczynało panowanie szlachetnej terrakoty bez żadnych polew i glansów, tak, jak ją wypalały Pompeja i Herculanum, jak z niej dziś jeszcze potomek Etrusków toczy na garncarskiem kole dzban prosty niby, w którego wszakże każdem zagięciu znać tradycyę wieków. Niech co chce będzie: takie precedensy zawsze dobrze mówią o sztuce.
Otóż w majolice właściwej celuje tego roku Genua i jej wielkie firmy: Radif i Moreno. Kształt, linia, jest naczelną siłą pierwszego, co odrazu uderza w jego pysznych wazonach, dzbanach, misach, koszach i t. p. Drugiego specyalnością jest dekoracya barwna, doprowadzona istotnie do znacznego udoskonalenia, zwłaszcza kiedy się ją porówna z tem, co do nas z Niemiec przychodzi. W świetnem malowaniu majolik walczy z Genuą jeden Neapol tylko, eksponujący wielkie szmelcowane w ogniu obrazy: „Porwanie Sabinek” i „Tryumf Bachusa.” Niepodobna wszakże zrozumieć celu obrazów takich; jest to może bardzo doskonałe w rodzaju swoim, ale ten rodzaj wypada, wychodzi z zakresu majoliki właściwej, chce być czemś innem, niż jest, mija się z celem swoim i, kładąc ornament na pierwszem miejscu, poddaje mu kształt tak dalece, że z pierwotnego pojęcia naczynia, zostaje tylko malowana tafla. Dla uwydatnienia sobie tego właśnie odskoku, dobrze jest spojrzeć teraz na przedziwne w prostocie swojej majoliki z Pesaro, które z całą ścisłością odtwarzają XV stulecie. Linia nie zapędza się tu, nie bawi w zagadki; kształt nie ginie przed ornamentami. Dwa kolory: ciemno-niebieski i blado-żółty stanowią cały zasób barw tu użytych. Jest w tem jakaś wstrzemięźliwość, jakiś prarafaelizm niemal.
Tuż obok Florencya, reprezentowana przez dwie firmy: Cantagalli z bardzo starą sławą, zdobytą naśladownictwem ceramiki maurytańskiej, o metalicznych, niebieskawych i złotawych odblaskach, i Salvini, bardzo jeszcze nowa, ale dużo koło siebie hałasu robiąca tem, że jej założyciel jest synem słynnego tragika, Tomasza Salvini. Zastępca firmy powtarza to każdemu, kto chce słuchać, i zawsze tam stoi kupka z mniej więcej szeroko otwartemi ustami. Najwięcej wszakże ruchu w oddziale ceramiki robią prawdziwie wyuzdane, ale w wyuzdaniu tem nader wdzięczne terracoty, które od swoich pompejańskich wzorów dalej odbiegły jeszcze, niźli Salvini junior od Salviniego ojca. Malowana „a l'incausto,” uprawia terracota włoska najfantastyczniejsze rodzaje: komedyę, dramat, epopeję, romans, balladę, sielankę, historyę, teologię, a nadewszystko humorystykę, tak z ludzkiego, jak i zwierzęcego świata. Uprawia także pejzaż i to tak wdzięczny, z takim sentymentem oddany, że porywa oczy.
W brawurze wszakże, w jakiemś ulicznikostwie, że tak powiem, pomysłów, przoduje „Povsilipo,” starożytny „Pansilipo” i wielka neapolitańska firma Cacciapoli. Kto wszakże chce poznać wysoki wyrób ceramiki, do dużego przemysłu stosowany, ten nie znajdzie go w tej błyszczącej i świetnej galeryi. Cremona dostarcza tych okazów, a jej dreny, rury, dachówki i cegły stanowią prawdziwie klasyczne wzory.
Florencya nic nie dała nowego w dziale mozaik, bo dać już nic nowego nie mogła. Nie mogła przewyższyć sama siebie. Mówię o technice, rzecz prosta, co do rysunku bowiem i co do kompozycyi, wyroby jej są dość płytkie i dość pospolite. Czyś widział dziesięć mozaik takich, czyś widział ich tysiąc, za jedno to miej sobie. Jest to jakby gładki, równomierny chód po dobrze ubitej drodze: jeden krok podobny do drugiego, ani szybszy, ani wolniejszy, a zawsze jednako poprawny. Czy pochód ten prowadzi dokąd? Nie wiem. Może prowadzi w kółko. Zawsze te same, czarne, polerowane tła, też same kwiaty i liście, jeśli tylko nie motyle i ptaki. Nic się tu nie starzeje i nic nie umiera; nic się i nie rodzi także. Jest to zwykły los artystycznej pracy, która poszła na wysługę handlarzy. Z całego magazynu tych nieskończonych przycisków, pater, czareczek, stołów, szkatułek, rączek do parasolek, obsadek do nożów i t. d., wyróżnia się jeden tylko numer. Co to jest, do jakiego służy celu, nie umiem powiedzieć; ot, także mozajka. Jest to deska, jakby z gruszkowego drzewa, na niej rozpostarta biała ćwiartka papieru, a na papierze charakterystyczna, o silnym wyrazie, młoda, męzka głowa. Przysiągłbyś, akwarela tęgo malowana. Jestto wyłom w tych okopach, w jakich się zamknęła od lat wielu mozajka florencka; tego jej powinszować można: życie puszcza do siebie.
Szkoda, że do walki z Florencyą nie wystąpił Rzym i jego watykańskie pracownie mozaik. Inna ich tradycya, inny rozwój, inne warunki istnienia — ale i duch inny. Tam się jeszcze pracuje dla sławy, dla sztuki; tam się jeszcze uwielbia i naśladuje wielkie, stare wzory. Dość spojrzeć na wykończoną obecnie kaplicę grobową Piusa IX-go za wielkim ołtarzem w San Lorenzo, albo na medaljony ostatnich papieży w wielkim fryzie, obiegającym nawy bazyliki św. Pawła „za murami,” aby uznać nieskończoną wyższość mozaik rzymskich, leżącą nadewszystko w ich sile, w ich monumentalności, nad temi florenckiemi cackami, któreby raczej do inkrustacyi zaliczyć należało. A propos inkrustacyi. Jest w Torre del Greco szkoła ludowa tego rodzaju wyrobów, która eksponuje śliczne biurko damskie. Biurko to możnaby nazwać: co morze dało. Nie widać tam bowiem drzewa, a tylko szyldkret, koral, lawę i perłową masę. „Tryumf Afrodyty,” wykonany z niezwykłą subtelnością, zdobi ten królewski sprzęcik.
Neapol, jak zwykle, zasypuje koralem wystawę. Prawdziwie interesujący jest jednak tylko ten nieobrobiony: sycylijski szary, jakby opleśniały, i czerwony ciemny z Sardynii. Piękny jest także koral z Capoverde, płaski w rozgałęzieniach swoich, jak rogi daniela. Masę perłową traktuje Neapol jak kamee, rznąc obrazy całe w wielkich o cudnym połysku muszlach, które wstawia w ciemne plusze. A teraz psst! Coś dzwoni, szemrze, szeleści... Cofasz się, myślisz, żeś potrącił kryształową strunę. To nic, to tylko „Catenella venetiana,” łańcuszki weneckie, drżące jak mimozy i same przez się, choć zamknięte w gablotce, własną subtelnością w ruch wprawione, dźwięczą. Wenecya zawsze występuje z jednem i tem samem, ze szkłem i z biżuteryą; ale z jakiem szkłem i z jaką biżuteryą! Słynne genueńskie filigrany Sivellego i Arduina wyglądają przy weneckiej jubilerszczyźnie, jak jarmarczny towar; rzymska biżuterya także niedowierza sobie i swoje „perle romane” jaknajdalej od weneckich arcydzieł umieszcza. Medyolan tuż obok wprawdzie rozpościera swoje srebra i swoje kryształy, ale po to chyba, aby widzieć, jak są pospolite i ciężkie. Nawet Nicora, twórca wielkiego medalu Kolumba, nie ma nic, coby w porównaniu z Catanellą iść mogło. Jedna tylko Florencya bezpiecznie kładzie w pobliżu swój pysznie cyzelowany w starem srebrze dzbanek i takiż kubek, do którychby się i Benvenuto Cellini mógł przyznać bez ujmy dla swojej wiekowej sławy. Przypuszczam nawet, że stary ów król z ballady, ów król smętny z Thule, pożałowałby kubka tego i nie rzucił go w morze.
Gdyby ten król wszakże chciał ubrać damę swego serca, musiałby iść do tej wielkiej, podobnej staremu tryptykowi szafy, gdzie Medyolan rozwiesza swoje pyszne jedwabie. Byłby wszakże w kłopocie, stare, poczciwe królisko, co wybrać z przepychu tego. Czy morwową lub płową, jakby zblakłą materyę z epoki Ludwika XIV-go, czy malinową w pasy lub rezedową w gałęzie ciemnej zieleni z epoki cesarstw, czy wiśniową tłoczoną, w wielki architektoniczny niemal deseń, na tle białem, dzielonem w złote pola z XV-go wieku; czy wreszcie tę z czasów Ludwika XVI-go, białą ze srebrem, lub białą, zarzuconą polnemi różami? Sam mistrz Osnago, który do współki z Alfierim (przepraszam! nie poetą, ale farbiarzem) tworzy te poematy z brokatów i adamaszków, sam Osnago byłby może w kłopocie, którą mu poradzić.
Dzienniki włoskie poddały dowcipne słówko księciu Tomaszowi, który jakoby wyrazić się miał, że wystawy takie są rozpaczą mężów. Ale tak nie było. Książę Tomasz zbyt jest przezorny i za szczupło pensyonowany, aby się przed jedwabiami Osnagi miał zatrzymywać. Przeszedł też mimo nich bardzo szybko i patrzył w inną stronę, lubo księżna ociągała się nieco...
Źle czynią włosi, że w stolarszczyźnie swojej naśladują francuskie wzory i to wybierając najbardziej zbarokowane, kiedy u siebie, na każdym kroku mają rzeczy cudnie piękne w tym zakresie. Czy może być coś bardziej artystycznego w swej prostocie od tych starowłoskich, nieco ciężkich, kościelnym jakoby trybem tworzonych sprzętów, jakie spotkać można po komnatach pałaców starego Rzymu, Florencyi, Neapolu, choćby Genui nawet?
Tymczasem na wystawie, gdzie Medyolan i Turyn najobficiej są reprezentowane, widzi się mnóstwo tych cudacznych, bombiastych, brzuchatych, na komarzych nóżkach, o powyginanych bokach, lakierem powleczonych, białych i złoconych szafek, biurek, komódek, taburetów, na które patrząc, koniecznie myśleć trzeba o robronach, harcopach i muszkach. Te ekrany zwierciadlane, te stołki z wprawianymi z boku wachlarzami, te konchy, naśladujące na suchym lądzie powódź w gabinecie, brrrr... jakie to wszystko niesmaczne! Rafael nie posadziłby swojej „Madonny della sedia” na żadnym z tych stołków, to pewna. Na szczęście wielu hebanistów tutejszych naśladuje już to pompejańskie proste wzory, którym zarzucona makata, zamiast wyściełania, przepysznie służy; już to wzory marokańskie i tureckie, bądź lekkie, czarne, z inkrustacyą białą, których części, do oparcia pleców służące, wprawiane są w wysoką poręcz luźno i wiszą na jedwabnych sznurach z chwastami, przypominającymi buńczuki; bądź ciężkie, proste, kryte skórą, na drzewie płasko obciągniętą i mosiężnemi, kwadratowemi blachami umocowaną, które coś obozowego mają w sobie i do męzkiego gabinetu byłyby przydatne. Jeden zwłaszcza stołek taki zajął mnie wielce. Do ramy siedzenia przybito kwadratowemi płaskiemi ćwiekami wzdłuż i wszerz niezbyt szerokie rzemienie, jeden tuż przy drugim. Rzemienie te przepleciono z sobą, jak słomę, i znów na przeciwległych częściach ramy przybito, zostawiając wszędzie wypustki skóry na wierzchu, prosto ucięte. Myślę, że i u nas ten piękny wzór naśladowaćby można, do dębu surowego naprzykład.
Naturalnie, że i stolarczyzna, jak i inne działy, ma swojego własnego Kolumba. Mają go mydlarze z Forli i to ogromnego, a pachnącego tak, że aż dusi; mają go kopacze siarki z Sassoferrato, zrobionego na ognisto—żółto; (no, ten nie pachnie wcale!) ma go Cremona z cegły, mają pasztetnicy, ułożonego z samych „amaretti;” dlaczego by stolarze mieć nie mogli?
Owszem, mają. Po nad tą mieszaniną orzechu, gruszy, dębu, jasnych węgierskich jesionów, akacyj i laki, po nad tą snycerszczyzną i pstrocizną obić, po nad bogactwem skór wycinanych i złoconych, króluje Kolumb w bardzo pięknym bronzie, u szczytu hebanowej, ośmiokątnej szafki, która monarszą pracownię zdobićby mogła. U spodu jej glob duży i cyrkle; u podstawy delfiny ze spłaszczonymi łbami; powyżej cztery płaskorzeźby w bronzie, przedstawiające kapitalne sceny z życia wielkiego odkrywcy; tuż pod kopułą cztery zadumane postacie kobiece, które nic nie mają z sztywności bezdusznej symbolu, a na kopule postać męża spokojna, prosta, imponująca.
Sprzęt ten mógłby stać w galeryi sztuk pięknych, a nie w oddziale przemysłowym.
Na podwórcu wystawy tymczasem wszystko wre i huczy: wypuszczają gołębie pocztowe. Powstaje trzepot nie do opisania, chmura białych i czarnych puchów przesłania szafir nieba. Jeden okrzyk wita ten wzlot nagły, szeroki, pełny. Panie powiewają chusteczkami, setki białych płatków trzepocze w powietrzu, nakształt ptasich skrzydeł, panowie machają kapeluszami, tysiące oczu podnosi się w górę. „I Duchi” zeszli na plan dalszy; nikt nie patrzy na nich. Sam nawet syndyk powiewa olbrzymim fularem i wygląda, jak oczarowany. Jest to znowu ten naród dziecinny, naiwny, hałaśliwy, gestykulujący, z którym żadne etykieta w chwili zapału poradzić sobie nie może.
Gołębie wirują chwilę w miejscu, tworzą olbrzymi wachlarz, zwijają się i rozwijają błyskawiczną wstęgą, wzbijają się wyżej, jeszcze wyżej, kołują chwilę w słońcu, jak płateczki srebra i gagatu, aż całą pierzastą kolumną na północ lot biorą.
Niechże i ten list uleci wraz z nimi.



III.
Pochód historyczny.

Z początkiem sierpnia rozwinęły się tu w całej pełni kolumbijskie święta.
W ciągu jednego tylko tygodnia mieliśmy wielki historyczny pochód, święto pokoju i manifestacye na rzecz rozjemczych sądów międzynarodowych; uroczystości uniwersyteckie ku czci Mazziniego, ingres arcybiskupi, wielkie międzynarodowe regaty żaglowców, uroczysty hołd miast włoskich in effigie w Acqua Sol złożony Kolumbowi, że już nie wspomnę o pomniejszych, jak wycieczka do Ventimiglia dla uczczenia towarzyszy walk Garibaldiego, takaż wycieczka 500 studentów do Spezzii, międzynarodowy turniej strzelecki i turniej cyklistów, tudzież budzące tu szalony zapał przybycie Mascagniego.
Poprostu nie było czasu odetchnąć pod tym nawałem wrażeń. Cały ten ubiegły tydzień miasto wrzało życiem gorączkowem, jakie w nie wlał przeważnie zjazd młodzieży uniwersyteckiej. Cudzoziemców mało. Za to prowincya gęsto się uwija po ulicach, po wystawie, po kawiarniach. Gdzie tylko nadedrzwiami napis: „Bibite,” tam tłum od rana do nocy.
Nadzwyczajne edycye, nadzwyczajnych dodatków do nadzwyczajnych numerów pism codziennych i tygodniowych, z nadzwyczajnymi opisami nadzwyczajnych rzeczy, stały się tu prawdziwą plagą uszu, w które krzyczą roznosiciele, zachrypli od nadzwyczajnego krzyku. Wszystko tu pływa w superlatywach, niby szczupak w sosie. Jaskrawizna anonsów i reklam połowę wrażliwszych oczu o zapalenie przyprawia, wszelkie warunki zwykłego poprzedniego życia ustały; co się też teraz dzieje, dzieje się wszystko pod wezwaniem Kolumba. Co go się tutaj nie czepia, to wyobrażenie przechodzi!
Kolumb stał się w Genui piątym żywiołem, i to żywiołem panującym nad ziemią, wodą, ogniem i powietrzem. Z tem wszystkiem, są to może najpiękniejsze dnie, jakie Genua po wielkiej swojej przeszłości przeżywa. Bo jeżeli to fortissimo nastroju razi subtelniejsze organizacye, masy ludności czują się w niem właśnie w samą miarę.
To je wzrusza, dotyka, to porywa, budzi.
Ztąd udział ogromny, szczery, bezpośredni mas tych w uroczystościach, przez liczne komitety zorganizowanych, ztąd szalone brio tych uroczystości, które chłoną w siebie całą zapalność temperamentów, całą fugę skoncentrowanego w jednej myśli życia.
Komitetów organizujących jest tyle prawie, ile stowarzyszeń, kół, kółek, każdy tu bowiem chce złożyć dowód, że żyje i czuje. Wszystkie jednak uprzedziła tak zwana „Colombiana,” ta sama, która się zawiązała w ściślejszy komitet wystawy. Wielki pochód historyczny, przedstawiający pożegnanie Kolumba z królewską parą w obozie Santa Fé, tudzież wyprawa z portu Palos, był dziełem stowarzyszenia tego. Właściwie mieliśmy dopiero połowę pochodu tego. Wyprawa puściła się na morze, lecz nie powróciła jeszcze. Żyjemy tu tedy w srogiej niepewności: czy Kolumb odkryje Amerykę, czy też jej nie odkryje?
Zaczęło się to wszystko pod najlepszą wróżbą...
Na wielkim placu lewego skrzydła wystawy, czyli na tak zwanej Palestrze, wzniesiono majestat dla Ich Katolickich Mości: Don Fernanda i Donny Isabeli, od baldachimów, haftów, złotogłowiów, amarantów i den modro-srebrnych. Poniżej majestatu stanęło siedzenie rzezane cudną robota dla królewiczątka, zaczem paradne ławy dla panów Rady i dla Senatorów.
Lud tajał z radosnego wzruszenia, równie jak z upału słońca, które paliło bez wyboru, i krociowe tłumy wieszające się po murach i tych, którzy, zapłaciwszy miejsce oznaczone, czekali na widowisko czas nieoznaczony.
Jeszcze nas wszakże nie upiekło żywcem, a tylko podsmaliło tu owdzie, kiedy na tę jedyną w swoim rodzaju scenę, zamkniętą między szafirem nieba a szafirem morza, z przepyszną panoramą gór lekko omglonych, na których bliższe stoki Genua pnie się amfiteatralnie, wkroczyli miejscy trębacze, a za nimi na ciężkiej, białej klaczy, przez dwóch pachołków za uzdę wiedzionej, wjechał „Pregonero.” Pregonero mimo pargaminu z królewską pieczęcią, który mu sterczał z zanadrza czerwono-żółtej kurty, robił wrażenie figury komicznej. Istotnie, był to jeden z najbardziej otyłych i falstafowatych heroldów, jacy kiedykolwiek obwoływali rozkazy królewskie; a kiedy jego spasiona kobyła w żaden sposób ustać nie mogąc w słońcu, obróciła się kłębami do tłumu pstrych mieszczan, którym Pregonero manifest swój czytał, huczny śmiech buchnął po galeryach Palestry, dając odrazu całemu zebraniu ten lekki, szumiący nastrój, któryby z musowaniem wina asti porównać można. Kiedy w tak przyjazną dla siebie atmosferę wkroczył dwór, rycerze i świetni panowie, o żadnej etykiecie, rzecz prosta, nie było już mowy.
Don Fernando był wybornym królem XV-go wieku; znaczy to, że przypominał wielce króla dzwonkowego. Co do Donny Isabel, ta miała najczarniejsze z katolickich oczu, jakby powiedział Heine, a dokoła ślicznej twarzy tycyanowski obłok blado-złotych włosów, na których królewski dyadem błyszczał, jako nów miesięczny.
Dla wiadomości pań Kastylii i Aragonu podaję, iż królowa przywdziała w dniu owym suknię aksamitną szczeroszafirową, tudzież noszenie z pereł i drogich kamieni. Królowa była blada, lekko zadumana, a jeśli jej co zarzucić można, to chyba jedno: nie umiała trzymać berła.
Królewiczątko już buńczuczne i harde, jak podrosłe orlę, trzymało się lewicy ojcowskiej, mając na sobie nadobną szatkę z wiśniowego aksamitu, misternie srebrem szytą, krojem, jakim się ubierają dworskie pacholiki, ku myśliwskiej uciesze w noszeniu sokołów ćwiczone. Że to jeszcze młode paniątko wszelako i tylko co z rańtuchów niewieścich puszczone, więc zaraz przy niem siadła mamka jego, pani Joanna Della Torre, cała od złotych lam błyszcząca w słońcu, jak jaskier na rosie, a za nią młoda powierna królowej, Beatrycze Bobadilla, markiza da Moya, którą stroił żywy szkarłat, od bramowanej złotem, daleko za jej wysmuklą postacią wlokącej się szaty, aż do czapeczki, kryjącej w połowie śliczne czarne włosy.
Po obu stronach tej głównej grupy zasiedli: książe di Medina Sidonia, książe di Medina Coelli, Sant Angelo kanclerz państwa, szambelan Cabrera, wielki skarbnik Aragony, stary Quintamilla i z tuzin jeszcze innych w świetnych, ściśle historycznych strojach XV-go wieku.
Duma i radość błyszczy na niejednej twarzy, jest to bowiem chwila wielkiego tryumfu Hiszpanii: Cyd Campeador zgnębił Maurów i żelazną rękawicą otarł z potu czoło; na wieżach Alhambry krzyż znowu zatknięty, namiot królewski w Santa Fé zdobią tarcze i włócznie na niewiernych wzięte.
A gdy tak fortunnie skończyła się wojna, pokój przystępuje do wielkich dzieł swoich. I oto herold królewski obwołał wyprawę z Palos na nieznane morza. Skończyły się zatargi i zwłoki, umilkły zawiści i spory; Kolumb uroczyście ma przyjąć z rąk króla sztandar Hiszpanii, oraz mistyczny, prawdziwie średniowieczny tytuł: Admirała Oceanii. Oto wchodzi. Wszystkie oczy zwracają się ku niemu, wszystkie głowy podnoszą się i chylą, aby go lepiej dojrzeć, przeciągły oklask wita pierwsze jego słowa. W tej chwili wielki notaryusz koronny rozwija i czyta ów słynny dokument historyczny, opiewający kapitulacyę Grenady, do którego już widzimy dołączone tytuły królewskiej pary do wszystkich ziem, krajów, wysep, jakie w zamierzonej z Palos wyprawie odkryte zostaną. Ich Katolickie Moście słuchają siedząc nieruchomo. Kolumb stoi. Jest to chwila, w której można mu się przyjrzeć bardziej szczegółowo. Kolumba wyobraża książe Giulio Centurione-Scotti, potomek jednego z najstarszych rodów Genui, którego przodkowie nietylko tu bywali dożami, jak Prosper Centurione w XVI-ym, a Giambattisto w XVII-ym wieku, ale nawet dożostwem gardzili, jak Giorgio Centurione w 1623 roku na godność tę obrany, o którym Casoni krótko w kronice swojej powiada: „Non accetto il Dogato.”
Książe Giulio, ucharakteryzowany według jednego z najlepszych starych sztychów, przedstawiających Kolumba, ma na sobie krótką wierzchnią suknię z ciemno-zielonego aksamitu na szarej, obcisłej, luźno puszczoną.
Włosy jego przypruszone już siwizną, twarz jest zmęczona, trochę może kobieca, miękka, w postaci zbyt mało energii i woli, ruchom brak życia i inicyatywy. Wogóle wątpić można, czy taki Kolumb odkryćby mógł nowe światy.
To też kiedy z rąk króla bierze swoją admiralską buławę, czyni to tak mdło jakoś i tak od niechcenia, jakby sam w swoje zadanie nie wierzył. Nie przyklęka przed królem, zaledwie pochyla się nieco. Spodziewam się! Centurione przed panem Sartorio, którego nazwisko zdaleka nożycami trąci! Ani jeden z tych pysznych genueńczyków nie zrobiłby inaczej. Szmer zadowolenia przebiega jednak tłumy, gdy książe przed królową ugina kolano. Kobieta zawsze jest władczynią, czy zwie się Izabella Katolicka, czy Signora Argentina Castelli.
W tej chwili rozbrzmiewa fanfara obozowa w Santa-Fé, której prostą, surową, archaiczną melodyę prowadzą bębny i trąby, a królewska para oddala się wśród poklasku odbitego dwoistem echem od gór i od morza. Teraz nastąpiła krótka chwila wytchnienia, w której można się było rozejrzeć nieco po amfiteatrze.
Galerye pierwszego piętra rozkwiecone jak grzędy kwiatów jasnemi barwami lekkich toalet: mnóstwo ślicznych dzieciaków o wielkich, czarnych, zadziwionych oczach. Słońce, mimo rozwieszonych nad głowami płócien, pali tak, że promienie jego sprawiają już nie przykrość, ale ból poprostu. Lewą wielką lożę od sceny zajmują studenci. Czerwone berety medyków, białe słuchaczy filozofii, błękitne słuchaczów prawa, mienią się jak motyle, wśród ciemno-zielonych beretów szkoły marynarki i jasno-zielonych wydziału matematycznego. Studenci przyszli na widowisko z własną orkiestrą, grającą hymn Goffreda Mamelegoi w ścisłej kolumnie pomnożonej delegacyami z wszystkich wszechnic włoskich, tudzież kilku uniwersytetów ze Szwajcaryi i z Ameryki, witani po drodze oklaskami tłumów. Jest to najweselsza loża, jaką sobie wyobrazić można, i zajmuje cały wschodni pawilon Palestry.
W pawilonie zachodnim usadowiła się prasa. Ta, jak wiadomo, wszędzie wybornie urządzać się umie. I tu więc zaczęła od postawienia między sobą wielkiego kosza mrożonego asti. Nie dziw, że przy takim systemie chłodzenia się, wszystkie wieczorne sprawozdania z uroczystości tchnęły żywym ogniem.
Księży mało. Z tych, którzy przyszli, nie widać ani jednego w pierwszych rzędach krzeseł. W głębi dopiero czernią się tu i owdzie ich okrągłe kastorowe kapelusze, których podniesione skrzydła utrzymują sznurki przez dno przewlekane.
Tymczasem trzepot wachlarzy rośnie z każdą chwilą. Czyni to takie wrażenie, jakby ci się stada przepiórek z pod nóg na ściernisku rwały. Trzepot ten równie dobrze pokrywa milczenie jak i rozmowę. Tę ostatnią lepiej jeszcze, skuteczniej. Nad wszystkiem wszakże zapanowywa brzęk czarek, w których roznoszą granito, a pogrążona w chłodzeniu się publiczność, zapomina przez chwilę o Kolumbie i o sprawach jego.
Chwila ta wszakże przemija szybko i oto jesteśmy w Palos. Scena taż sama. Góry i niebo, z dolatującym od morza powiewem, równie dobrze służą obu częściom widowiska.
Jakoż wchodzą muzyki dziwnie postrojone, wchodzą trębacze i barwne pachołki, a za nimi wali tłum mieszczan, wśród którego uwijają się weseli nicponie i zawalidrogi, nadając charakterystyczny, rubaszny ton luźnego zbiegowiska całej owej scenie. Tuż idą załogi trzech historycznych karawel, składających szczupłą flotę Kolumba. Nina, Pinto i Santa Maria. Każda ma swe barwy i swój sztandar, wkoło którego grupują się wioślarze, w krótkich, spiętych rzemieniem bluzach i z obnażonemi ramionami; cieśle, topornicy, kopijnicy, łucznicy, halabardziści, towarzysze chorągwiani i orężni, tudzież wszyscy ci „piccadori,” „armigieri,” „stoffieri”, „masieri,” „rancaglieri” i przeróżna zbrojna czeladź, mająca stanowić podlejszą załogę floty. Morski ten lud napływa gęsto, tłumnie, że jednak bezradny jest nieco, więc organizatorzy pochodu biegają wśród rzeszy zziajani, spoceni, wiewający fularami, i rozstawiają te banderye sami, czyniąc plac wolny dla przedniejszych uczestników. Rzecz prosta, iż psuje to znacznie złudzenie, tem bardziej, że pomiędzy ten wiek XV-ty wpada fotograf z całą bezwzględnością wieku XIX-go oraz z aparatem.
Tymczasem odzywają się trąby, a na arenę po dwóch, po trzech wjeżdżają szlachetni panowie i rycerscy męże. Przepyszna charakterystyka osób historycznych i bogactwo strojów nadzwyczajne. Konie piękne, rasowe, wysokiej wartości, krótko na munsztuk wzięte, żują wędzidła i rzucają łbami, strojnemi w pęki wstążek, piór, w dziwaczne czuby i kosztowne kity. Przy każdym koniu biegnie jeden lub dwu małych giermków, strojnych w barwy rycerza. Nieoswojone wszakże ze swoją służbą delikatne chłopięta, pierzchają na strony przy każdem parsknięciu konia, co stanowi komiczną przyprawę uroczystego wjazdu. Jeźdźcy, jeden w drugiego, postacie malownicze, typy niezwykle piękne, głowy pełne wyrazu. Każdy wygląda jak obraz skończony. Nie są to już komparsy, których komitet ekwipuje i stroi. To rodowy i kupiecki patrycyat miasta, słynnego z swych bogactw, który chce i umie wystąpić wspaniale. Złoto nie jest tu szychem, ni bławat kitajem. Rzędy na koniach, pasy, klejnoty mogłyby figurować w muzeach archeologicznych.
Mówią, że Florencya dostarczyła rynsztunk, i zbroje, a Medyolan jedwabie i aksamity; pewną wszakże jest rzeczą, iż niejedna klinga i nie jedna makata dobyta została z rodzinnych sepetów. Dość powiedzieć, że prócz księcia Centusionei biorą w pochodzie udział Sommarivy, Ratazzi, Parodi, Testy, Santa Croce, Dorie i inni tegoż stempla.
Wjeżdża Kolumb, witany przeciągłym oklaskiem. Koń pod nim ciężki, gniady, dużej miary, nie należy do najpiękniejszych. Mimo admiralską buławę, Kolumb nie stawia się, jako wódz wyprawy; panowie z fularami burmistrzują w dalszym ciągu po arenie, co odejmuje połowę uroku, jaki widowisko wywierać mogło.
Dobrze też uczynił ten, kto po przysiędze Alkadów wycofał się z „Portu Palos,” a poszukał sobie miejsca, z któregoby całość już rozwiniętego pochodu mógł zobaczyć.
Widok miasta sam już starczy za tęgie widowisko. Sklepy i warsztaty zamknięte, gmachy publiczne postrojone, władze bezpieczeństwa w pełnej gali, kluby, lokale stowarzyszeń, wielkie kawiarnie i hotele zmienione w klomby kwiatów; okna, balkony, estrady, chodniki falują od głów ludzkich, jak łany. Stare mury Monte-Sana, Santa-Chiara, San Giacomo, Acqua—Sole, balustrady Porta Pila i Porta Romana, zewnętrzne tarasy rzuconych na znaczną wysokość ogrodów Doria i willi Rozzera, place: Annunziatta i Principe uczyniły się jednem morzem tłumów. Konny posąg Wiktora Emanuela na placu Corvetto i poblizki pomnik Mazziniego znikły pod ludzkiem mrowiem, a wśród zieleni otaczających je klonów świecą gęsto rozpalone oczy wyrostków, którzy się aż na czuby drzew wdrapali. Całe miasto wyległo na ulice. Możnaby oddalone od linji pochodu domy splondrować od piwnic do strychów bez żadnej przeszkody. Ale i rzezimieszkowie poszli patrzeć na Kolumba.
W oczekiwaniu na widowisko tłumy bawią się wybornie. Usadowiona po baryerach, gzymsach i murach bosonoga publika gryzie owoce, baraszkuje, szturcha się i godzi, gra w Mora na kolanach, albo w orła i w reszkę na czapce. Lecz niech tylko zabrzmią oddalone bębny i trąby, niech się ukaże biała klacz Pregonera, motłoch ten zmienia się w lud, podnoszą się głowy, wyciągają z poklaskiem ręce i ramiona.
Oto jedzie Juarez Pinzon, komendant „Niny,” a przy nim młody, w błękitnych aksamitach Vicenzo Nunez, wice kapitan tegoż statku. Oficerowie, załoga wojenna i czeladź morska, z ścisłą wiernością historyczną co do liczby i zewnętrznego wyglądu odtworzona, postępuje za nimi z muzyką i sztandarami. Ekwipaż „Santa Marii” wspanialszym jest jeszcze. Występuje tu Cristobal Omintero i Comez Rascon na pysznych, karych koniach, występuje dwóch Garciów, z których jeden nosi szkarłat, a drugi fiolet, występuje Jan Hungaria, w czarnych aksamitach, reprezentowany przez młodego Doria, pod którym idzie koń siwy, wielkiej ceny; dalej syndyk z Palos i alcad Sewilli, dalej Ruy Fernandez w złotych blachach cały, komisarz królewski Penalosa i słynny franciszkanin Giovanni Peres de Marchena, dawny spowiednik królowej Isabeli, później przeor konwentu w Robida, który nietylko, że był dobrym duchem wyprawy, którą w znacznej części wymógł na królowej, ale nadto sam zebrał dwadzieścia tysięcy „maravidos” i na koszta Kolumbowi wręczył.
Tym razem szanowny padre nie ukazuje się w habicie, ale po rycersku dosiada konia w zbroi szmelcowanej — nie wiem, czy gwoli historycznej wierności, czy też gwoli sympatjom tłumów. Bądź jak bądź, postać jego znika między rycerstwem świeckiem z pewną szkodą dla malowniczości pochodu, w którym ten dzielny mnich byłby pyszną, doskonale czas swój odźwierciadlającą figurą.
Nagle grzmot oklasków, podawany wzdłuż drogi, zapowiada ukazanie się Kolumba. Wielki „Admirał Oceanii” jedzie na swojej złotawej białonóżce, z pewną wielko pańską nonszlancyą i nie bardzo zdaje się być rolą swą przejęty.
Po obu jego stronach dwaj książęta: Medina Coeli i Medina Sidonia wspaniale przybrani. Za nimi posłowie Genui: Grimaldi i Francesco Marchese; dalej konne Notable korony: Piotr Guthierez i Sant’Angelo; za czem w czarnym płaszczyku Bernardino Tappia, uczony lekarz z Salamanki: kto wie, jeden z tych może, którzy swój śmiech szyderczy upamiętnili w Kolumbowych dziejach, teraz na historyografa wyprawie przydany.
Rzecz prosta, „iż jeden cień tylko maluję obrazu”. Niepodobna objąć ani okiem, ni pamięcią tego tłumu przesuwających się strojnych i malowniczych postaci, z których żadna do najpośledniejszego wioślarza, banalną nie jest, bo wyraża sobą cząstkę wielkiej chwili wielkiego stulecia. Silna indywidualność bije z każdego oblicza.
Znać zaraz, że dwunastu takich ludzi, to dwunastu mężów, a nie jakiś tuzin. Barwni, buńczuczni, strojni, przemijają przed oczyma twemi przedziwną grą blasków i kolorów, galeryą typów niepowszednich.
Wtem krzyk: Stój! stójcie!
Do błękitnego rycerza, do Vicenza Nunez, przypada ktoś i chwyta mu konia za uzdę. Pochód wstrzymuje się, każdy przeczuwa nieszczęście. Biedny, błękitny rycerz blednie. Tak, bo brat jego, młodszy Santa Croce, który mu się przed chwilą niemal ubierać pomagał, padł na ulicy i skonał. Wypadek ten porusza wszystkich. Pochód mięsza się na chwilę, a kiedy omijając ulicę Ossaratti, na której rodzina młodzieniaszka ma pałac, rozwija się znowu, błękitnego rycerza już w załodze „Niny” nie widać.
Poszli. Ku portowi poszli i zniknęli na horyzoncie, który zamyka morze: „Mar tenebrosa” Kolumba i ludzkich przeznaczeń.



IV.
Święto pokoju.

Możnaby je także nazwać Świętem ognia. Z czterech bowiem żywiołów, które teraz w Genui Kolumbowi służą, najwszechwładniej dotychczas panuje tu ogień.
Później, gdy król przybędzie, morze i jego goście cudzoziemscy zajmą pierwsze miejsce; teraz wszakże to wszystko, co się chce wyrazić z pewną dobitnością i mocą, wyraża się ogniem.
Le fiaccolata” stała się hasłem dnia, a raczej hasłem nocy, pysznych włoskich, głęboko rozgwieżdżonych, albo srebrzystych, księżycowych nocy, które tym pochodom płomieni, tym mirażom kolorowych żarów, tym wybuchom iskier dają przedziwne tło i dopełnienie.
Przyjechał też Marcagni. Łatwo pojąć, ile waru dolało to do owego kipiątku. Ludzie biegali po ulicach, jak dotknięci szałem, a cała Genua zmieniła się w wielką ptaszarnię, w której nic innego słychać nie było, tylko gwizdy, świsty i trele na temat serenady czy aryi Turrida. Nawet papugi, które tu z szczególną predylekcyą chowają łatacze butów i stolarze, przestały za tobą wołać swoje: „Con permesso!” a krzyczały „Pietro! Pietro!” jako, że Mascagniemu Piotr imię.
Łaska Boska, że katarynki w mieście ani na lekarstwo, gdyż wszystkie wywędrowały do Warszawy.
O Kolumbie tak dobrze, jakby zapomniano, nikt o nim i nie myślał nawet. Na Acqua-Verde, przed białym jego pomnikiem, już tylko dopiero co przybyli prowincyonaliści stawali kupą z torbami w ręku, w zadziwiająco jaskrawych krawatach i kapeluszach tylko co dobytych z pudeł, gdzieś na strychach, od ślubu może zakonserwowanych. Ale Genuę samą jakby wymiótł ztamtąd. Genua tem tylko żyła, co jej o Mascagnim mówiło.
Któregoś dnia wchodzę na wystawę, pustka po galeryach. Ba! pustka nawet w panoramie i w kiosku z „Barberą,” choć ten gatunek wina szczególną protekcyą genueńczyków zaszczycony został. Idę, kręcę głową, dziwuję się, patrzę, aż tu przed pawilonem machin ludu jakby mrowia. Co u licha? Całe tłumy po piętach sobie depcą i rozstawiwszy łokcie, bodą niemal, waląc głową naprzód do pawilonu elektro-dynamiki.
Myślę: Bibersztejn! Ani chybi, baron Bibersztejn! A już mnie porywała pasya, bo przy całej chlubie, jaką nam przynosi ten niby-rodak i wynaleziony przez niego: „Ostrzegacz elektryczny pożarowy”, wyznaję, że nie lubię takiej miskulancyi, jaką przedstawia polak herbu Rogala (przepraszam! Baron jest nie żonaty!), który po polsku nie umie, jest rodem alzatczyk, z pochodzenia szwajcar, z tytułu i wyboru po kapitulacyi Strasburga obywatel rzeczypospolitej S. Maryjskiej, a ostatnio włoch naturalizowany, jak mi to sam, odwiedziwszy mnie łaskawie, opowiedział, drzącą już nieco i osłabią ręką kreśląc na karcie z barońską czapką tytuł swego wynalazku „Avvisatore d’incendio Bieberstein - Fois.” Dlaczego „Fois,” nie było jakoś sposobu dobadać się bliżej, gdyż baron cały utonął w opisie doskonałości swojej misternej maszynki. Mniemam wszakże, iż może to być zarówno nazwa jeszcze jednej ojczyzny barona, jako też jeszcze jednego obywatelstwa z wyboru.
Ponieważ „Ostrzegacz” ów, krótko „Bibersztejn” zwany, o którym w ostatnich czasach dużo mówiły gazety (i nasze nawet), właśnie w dniu owym miał być eksponowany i eksperymentowany w obec publiczności, zdawało się prawdopodobnem, że to on właśnie tłumy te do galeryi elektrodynamicznej ściąga.
Nie był to wszakże „Bibersztejn,” tylko jakaś umiejąca iść za hasłem dnia firma, która obok elektrycznych fortepianów i elektrycznych skrzypiec, wystawiła elektrycznego „Amico Fritza.”
„Cavalleria” jest to cała kupa płaskich, drewnianych, nagich manekinów na takich że koniach, z widocznemi spojeniami stawów i kości tak jeźdźca, jak i rumaka.
„Amico Fritz,” przeciwnie, jest to rycerz w pełnym rynsztunku, dość do Don Quichota podobny, z wąsiskami nadnaturalnej wielkości, dziwnie melancholicznie opuszczonemi na pierś mężną, aż do nieugiętych kolan! Gdy za naciśnięciem guzika motor zostanie w ruch wprawionym, fortepian gra Mascagniego, a drewniana hołota bez siodeł rusza galopa na swoich jasnokościstych rumakach. Co zaś do Fritza, ten przewraca okrutnie białkami oczu, rusza straszliwie wąsami i wywija ciężkim mieczem, co widzów w zachwyt wprawia, entuzyazmując ich dla Mascagniego, tak, że gdybyś poważył się bąknąć, że Beethoven był także muzykiem, spotkałby cię los urągającego Apolinowi Marsyasza.
To też, kiedy dnia tego wieczorem ogromny huk wstrząsnął miastem od Portofino aż do wielkiej tamy, mogłeś być całkiem spokojny.
Nie było to ani trzęsienie ziemi, ani wybuch dynamitu, ani nawet żadna z herkulesowych prac komitetu, wystawy. To tylko Genua witała poklaskiem mistrza Mascagniego.
Witała na niewidziane, i to z tym większym hukiem. Mistrz wprawdzie był tam gdzieś w tym tysiącznym tłumie; ale tylko jako myt, jako legenda. Otoczyli go, obarykadowali, porwali pomiędzy, siebie nakryli wzniesionemi beretami, unieśli z sobą — studenci.
Był ich własnością, przybywał na studencki koncert, na koncert który miał bądź co bądź opłacić koszta wszystkich tych „bicchierat”, za które restaurator gwałtu pieniędzy wołał, nie dbając nic na to, że były „d'onore.
Szło tedy niezmiernie o to, aby nikt nie zaspokoił ciekawości oglądania mistrza — bezpłatnie.
Tego wieczora studenci byli niewidzialni. Garść ich stała przed hotelem Rebecchino, garść przed caffé Roma, trzymając straż honorową przy szczęśliwych murach, które mistrza kryły, zresztą jakby ich wymiótł. Noc była zupełnie cicha, jeśli nie weźmiemy w rachubę gromady mandolinistów, która przebiegała miasto w różnych kierunkach, próbując sentymentu nadobnych genuenek, oraz jeśli pominiemy dwie czy trzy bandy przyjaciół zwierząt, naśladujących głosy wszystkich czworonogów, jakie swego czasu weszły do arki Noego. Że należy to wszakże do stałych przypraw genueńskich nocy, miasto spało na obadwa uszy, snem tak wybornym i orzeźwiającym, że nawet, hipokondrycy wstali rankiem w różowych humorach. Jak ten dzień przeszedł, a zwłaszcza, w jaki sposób obciążył trzeci dział hypoteki wielkiego studenckiego koncertu, nie jest mi wiadomem. To pewna, że młodzież z ostentacyjną niemal kokieteryą unikała spojrzeń miasta. Przypuszczam nawet, że w tym to dniu właśnie odbyć się musiała wchodząca w program uroczystości wycieczka do Pegli, uroczej willi Pallavicinich, gdzie, oprócz kameljowych gajów, rzymskich ruin, pysznych palm i tysiąca chochlików, ukrytych w tysiącu drobnych promieni wodnych, które wypadają na ciebie najniespodziewaniej z mostków i z altan, rzucając ci w twarz perłową mgłę rosy — oglądać można popiersie Chiabrery, naśladowcy dawnych trubadurów liguryjskich, w pieśniach, pisanych ludowem narzeczem, tudzież cudne komnatki z bluszczów i marmuru uwite, w których bywali tacy goście, jak Marya Teresa i Napoleon — ten Wielki.
O grotach nie mówię. Łódka moja błądziła kiedyś po ich zielonem światłem objętych wodach, odbijając się od stalaktytu do stalaktytu i nie mogąc wypłynąć z tych dziwnych, styksowych zmierzchów. Pióru to samo przytrafićby się mogło. A jemu nie wolno dziś błąkać się i marzyć.
Otóż już z książęcych ogrodów Doria zabrzmiał charakterystyczny hymn uniwersytecki. Noc szafirowa, cudna, miasto uciszone szeroko, powiew świeżości bije na nie od gór i od morza. Ulice na wskroś puste, po obu stronach murem ludzkiej ciżby objęte, tworzą dziwaczną perspektywę pnących się w górę i zbiegających w dół krużganków o ruchomych, wiejących tysiącami wachlarzy i tysiącem szeptów rozszemranych ścianach, których szelesty to wzmagają się, to opadają, mając w sobie coś z falistości i z rytmu tego morza, które o pierś miasta bije.
Okna pootwierane, pogaszone światła. Ciemne sylwety wypełniają wszystkie balkony i tarasy. Nad ogrodami Doriów stoi łuna. Wyniosłe ich, nakryte szpalerami czarnych pinij wzgórza błyskają zdala, jakby po nich sunął wielki wąż ognisty.
Nagle z najgłębszej głębi uderzają silne, jaskrawe światła, niby czerwony język tego węża. Hymn Mamelego brzmi coraz potężniej. Ogniste żądło wije się, rozszczepia, grubieje w paszczę i przepada w modrych kłębach, które rozpierścieniają się naprzemian z zielonemi, złotemi i znów czerwonemi. Olbrzymie cielsko rozwija się w potężne skręty ognia, cale w migotaniach świetlnych, w blaskach i w kolorach. Za hymnem idzie. Ta prosta pieśń młodości i siły czaruje go, urzeka, pociąga. Za ciemną grupą trębaczy, w ciemną głębię ulic, pod ciemnym szafirem nocy, sunie ten dziwaczny potwór jakimś korowodem fantastycznym, jak gdyby we śnie widzianym, rzucając w twarze ludzi ognie sine, księżycowe, upiorne i złote naprzemian. Patrzysz i myślisz, że jakiś kawał bajki czyni się tu życiem przed tobą. Może Szklana Góra? Może Smok? Może zaklęty królewicz? Może król-wąż o siedmiu koronach?...
To zdala. Ale kiedy się te ognie przybliżą i przemijają przed tobą, wrażenie jest inne zgoła. Widzisz kilkaset młodych, składnych postaci, które, lubo pogrążone w półmroku, biją w oczy zdrowiem i silą. Berety odpowiednie kolorem niesionych wysoko ogniów odznaczają oddzielne wydziały wszechnic; dużo jest wszakże głów obnażonych, albo pokrytych zmiętemi kapeluszami. To rzemieślnicza młodzież, którą studenci przypuścili do swojej „Fiaccolaty.”
Włoska Fiaccolata urządza się nieco inaczej, niźli owe fakelcugi uniwersytetów niemieckich, nieraz wprawdzie bardzo malownicze, ale mające w sobie zawsze coś pogrzebowego. Tu nic nie swędzi, nie dymi, nic trzeszczy. Tu ognie są wesołe, śmieją się, skaczą, unoszą się w powietrzu jak motyle o stu jasnych barwach. Nikt tu nie widzi tych karawanowych, jednostajnie ku ziemi pochylonych żagiew, z których kapie smoła. Tu kształty, linie, przecięcia się świateł są różne. Rządzi niemi symbol, fantazya, nastrój chwili. Włoska Fiaccolata, lubo się nocą odbywa, nie ma w sobie nic z nokturnu; jest to scherzo drobnych ogników, które wysoko nad głowami niesione układają się w koła, kule, trójkąty, półkola, półksiężyce, kwadraty, elipsy, a gdy już wyczerpały całą geometryę, puszczają się na tworzenie transparentów, obrazów. Oto właśnie okręt jakiś przechodzi mimo. Ze czterdzieści par rąk niesie jego podstawę, tworzącą doskonałą sylwetę statku z zielono-modrych płomyków. Oto ogniem malowany Columbus, oto obelisk z białych, czystych świateł, przypominający może ten marmurowy, z gwiazdą jutrzenną na szczycie, który w pół drogi między Genuą a Nevri, na zstępującej w morze skale stoi, w tem miejscu, gdzie w noc majową Garibaldi siadał w łodzie. Medycy sieją czerwonemi ogniami, jak kupa potępieńców. Pokazuje się wszakże, iż najwięcej u nich jest klatek, parasolek, wachlarzyków i kwiatów, co każe przypuszczać, że wyjdzie ztąd porządny zastęp lekarzy damskich.
W sali koncertowej tymczasem profesor prawa międzynarodowego przy tutejszej wszechnicy, signor Cogliolo, wypowiada mowę na cześć pokoju i kongresów rozjemczych. W sali ścisk taki, że ledwo tchnąć można. Z całej też mowy niewiele co więcej było słychać nad wypowiadane podniesionym głosem wyrazy: „pace” i „arbitrato.”
Tymczasem hymn podawanej sobie przez idące kolejno orkiestry zaczął ucichać, rozpływać się, niknąć, a za nim rozwijały się, gasły i znikały ogniste skręty Fiaccolaty. Aż blaski i głosy, kolory i światła wnurzyły się, wsiąkły, rozpłynęły w ciszę i w cień nocy.
Ona to sama, w gwiaździstym swoim przepychu dokończyła obchodu wielkiego świętą pokoju, jedynego może, jakiego ziemia doczeka się kiedykolwiek.
Jeszcze słowo.
Koncert studencki odbył się nazajutrz wieczorem, dając cudzoziemcom sposobność poznania dwu osobliwości: pysznej sali pałacu niegdyś dożów i mistrza Mascagni’ego. Sala ogromna, dobremi freskami zdobna, z tarasem przez całą długość swoją otwartym wprost na szafir nieba, godną jest ze wszech miar widzenia. Co do mistrza, tego lepiej jest słyszeć, aniżeli widzieć. Jest on jakiś niezgrabny, kłania się bokiem, źle chodzi, a ubranie na nim wisi, jakby z łaski. Jego „Dansa erotica,” którą dyrygować przybył, napisana przed ośmiu laty jeszcze, nie ma w sobie ani świeżości, ani oryginalności „Cavallerii.” Niemniej robiono mu szalone owacye, które zapewne niejeden kawał szacownych murów sali porządnie nadwerężyć musiały. Na koncercie tym grała także Teresina Tua. Boże, co się z niej zrobiło! Cała powiewność, cały szyk, cała brawura znikły gdzieś bez śladu. Razem z hrabiowskim tytułem „La Valleta” przybyło jej wagi przynajmniej ze trzydzieści funtów. Nie wstrząsa już uroczą główką, nie rozrzuca ciemnych włosów, nie wystawia nóżki, nie błyska oczyma. Jedno tylko pozostało niezmienionem: repertuar. Zawsze ten sam polonez Vieuxtemps’a i zawsze ten Nocturn Chopina. Jest to dowód takiej w upodobaniach stałości, która jeśli słuchaczom mniej nawet podobać się może, małżonka pięknej pani zachwycać powinna.



V.
Turnieje.

Miasto kipi przygotowaniami na przybycie królestwa. Zrujnowano bruki ulic, jak na barykady, wbito w nic cały las masztów dźwigających łuki, herby, korony, trofea, a nadewszystko czerwone genueńskie krzyże; obdarto z bluszczów i zieleni ogrody całej Liguryi; wyszafowano cały zapas muślinów na olbrzymie stokrocie, mające płonąć po transparentach ku czci imienia królowej, a czerwone i niebieskie perkale wyparły z wystaw sklepowych wszelki inny towar. Stuku, puku, zgrzytu po ulicach od rana do nocy: blizkie odlewnie w Sampier-d’Arena nie mogą nastarczyć żelaznych liści do wielkich palm, któremi się tu na gwałt zasłaniają przeróżne rudery; od domu do domu bujają się przez szerokość ulicy wstęgi i sznury, jak dla linoskoków, a uprzykrzone papugi małych portowych uliczek jedna przez drugą skrzeczą: Umberrr-to! Umber-r-to! albo: Marrrquerrritta! Poprostu uszy więdną.
Jedna tylko Bursa zapchana, jak zawsze; po za nią wszędzie pustka.
Próżno „Ryszard Lwie Serce” sam siebie przechodzi w rycerskości na deskach „Politeamy”, próżno sławny Tamagno śpiewa „Otella” Verdi’ego w Carlo Felice, na pierwszej genueńskiej scenie, którą ktoś temi czasy z powodu braku widzów i słuchaczy „Carlo Infelice” nazwał. Wszakże nie wypada mi może pisać o tem, zważywszy, iż śpiewa tu teraz w „Rigoletto” panna Pinkertówna, warszawianka, a myśmy tak przywykli hurtem wierzyć w nadzwyczajne tryumfy naszych śpiewaczek po wszystkich zagranicznych scenach!
Bądź co bądź, teatry pusto, wystawa pusta, nawet kawiarnie puste. Wszyscy są na ulicy, wszyscy „pomagają” w upiększaniu miasta. Pod każdym słupem ścisk, tłok i zawalenie drogi. Stanie kupa, pozadziera głowy i radzi, przyglądając się, jak siedzący okrakiem na czubie drabiny pachoł lampki wiesza. „Krzywo!” — krzyczy jeden. „Teraz żółta!” — woła drugi. „Nieprawda! Czerwona teraz! Niżej! Wyżej! Bardziej tu na bok! Jeszcze! Jeszcze na bok!” Pachoł przymierza, rychtuje wyżej to niżej, wtem brzdęk! leci mu z ręki do licha cała ta parada. Bóg łaskaw, że nie on sam jeszcze. Śmiech, krzyk, klątwy, jednem słowem wyborna zabawa.
Od chwili zwłaszcza, kiedy po rogach ulic rozlepiono manifest pana syndyka, wzywający obywateli miasta do czynnego udziału w gościnnem, godnem starej genueńskiej chwały przyjęciu wszechświatowych i koronowanych gości, wszyscy oberwańcy z pod arkad teatralnych i z placu Corvetta bandami po ulicach stają i wprost komunikacyę tamują. Konduktorzy tramwajów gwiżdżą w świstawki, jak lokomotywy, ci nic. Krzyczy policyant: „Na bok! Rozejść się! Z drogi!” A oni: „My bierzemy udział! Viva il Re! Viva il Sindaco!” Co im mówić? Szczęście jeszcze od Boga, jeśli tylko udział biorą, a nie co innego. W każdym razie lepiej jest nie kłaść portmonetki w zbyt oddalone od oczu kieszenie.
Z tem wszystkiem, z tą częścią publiczności najłatwiej sobie jeszcze poradzić. Gdy zbytnio dowodzą, prowadzi się ich do najbliższej kwestury i tyle. Krzyczą wprawdzie, że na ich nieobecności ucierpi przyjęcie króla i stara sława Genui, no, ale się nie zważa na to. Gorzej z tymi, którzy, nie poprzestając na ulicznym kipiątku, zaglądają do samego kotła i chcą wiedzieć: co się też w nim warzy? Łatwo sobie wyobrazić, w jaki kłopot taka natarczywa ciekawość, zapychająca reklamacjami i pytaniami całe szpalty dzienników, wprawia komitet tych uroczystości, skoro się weźmie na uwagę, że on sam nic na pewno nie wie. Ułożył program, prawda; prawda i to, że w tym programie były różne szopki: pochody dzikich, maskarada fantastyczna dworu „króla Cervary” (na pamiątkę bitwy pod Cervarą) i inne tym podobne michałki. Ale pewnego pięknego ranka, traf, przyjeżdża pan minister z Rzymu i przemazuje cały ten plan, jedne numery programu wyrzucając na potem, a resztę modyfikując w takiej mierze, aby król, zmęczony manewrami w Foligno, mógł im przecież jakoś podołać.
Słysząc o tem publiczność, podniosła srogi lament; zaczęto krzyczeć, że z uroczystości nic, że czerwony i niebieski perkal, zakupiony na chorągwie, będą musieli na fartuchy dla kucharek obrócić, że cudzoziemcy z miasta się wyniosą, że balkony i okna nie przysporzą ani centa dochodu. Komitet znalazł się między młotem a kowadłem. Pan minister pojechał, a kwasy zostały. Co było robić? Nie było co robić, tylko rznąć drugi manifest, że komitet przygotowywa uroczystości wprost osłupiające (wierzę, przy tylu słupach, świeżo tu wkopanych!), że czerwony i niebieski perkal znajdzie zastosowanie jaknajbardziej obywatelskie i patryotyczne, że wreszcie szykuje się coś, o czem jeszcze mówić nie pora, ale co niezawodnie uspokoi wzruszone umysły i przyma gości, choćby w najdroższych hotelach.
Manifest ten — mamy tu teraz prawdziwy deszcz manifestów — podpisany przez hr. Lomellini, wiceprezesa komitetu uroczystości wrześniowych, uciszył nieco szemrzącą „Cittadinanzę.”
Zaraz też puszczono po mieście pogłoskę, że pan minister nietylko programu zabaw nie uszczuplił, ale do pochodu dzikich i do fantastycznej maskarady króla Cervary polecił dodać żywe obrazy, złożone z personelu urzędu municypalnego, w których to obrazach pan syndyk i pan prefekt udział wezmą osobiście, tudzież wielką narodową loteryę, w której każdy numer będzie wygrywał albo butelkę koniaku, albo bilet abonamentowy na cały rok do golarza. A nie były to pogłoski jedyne. Po całym placu Corvetto, uprzywilejowanym punkcie próżniaczej siesty genueńskich gamoniów, krążyła przez kilka dni wieść, że król rozda po sto franków wszystkim robotnikom żonatym, a kawalerom po sto pięćdziesiąt, jako że ci większej potrzebują zabawy.
Ta „diceria” — jak tu mówią — odrazu poprawiła humory; a kto wie, jak dalece usposobienie ulicznej gawiedzi wpływa na fizjognomję miast włoskich, ten łatwo pojmie, ile Genua na ożywieniu, po takich pogłoskach zyskała. Śpiewa to wszystko, śmieje się, bandami chodzi i gardła po „fiascheteriach” dziś już płucze na rachunek hojności królewskiej.
W takim to nastroju miasta i na tle takich alternatyw pociech i kłopotów odbyły się tu trzy świetne turnieje.
Pierwszy stanowiły międzynarodowe regaty, które podzielono na trzy wielkie działy: żaglowców, parowców i wiosłówek.
Wyścig żaglowców był niezmiernie interesujący. Genua ma istotnie wszystkie warunki do tego rodzaju igrzysk. Lekko zgięty półpierścień jej zatoki tworzy przepyszną, rzadkiej piękności linję amfiteatralną, z której każdego punktu objąć można okiem niezmierny obszar morza, od Spezzii niemal aż gdzieś po francuzkie brzegi.
Jest to najczystsza linja klasycznych teatrów. Tor wyścigowy szedł od wschodu ku zachodowi i tworzył podstawę tego olbrzymiego łuku.
Przez pięć dni budziły miasto salwy z dział na „Molo Lucedio,” a kiedy opadły dymy, na pełnem, wysokiem morzu ukazywały się wielkim białym ptakom podobne statki, które, ciągnąc za sobą świetne smugi przez szafiry fali, przesuwały się od Riviery „Levante” ku Rivierze „Ponente” majestatycznie, zwolna, podając lekko wydęte żagle świeżym podmuchom morza. Tak przed oczyma widzów, zebranych u mostu Fryderyka Wilhelma i na pokładzie parowca „Arabia,” przesunął się angielski „Blue-Bock,” któremu wszystkie głosy wróżyły zwycięztwo; tak za nim zrazu, potem w jednej linji, potem na przodzie płynęła włoska „Oretta,” tak „Korsarz” o trójkątnym greckim żaglu, który także zdawał się zapowiadać wiele, choć go nawet na trzeciego nie dopuściła zwinna „Fieramosca.” W wyścigu prócz Anglii oraz Francyi, brał udział przeważny: Rzym, Neapol, Palermo, Livorno i Nizza.
Flaga francuzka, zatknięta na lekkim „Va-Partout,” podwakroć brała metę i to w silnie obsadzonych biegach; ostatecznie wszakże tryumfowała bandera włoska, zdystansowawszy angielskie cuttery na znaczną przestrzeń toru.
Co do „Arabii,” która tym razem miała wszelkie prawo zwać się Arabią szczęśliwą, to na jej pokładzie zwyciężyły na wszystkich punktach piękne oczy dam, które uprzejmy Yacht-club genueński ugościł tą jedyną w swoim rodzaju lożą, kołyszącą się jak kosz kwiatów na lazurach morza.
Wyścig parowców był wyścigiem arystokratycznym. Brało w nim udział ze trzydzieści yachtów; pomiędzy właścicielami których połowa przynajmniej była mitr książęcych, garść hrabiów, szczypta baronów i nieco markizów, a wszystko w odpowiedniej mierze zupełnie, jak przepis na krem śmietankowy. Szczególniej Rzym i Neapol kapały od tytułów rodowych.
Pyszny, parskający kłębami dymu „Mora” książąt Strozzi był bohaterem wyścigów tych, które narobiły niezmiernie dużo pisku, szumu i klekotu, a będąc ostatecznie tylko wyścigiem machin, nie miały w sobie nic zgoła z tej szczerej poezyi morza, jaka dyszy z plusku wiosła i szelestu żagla. Wyścig łodzi wynagrodził dopiero Genuę za dym, jakiego się nałykała z owych utytułowanych kominów.
Morze niesie żaglowce, przemocy parowców ulega, ale pieści łódź tylko samą.
Dla niej otwiera się ono w te drobne, gwiazdami usypane bruzdy, dla niej, z iskier srebrnych, z wiosła kapiących, tworzy regularne, delikatne hafty, ścieląc je dokoła jej burtów; dla niej ma ten plusk rytmiczny, który jest pieśnią fali, dla niej ten miękki ruch, jakim istota nieskończenie silna obejmuje istotę ufną a wątłą.
A potem występowała tu w szranki nietylko doskonałość statku, ale także zręczność i siła ludzkiego ramienia.
Towarzystwa wioślarskie ogromnie są rozprzestrzenione we Włoszech. Wielkie sekcye, jak: „Societa Ligure,” „Citta Marittime,” „Alta Italia,” „Mediterranea” i inne mają mnóstwo rozgałęzień w poszczególnych miastach, jak: „Roving-Club” w Genui, „Arno“ i „Libertas” we Florencyi, „Lombardya” w Medyolanie, „Caprera,” „Esperia” i „Armida” w Turynie, „Il Remo” w Liworno i wiele jeszcze innych, które na kolumbijskie regaty wszystkie do apelu stanęły.
Można sobie wyobrazić, ile tu ambicyi, sympatyi, zawiści i pożądań było zainteresowanych. Dodać do tego trzeba, że wioślarstwem i wioślarzami zajmują się w szczególny sposób damy. Jakoż każde kółko ma swoją „patronessę,” która, jeśli nie zawsze jest piękną, jak bóstwo, zwykle jednak bywa bóstwem dobroczynnem, gdyż „patronessy” wybierane są z pomiędzy najbogatszych i najświetniej utytułowanych dam włoskich. Rzecz prosta, że panie te, honorowane bywają na regatach w szczególny sposób: one też jedne zajęły miejsce w wielkiej królewskiej trybunie, obok władz municypalnych i admiralicyi. Nie utrzymuję, żeby ta galerya była osobliwie ciekawą. Uroczyści panowie i sztywne damy tworzą razem doskonały „świat nudów,” od którego odbijają humorem boczne ławy amfiteatru, pawilon prasy, pawilon Jury, a nadewszystko wielki taras portowy, zapchany przez publikę bezpłatną, która bawi się, wachluje, śmieje, kłóci i przepycha, pomagając w przerwach widowiska zawieszać nad balustradą chińskie latarki do iluminacyi wieczornej.
Dobry humor dochodzi wszakże kulminacyjnego punktu na pokładzie stojącej wprost tarasu „Manilli,” wielkiego emigranckiego okrętu, który już za mojej tu bytności dwa razy ładunek ludzki na brzegi Buenos Ayres wyrzucił. Teraz pokład „Manilli” roi się od młodych marynarzy, ugrupowanych w zalotnych pozach i mniej patrzących na regaty, a więcej na genueńskie śniade mieszczaneczki, które w swoich czarnych koronkowych kwefach mają jakowąś skromną, drażniącą kokieteryę. Co do „Arabii,” ta znowu, goszcząc zaproszone przez tutejszy Rowing-Club damy na swoim pokładzie, nie miała nic wspólnego z Arabią „deserta.”
Po za temi głównemi punktami cała linja zatoki od „Foce” aż do wielkiej tamy obsadzona była szczelnie szarym, robotniczym tłumem, w którym dwa przeszło tysiące strejkujących w porcie węglarzy pokaźną stanowiły cyfrę.
Wzdłuż muru Delie Grazie szczególniej czerniła się głowa przy głowie, a każdą mógłby Gierymski brać, i wprost na płótno. Nie do uwierzenia jaka jest malowniczość typu, ruchu, odzieży w tej portowej hałastrze! A cóż dopiero mówić o „barchaiuolach.” Ci tu dowodzili najwięcej, a sądy ich daleko szerszy znajdowały odgłos, aniżeli samej uwierzytelnionej „jury.” Trzeba było widzieć tych porozpieranych obdartusów, jak ćmiąc wirginię i plując gęsto przed siebie, podśmiewali wiosłujących panów. Jedno ruszenie brodą bagatelizowało najsolidniejsze regatowe sławy; jedno pociągnięcie nosem kreowało bohaterów toru; a kiedy za ukazaniem się tuluzyjskiego Languedoc’a ozwał się wśród murów Delie Grazie szmer uznania, można było z góry wiedzieć, że nie kto inny, tylko ta nieporównana ośmiowiosłówka weźmie wielką nagrodę królewskiego domu, złotą, pysznie rzeźbioną czaszę.
Ta to dopiero publiczność przeróżnych odcieni dawała razem z biegami łódki dopełniające się wzajem widowisko, któremu, aby się przyjrzeć, najlepiej było wyszukać sobie lekką barkę, Maryę albo Cechinę — każda barka ma tu imię Marya albo Cechina — i dobrawszy przewoźnika gadułę, dać się kołysać morzu, zblizka i swobodnie patrząc na tę nieporównaną, skąpaną w modrych światłach, scenę.
Po łodzi francuskiej, która była tryumfatorką w najwalniejszym biegu, brały metę łodzie włoskie różnego kalibru, a także łodzie belgijskie. Flaga hiszpańska za to szczęścia jakoś nie miała. Z miast włoskich Turyn wziął pierwsze zaszczyty, a czarne oczy pięknych mieszkanek „Szczęśliwej Arabii” z zachwytem chodziły za każdym ruchem jego pysznych wioślarzy.
Mniej licznie, niżeli wioślarskie, ale także imponująco rozpowszechnione są we Włoszech towarzystwa gimnastyczne.
Szczególniej górne Włochy, bliższe Szwajcaryi, sławnej z swoich „Turnerów,” pomyślnie rozwijają swoje towarzystwa.
Teraz, w wielkim kolumbijskim turnieju wzięło udział przeszło czterdzieści towarzystw gimnastycznych, pomnożonych gośćmi z za Lugano i z za wielkiego Gotarda. Górą w tym turnieju szedł Medyolan jego towarzystwo: „Forza Coraggio,” potem „Virtus” bolońska, potem rzymska „Romanina,” potem „Pavia” i jego „Ticino.” Szwajcarscy goście w tradycyonalnych kapeluszach z alpejską różą u taśmy ustępowali grzecznie gospodarzom, nie ponosząc przez to najmniejszego szwanku na swoim honorze.
Dość było spojrzeć na turnerów z Lucerny w wielkim pochodzie wieczornym, kiedy cała ta armia gimnastów z muzyką i z chorągwiami szła złożyć wieniec i uniżyć sztandarów przed pomnikiem Kolumba, aby poznać różnicę w wyćwiczeniu gimnastycznem włochów a szwajcarów. Czy budziło to zazdrość — nie wiem, ale serdeczności były wielkie, tem większe, iż ugoszczeni lucernczycy ofiarowali sąsiadom pamiątkową czarę: róg alpejski, cyzelowany misternie ze srebra, którym wnoszono przez kilka dni z rzędu toasty, odkładając na bok drażliwą politykę celną i sprawę tessyńską, niedawno jeszcze jątrzącą umysły po dwóch stronach śnieżnego olbrzyma.
Trzeci turniej był ściśle narodowym i specyalnie włoskim; tak niemal włoskim jak makaron, salami i... brigantagio. Były to zapasy mandolinistów i gitarzystów całej zjednoczonej Italli. Zeszłej zimy w Medyolanie zdarzyło mi się mieszkać w domu, w którym pierwszego zaraz wieczora zastanowił mnie silny brzęk komarów. Brzęk ten przeraził mnie, gdyż zapowiadał noc fatalną, noc prawdziwie wenecką. Gdy jednak światło zagasło, ani jeden komar z tego roju, brzęczącego przez ścianę, nie zawitał do mnie.
Nazajutrz powtórzyło się to samo. Tym razem wyraźnie wśród komarzego brzęku dawało się wyróżnić granie drobnych muszek, w które od czasu do czasu bąk puszczał ton grubszy nieco. I tym wszakże razem, mimo czarnych przeczuć, noc była całkiem spokojna. Aż tu trzeciego wieczora wchodzi cała w dygach moja niziutka, czarniutka i chudziutka gospodyni, bardzo zresztą przy swojej ciągłej krzątaninie do mrówki podobna i prosi na małe familijne „concerto.” Nie było się sposobu wymówić; idę tedy, idę i znajduję się w ugarnirowanej rudawemi lombardkami sali, w której na środku, pod wielkim kryształowym świecznikiem, stoi stół okrągły, dokoła stołu siedzi z tuzin młodzieńców, a każdy trzyma na łonie sporą drewnianą, na pół rozciętą gruszkę, o długiej, obciągniętej strunami rączce. Chwila ciszy, poczem naraz uderzają wszyscy w swoje instrumenty, a ja ku największemu zdumieniu poznaję w nich moje komary, poznaję nawet moje muchy, moje bąki: to byli... mandoliniści.
Medyolańscy mandoliniści na całe Włochy są sławni. Oni pierwsi zorganizowali się w towarzystwo, dając impuls do tworzenia się na przestrzeni kraju większych i mniejszych kółek, septetów, kwartetów, które wskrzesiły kult pogrzebanego od stu lat instrumentu, uczyniły go modnym, wyrobiły pierwszorzędnych solistów, wyćwiczone i karne orkiestry, zwróciły ku sobie twórczość muzyków, obudziły żywe współzawodnictwo gitarzystów i wreszcie stanęły w imponującej liczbie i sile w szarankach wielkiego kolumbijskiego turnieju, otoczone takim entuzyazmem publiczności, że go ledwie z zapałem dla Mascagniego porównać można.
Przez trzy dni, dwa razy dziennie, otwierało się pole popisów. Z rana wszystkie grona mandolinistów i gitarzystów wykonywały utwór obowiązkowo rozpisany na kantatę, a wieczorem koncertowały podług własnego programu. Mikołaj Massa, twórca opery „Salambo”, stworzył jedyne w swoim rodzaju dzieło na mandolinę „Amor e luna.” Utwór ten, przeznaczony na popis konkursowy, stał się tak popularnym, że go artyści i na wieczornych koncertach powtarzać musieli.
Do walki wystąpił Rzym, Florencya, Medyolan, Aleksandrya, Werona, Turyn i Genua. Pomniejsze kółka pomijam. Medyolan był górą. Przyznać to trzeba, iż mandoliniści i gitarzyści jego umieli się i pod względem dekoracyjnym najlepiej do instrumentu swojego dostroić i albo bardzo się mylę, albo duża część publiczności z równą ciekawością dążyła dla posłyszenia ich muzyki, jak i dla zobaczenia ich długich pończoch z klamrami, nizkich trzewików, spodeńków do kolan, żabotów koronkowych i trójkątnych kapeluszy z piórami. Medyolan wystąpił też ze specyalnością swoją, mianowicie z mandolą, instrumentem nieco większym i o silniejszym tonie, aniżeli mandolina, którą dopełnia w bardzo szczęśliwy sposób. Kwartet florencki był najsilniejszym współzawodnikiem Medyolanu. Medytacya Grazianiego „Dante e Beatrice” omal że nie zachwiała stanowiska żabotowych panów, którzy wszakże odparowali ten niebezpieczny cios pysznie wykonanym gawotem „M-me Pompadour.” Florentczycy natarli raz jeszcze w wielkim kwartecie Muniera „Re major.” Wykonanie było tak świetne, iż cztery mandoliny zdawały się być jednym instrumentem w jednym ręku wielkiego artysty; precyzya, siła, ekspresya mistrzowskie.
Pobledli panowie w żabotach; nie tracąc wszakże ducha, dobyli z mandolin swoich taką słowiczą pieśń w „Serenadzie” Szuberta, że dość zresztą licha buda, która za pole popisów służyła, omal że się nie zawaliła od oklasków i okrzyków. Ostatecznie przeprzeć się zapaśnicy nie mogli, a sędziowie zmuszeni byli dać dwie pierwsze nagrody: jeden wielki medal złoty wzięła Florencya, a drugi Medyolan. Ten jeden nie był wszakże pierwszym, a drugi nie był wtórym. Rzym i jego wyborna orkiestra, z pięćdziesięciu przeszło osób złożona, wzięła nagrodę drugą, trzecią Genua, a czwartą Werona.
Po tym wielkim turnieju mandolinistów brzęczało nam tu w uszach przez kilka dni, aż wybił nam z nich wreszcie to licho grzmot dział, który teraz wstrząsa miastem od rana do nocy, dając wszystkie wrażenia tęgiej wojennej blokady. Co i raz na dalekim horyzoncie ukazuje się obcy jakiś okręt, jeden z tych, które przybywają witać ojczyznę Kolumba i włoskiego króla, natychmiast z najbliższego fortu „San Benito” rozlegają się potężne salwy. To znak, że Genua dojrzała już gościa, i że go witać spieszy. Gość, rzecz prosta, równie chce być grzecznym. Otwiera tedy paszcze swoich strzelnic i rzyga ogniem w morze, poczem grom bije w powietrze, a gość cały w białych zawojach dymu wpływa do portu. Teraz po wszystkich bateryach grzmią działa, to bliżej, to dalej, odbijając się w górach wielkiem, szerokiem echem. Nie wiem, jak wypadną uroczystości morskie po przyjeździe króla, ta wszakże, jaka teraz obchodzi morze, wzburzone od bicia z armat i owiane dymem, jak zdobywana reduta, jest nieporównaną.



VI.
Na morzu.
Genua, 7-go września.

Od wczoraj morze stało się bohaterem chwili. Nowe, potężne miasto wyrosło nagle z fal jego. Miasto ruchome, kołyszące się, pstre, ożywione typami, ubiorami i mową obu półkul świata.
Wielkie, gotyckim tumom podobne krzyżowce śmigają w niebo tysiącem wież masztowych; olbrzymie pancerniki, jedne z groźnie zaczepną ostrogą, inne z odpornie uzbrojoną piersią, stoją na kotwicach jak obronne zamki. Płaskie torpediniery leżą na wodach, jak całe rzędy domów i hal miejskich. Parowce buchają dymem jak fabryki, a setki wytwornych yachtów odbijają od nich białością swoją niby wille i pałace.
Wśród miasta tego zostawione wązkie ulice, po których gęsto ścigają się łodzie, czółna, barki i drobne parowczyki, wożąc gości od nawy do nawy i tak uwijających się wśród tych kościołów, twierdz, fabryk, hali i pałaców, wyczarowanych nagle z morskiej toni, jak się zwykły uwijać prawdziwe powozy i dorożki po ulicach wielkiego miasta.
Wrzawa, śmiechy, okrzyki podziwu i przestrachu, wiwaty improwizowane naprędce, plusk wioseł, nawoływania przewoźników, zgrzyt zwijanych łańcuchów, komenda morska rozlegająca się z pokładów, skrzyp maszyn, świst pary, tarcie lin, szum żagli składają się na ten charakterystyczny gwar wielkiego miasta, którego złudzenie to czyni pełniejszem jeszcze. Chwilami, kiedy się łodzie ścisną, a parowce zblizka na siebie natrą, nie widać wody zgoła i jest się jak na zapchanej ulicy. Znajomi pozdrawiają się, przechodzą z łodzi do łodzi, prowadzą rozmowę, nieznajomi zamieniają spojrzenia, uśmiechy i czynią wzajemne obserwacye. Nie brak nawet drobnych zawikłań i wypadków, tak właśnie, jak kiedy tłum wylegnie na ulicę, a powozy wzajemnie sobie zawadzają i wyminąć się nie mogą.
Bursa zamknięta dziś wcześnie i na całe jutro: w porcie roboty ustały; pogodzeni z chlebodawcami węglarze pojutrze dopiero pójdą ładować i wyładowywać swój czarny towar w Porto franco. Dziś wszystko to świętuje, gwiżdże, kołysze się na linach, umocowanych u potężnych żelaznych czopów, a jeśli nie pływa, to siedzi na wysokich murach Molo Malapiga, z nogami spuszczonemi ku morzu i gryzie figi zielone.
Cała Genua jest na swojem „golfo”. Publiczność, dopuszczona do oglądania cudzoziemskiej floty, z hukiem i szumem wylała się na morze, jak wezbrana rzeka. Jutro urzędowy regulamin obejmie tu swoje prawa, dziś swoboda, humor, podniecona ciekawość, oczekiwanie wielkiego święta, jakaś południowa niefrasobliwość i pustota stworzyły nieporównaną chwilę pod względem psychicznego nastroju i malowniczości.
Wieczór się zbliża. Dzień był przyćmiony od rana po ulewie i burzy nocnej jakąś przejrzystością matową, stapiającą barwy w miękkie, łagodne tony. Zachód nie ma jaskrawych zwykłych blasków; złocistość słońca nie oślepia ziemi, nie kładzie na czołach gór tych gloryj promiennych, na które nie można patrzeć bez zmrużenia oczu. Tylko na ogromnym, nieobjętym horyzoncie maluje się krągła blado-złota linja, nad którą wybijają lekkie seledyny, przechodzące w różaność nikłą, ulotną, roztopioną ku górze w ametystowy i srebrzysty opar. Tworzy to razem zjawisko świetlne, więcej niż do zachodu, podobne do pierwszej jutrzenki, do jutrzenki, północy. Po za linją tych niezrównanie delikatnych barw, lekko rozbielone błękity, a górą ciemna, coraz ciemniejsza kopuła lazuru, na której już tu-owdzie wybłyska samotna gwiazda.
Powietrze ciche, nasiąkłe mdlejącem światłem, otchnione kolorami tego olbrzymiego pół pierścienia, który rozłamaniem swojem oparty o wschód i zachód morza, jest jakby snem o tęczy, tworzy przedziwne tło pod ten las silnie akcentowanych, smukłych, ciemnych masztów, na których już także tu i owdzie rozpalają się światła strażnicze.
Natłok parowców i łodzi ustaje zwolna, plusk wioseł ucicha, rozpraszają się gwary, noc idzie. Aż naraz z pokładu włoskiego krzyżowca „San-Martino” rozlega się muzyka, oratoryum jakieś, w które szum morza wpada, rozbija je, natęża jednym podmuchem wiatru, unosi i rozwiewa innym, i samo zda się gra jakąś potężną symfonję, której słuchając, zapominasz nietylko o powrocie do brzegu, ale o wszystkich tych morskich potworach, które dokoła ciebie jeżą swoje maszty, a nawet o uroczystościach jutrzejszych.
Dopiero widok miasta otrzeźwia cię i przypomina rzeczywistość w gwałtowny sposób. Wszystkie arterye ruchu kipią, kłębią się, falują zwartą ciżbą ludzką, w którą wlało się przeszło pięćdziesiąt tysięcy przybyszów, wypierając ją ze zwykłych tam i brzegów, jak nagły przypływ wód górskich wypiera wielką rzekę. Na placu Acqua-verde nieba niemal nie widać z pod rozwianych sztandarów, które furczą i szumią na potężnych masztach dokoła pomnika Kolumba. Piękna, półkręgiem zatoczona linja fasady dworca kolejowego, owiana cała trzepotem chorągwi i obrysowana kolorowem światłem. W płynącej ludzkiej fali widzi się już na pierwszy rzut oka dziwaczne ubiory cudzoziemskie: mundury marynarzy, brunatne gunie górali z Abruzzów, szpile srebrne lombardek, turbany muślinowe, okręcone dokoła fezów, wielkie kapelusze korsykańskie z piórem i szponem jastrzębia, krótkie kurty z koziej skóry, przesadzone staromodne stroje prowincyi głębokiej, wielkie fontazie na szyjach, cylindry z rozszerzonemi ku górze rurami z zeszłego jeszcze wieku, kwieciste, jedwabne gorsety o watowanych, wypchanych rękawach, słowem jakaś fantastyczna maskarada. Twarze srodze zakłopotane, w ręku torby, walizki, kuferki, które, ludzie noszą z sobą, nie mając ich gdzie podziać. Istotnie, Genua, mimo całą pakowność swoich zakamarków, nie może pomieścić gości. Na placach jej obozuje w tej chwili przeszło cztery tysiące ludzi. Miasto jest poprostu w jakimś szale, czekając na wielki jutrzejszy poranek.



VIII.
„Il Re.”
Genua, we wrześniu.

Król przybył. Jest to wiadomość naczelna, przed którą wszystko tu obecnie na plan drugi zeszło. Przybył, jak tryumfator, jak władzca najcudniejszych brzegów, najbardziej szafirowego morza, jak pan tysiąca masztów, tysiąca żagli i tysiąca wioseł. Co większa, przybył jak półbóg tego szarego ludu, który na wiele mil wkoło porzucił winobranie, łagwie, tłoki i przybiegł tu bić poklaski w grube, ogorzałe ręce i potężnym, głośnym, na całą Liguryę krzykiem wołać: „Viva! Viva il Re!
Wrażenie było tak silne i tak uroczyste, że obojętnych widzów nie znalazłbyś zgoła: wszyscy byli wzruszonymi uczestnikami tej chwili.
Trzeba to wszakże opowiedzieć z jakim takim ładem.
Jeszcze Genua spała na obadwa uszy, kiedy o pierwszym brzasku przeleciał przez nią nadzwyczajny pociąg, wiozący do Spezii rodzinę królewską i świtę.
Pociąg przemknął się tylko; na stacyi głównej ledwo że tchu chwycił, na dworcu Brignole meteorem błysnął i zapadł w tę nieskończoną galeryę tunelów i arkad, która całą długość wschodniej Riviery na przestrzał wierci, łącząc tym chodnikiem tytanów, zawsze pełnym huku i dymu, Genuę z głównym punktem marynarki włoskiej.
Wszystko to odbyło się nagle i w sposób jaknajprywatniejszy, a to tak dalece, że kiedy do rannej kawy, razem ze świeżo wysadzonemi z pieca „michetkami” przyszła wieść, że król przejeżdżał o świcie, mało kto i wierzył temu.
Pierwszym, kto wyszedł witać króla z Genui do Spezzi, był „Andrzej Doria”, jeden z największych pancerników włoskich, któremu panie genueńskie na drogę tę własnoręcznie wyhaftowały banderę z herbem miasta. Poświęcenie tej bandery było tu obchodzone z wielką uroczystością przed kilkoma dniami. Teraz wiała ona zdaleka na tle bezsłonecznego, perłowego nieba, coraz malejąc, topiąc się i niknąc.
Oczekiwano króla pomiędzy pierwszą a drugą z południa, tłumy wszakże obległy brzeg morza już od ósmej rano.
Ruch w mieście ustał, sklepy zamknięto, giełdy nie otwierano wcale, zawieszono roboty w porcie, ani jeden warsztat nie był czynny. Cała waga życia przechyliła się w stronę morza.
Amfiteatralne położenie Genui wybornie służy takim uroczystościom. Jej mury, jej ulice, jej domy, pnące się jedne nad drugiemi, tworzą tyleż pięter olbrzymiego cyrku, na których stoją, leżą, siedzą całe mrowia ludzi.
Są to olbrzymie galerye, z których port i morze widać jak na dłoni. Niemniej od Strega do Ponte Colombo zwalono wszystkie zakamarki, rudery, przegrody, czyniąc na linji tej, najbliżej obiegającej morze, jedno wielkie corso. Rozlał się tedy po niem lud swobodniej, ujmując nieco z tego srogiego nacisku, z jakim parł z razu na pojazdy, wojsko i trybuny.
Port sam już przez się jest widowiskiem niezmiernie ciekawem. Sześć wielkich pancerników włoskich stanęło na kotwicy, po trzy z każdej strony wzdłuż, jeden od drugiego w pewnem oddaleniu, tworząc ściany odgraniczające tę przestrzeń morza, w którą jacht królewski ma wpłynąć.
Na każdym pancerniku po kilka tysięcy widzów, dopuszczonych tu za specyalnemi biletami marynarki włoskiej. „Caffaro” szczególniej i „La Regina” zatłoczone są ponad wszelką miarę. Pomiędzy jednym a drugim pancernikiem krążą barki, dowożące do nich wciąż nowe zastępy. Od strony lądu przestrzeń tę zamyka królewski debarkader, pełen w tej chwili świetnych mundurów i udekorowanych panów; za debarkaderem linja bersalierów, muzyki wojskowe i całe rzędy otwartych powozów, w których mienią się, błyszczą, fruwają jasne tualety dam.
Z lewej i z prawej strony daleko na morze wybiega mała i wielka tama, obie usiane ludzką czernią, równie jak galerye latarni morskich i słupy sygnałowe. Dachy portowych składów, magazynów, tabor poblizkiej kolei, kominy, parkany, beczki, kupy wozów, wszystko to literalnie oblepione ludem. Na wyprężonych kotwicznych linach kołyszą się wyrostki, drobni chłopcy siedzą na ostatnim skrawku wielkiej tamy, spuściwszy nogi nad morze. Palcem to, zda się, trącić, a zleci do licha.
Ranek zimny, ostry wiatr zawiewa z wschodu, marszcząc posiniałe morze. Wielkie, odbite od chmur plamy leżą na niem ciemne i ruchome; od chwili do chwili odkrywa się słońce lecz wnet gaśnie znowu. Nikt przecież nie zważa na to. Włochy powiązały na szyjach chustki od nosa, nacisnęły kapelusze i dobrze; cudzoziemcy ponaciągali palta, damy pootulały się w swoje tiule i koronki. Wszystkie głowy, wszystkie oczy ku morzu zwrócono. Na morzu ruch i gwar. Wielkie statki odpływają ku Spezzii na spotkanie króla.
Wyruszył już Duilio, z reprezentacyą prasy włoskiej, wyruszyły „Lepante” z dziennikarzami Genui, wyruszył „Perseo” i „Maria Purissima.” Co pół godziny opuszcza port ten lub ów z potężnych pancerników, by w pół drogi królowi hołd oddać i za jachtem jego płynąć. Podnosi wreszcie kotwicę wspaniały parowiec włoski „Juljusz Cezar,” zamykając ten pochód statków ku Spezzii.
U wielkiej tamy stoją w paradnem pogotowiu eskadry zagraniczne. Ogromny austryacki „Franz-Joseph” ściąga wszystkie oczy; jest on prawie największy z całej tu zebranej międzynarodowej floty. Przy nim stoją dwa jeszcze dzielne pancerniki: „Rudolf” i „Stefanja”. Niektórzy twierdzą, że to „Rudolf” i „Vecsera.” Żart jest posępny, ale niemniej budzi szeroką wesołość.
Wielki krzyżowiec „Tiger” zamyka austryacką eskadrę, z której jednej nie wolno marynarzom wyjść na ląd, ani przechodzić na pokłady innych okrętów, a to z obawy możliwej zarazy w tym natłoku statków. Istotnie, jeśli teraz nie dostanie się tu cholera, to chyba jej wcale już nie będzie. Angielskie za to okręty ciągle pełne gości, zwiedzają je oficerowie marynarki, jako najnowsze i najdoskonalsze typy konstrukcyi wojennych. „Nil,” „Australia,” „Lord Dreaduought,” budzą podziw ogólny, a największy z nich, potężnie opancerzony „Sans-Pareil”, sam jeden tylko co do ogromu iść może w porównanie z „Franz-Josephem.”
Francya przysłała dwa pyszne płaskie potwory, dwie „torpediniery”: „Condor” i „Cosmos,” które leżą na morzu, jak dwa czarne żółwie. Wśród nich strzela pod niebo całym lasem masztów wyniosły, pierwszej wielkości pancernik „Le Formidable.”
Tuż przy nim stoi hiszpański „Pelago,” który dotąd bandery nie zatknął, i „La Reine Regente,” piękny krzyżowiec o prostej, silnej budowie.
Niemiecką flotę reprezentuje „Prinz Wilhelm,” sam jeden tylko; jego czarny orzeł trzepoce się w powietrzu, jak żywy. Niestety, nie jest on w tej chwili jedyną banderą tego statku, na wszystkich bowiem linach suszy się bielizna marynarzy, co przedstawia, malowniczy wprawdzie, ale dość śmieszny widok. Nieopodal zarzucił kotwicę grecki okręt „Psara,” nieduży, smukły statek z fabryk francuzkich rodem. Są jeszcze pomniejsze kanonierki i torpediniery, ale niepodobna wymienić tu wszystkich.
Okręty amerykańskie nietylko budową i kształtem żagli, ale nawet kolorem od innych się różnią; są białe. Wielka kanonierka „Bennington” dyszy olbrzymim kominem; krzyżowiec „Newark” ma podwójny system żagli, prostych i trójkątnych, tudzież wielką gwiaździstą banderę o błękitnem polu.
Argentyna przysłała oddzielny statek; jest to pancernik: „Admirał Brown,” nad którego banderą, lubo dzień chmurny, stale świeci wielka tarcza wschodzącego słońca; nawet Japonja nie została za innemi, i popisuje się wcale pięknym, lubo w Europie zbudowanym krzyżowcem: „Matsuschima”, nad którego nazwą włosi wykręcają sobie języki, lecz który niemniej wielce im się podoba. Wszystkich statków zagranicznych jest przeszło 30; jest to dużo, ogrom każdego zważywszy; ale w każdym razie daleko jeszcze do cyfry, jaką zapowiadano. Zły stan zdrowia w Europie i obawa zawleczenia cholery wstrzymała zapewne niejeden okręt w drodze; inne, jak: meksykańska „Sarragossa,” spóźniły się poprostu.
Statków włoskich stoi w porcie dobrze drugie tyle. Największemi z pomiędzy nich zdaje się „Morosini,” „Lepante” i „Castelfidardo” choć i „Affondatore” i „Ancona” wyglądają jak dwa lewiatany. „Wezuwjusz” i „Etna” ciągną za sobą łodzie torpedowe. Pomiędzy okrętami uwijają się drobne parowczyki z admiralicą, czółna, szalupy i jak się tam zowią te wszystkie płaskie i głęboko wydrążone łodzie, które się wymijają, spotykają, gonią pluszcząc i świszcząc, i na których panowie wice admirałowie, admirałowie stoją w swoich trójrogich, złotem kapiących kapeluszach i błyszczących mundurach, w trochę robionej pozie.
Pomiędzy tłumem tych statków wyróżnia się pyszną budową i świetną białością lekki yacht księcia Monaco, którego sam książe jest kapitanem i co i raz wybiega nim z portu na morze by wyjrzeć ku Spezzii, i znowu powraca. Na statku — „Princesse Alice” mu imię — cała rodzina księcia, z dziesięć może osób. Sama księżna, druga żona księcia, smukła blondynka, której imieniem yacht ten nazwano, opiera się malowniczo jasną główką o ciemno wiśniowe aksamity; panna, pasierbica księżnej, omal że nie w równym z nią wieku, stoi sztywna i prosta u steru; ma twarz zimną i patrzy obojętnie na morze; wreszcie kilkoro drobniejszych męzkich i żeńskich wyrostków, niepoddanych jeszcze etykiecie, ni malowniczości.
Ale godzina za godziną upływa, a od Spezzii nie widać nic prócz dymów, które ciągną za sobą migające się na pełnem morzu wielkie parowce włoskie. Co raz to potwór taki zaryknie, zawyje, zajęczy, poczem szerokiem echem odryknie mu morze i cicho.
Jest blizko czwarta, kiedy nagle z fortu San Benigno odzywa się sygnałowa trąbka. Sygnał pochwytuje rekonesansowy statek i powtarza go.
W tej chwili słychać oddalone strzały; to „Perseusz”, „Juljusz Cezar” i inne statki włoskie ujrzały już na oko królewską flotylę. Szalona, ogłuszająca kanonada odpowiada sygnałami, każdy z okrętów daje sto jeden wystrzałów. Jest to bezustanne migotanie wielkiej wstęgi ognia wzdłuż wszystkich strzelnic naraz; a huk tak potężny i takie dymów wybuchy, że niebo, ziemia i morze nikną w nich z przed oczu. Nikt nic już teraz nie wie, nie słyszy, nie widzi i gdyby w tej chwili ta szalona kanonada wysadziła port w powietrze, nikt nie czuł by tego. Dość powiedzieć, że dano w przeciągu kilku minut przeszło 1500 armatnich wystrzałów. Kiedy nareszcie ucichło i dymy rozwiały się nieco, w kłębach ich, opadających w morze, jak wielkie bukiety róż białych, ukazał się na czele nieobjętej okiem flotyli, wielki yacht o błękitnej fladze sabaudzkiej.
Była to „Savoja,” która wiozła króla. „Il Re!” przebiegło nagle przez tłumy jednym potężnym okrzykiem. A wtedy zagrzmiał nad Genuą stary dzwon „Della Torre,” który tu jeszcze dożom na trjumfy bił, a za nim uderzyły w ogromny chorał wszystkie dzwony miasta. Yacht płynął zwolna. I to była chwila najsilniejsza w swojej prostej ekspresji.
Pomijam tedy chętnie wszystko, co przyszło po niej. Ceremonję powitań, muzykę, wiwaty, defiladę powozów, falowanie tłumów, okrzyki publiczności, uprzejme ukłony króla, pomijam nawet tyle sławione przez wszystkich uśmiechy królowej, i chętnie zatrzymuję się na tym pysznym, surowym obrazie tej królewskiej, płynącej pod biciem dzwonów, nawy.



IX.
W mieście.
Genua we wrześniu.

Ciężka jest służba króla. Ciężka i męcząca. Nie mówię: rola; mówię wyraźnie: służba. Minęły bezpowrotnie te szczęśliwe czasy, kiedy królowie odgrywali królowanie, siedząc nieruchomo na złocistych tronach i tylko skinieniem berła przyjmując hołdy swoich wasali. Król Dagobert, ów z piosenki, był może ostatnim tak szczęśliwym królem.
Teraz jest gorzej, znacznie gorzej. Teraz król, wtedy nawet, kiedy jest w gościnie, napracować się musi tęgo. Musi od rana wczesnego do najpóźniejszej nocy być na zawołanie wszystkich obowiązków, wszystkich ceremonij, wszystkich uprzejmości, które z tych trojga najgorszą są podobno plagą. A kiedy już uczynił im zadość i do siódmego potu się zapocił, musi te wszystkie owacye opłacać: komu tytułem, komu rangą, komu orderem, a komu szkatułą. Wtedy dopiero, a nie rychlej wypuszcza uroczystujące miasto monarchę z swoich szczęśliwych murów, a ten, nawpół odurzony i dobrze na trzosie szarpnięty, wysuwa się omal że nie cichaczem z ukochanego grodu, przez ostatni z tryumfalnych łuków, mocno do kaudyńskiego jarzma podobnych.
A potem popularność! Proszę nie myśleć, że to jest ambrozja.
Nitsche powiada, że tłumy nie pachną. Owszem, wyraża się on w tej materji cokolwiek dobitniej jeszcze. Król wszakże, jeśli jest na swoją biedę popularnym, gdzie tylko się pokaże zaraz bywa otoczony tłumem. Więcej nawet; musi między ten tłum iść, w największym ścisku przyjmować komplementy, głuchnąć od okrzyków, topnieć od gorąca, dusić się od braku powietrza, i wśród tego męczeństwa uśmiechać się, kłaniać i całą osobą swoją wyrażać, że mu jest przyjemnie. Bardzo, bardzo przyjemnie!
Jeszcze świcie królewskiej pół biedy. Ta może nosem krzywić, dobywać fulary i batysty, ale król nie może. Tłumy muszą mu — wbrew powiedzeniu Nitschego — pachnieć!
Nawet najmniej kwalifikujące się do tego tłumy włoskie. Jedna bluza, zasmarowana rybim tłuszczem i starą oliwą, zapowietrzana sążeń ulicę: proszę sobie wyobrazić bluz takich z jakie, lekko biorąc, piętnaście tysięcy, na grzbietach kipiących potem i zapałem!
Przepraszam, proszę się nie uśmiechać! W tym żarcie jest więcej, niż połowa prawdy. A mówię tu dopiero o tej części królewskiej służby, która jest gościną, rozrywką. Cóż mam rzec o pracy? Już samo stworzenie ministeryów dowodzi konieczności pomnożenia króla — jako cyfry — przez jakieś dziewięć albo i dwanaście. Czyliż to nie znaczy, że król musi pracować do 12-tu godzin dziennie, chcąc tylko z grubsza trzymać w ręku machinę państwową?
Ależ proszę zauważyć, że tutejsi węglarze z „Portofranco” zrobili niedawno „sciapero,” jak tu nazywają strejk, nie chcąc pracować dziesięciu godzin na dzień!
A potem królowa. Królowej gorzej jeszcze. Uśmiechy króla skontrolować trudno, jeśli razem z popularnością oddziedziczył po rodzicu wąs tak wyjątkowy, jak wąs sabadzkiego domu. Choćby się skrzywił jak środa na piątek, nie będzie znać togo.
Ale królowa niema tej ochrony. Królowa musi się przez dwanaście godzin z rzędu uśmiechać minimum; a jeśli bal dworski wypadnie, tedy znacznie dłużej. Czy to żart, proszę? Zdaje mi się, że to wcale żart nie jest. To wprost grozi rozciągnięciem okrężnego muskułu, wynaturzeniem go, kalectwem poprostu. Włosi utrzymują, że ich królowa uśmiecha się przez sen nawet. W takim razie wszakże nie marzy zapewne o... tłumach.
Z tem wszystkiem tłumy to właśnie i tylko tłumy nadają takim, jak genueńskie, uroczystościom ten charakter siły i wielkości, ten ton epicki, ten historyczny koloryt, tę malowniczość nawet, którą oceniam chętnie z pewnego oddalenia.
Bądź co bądź, imponującym jest widok miasta, po którego ulicach płynie, faluje, kłębi się i kipi lub zbija w potężne zatory z jakie pół miljona ludzi. Okrzyk i poklask staje się gromem, szmer — wichrem, uniesienie — burzą, zapał — wybuchom pożaru. Czem zaś jest w tłumie takim cisza, tego się określić nie podejmuję; wiem tylko, iż jest ona ogromniejszej mocy, niżeli tamto wszystko razem.
Wśród takiego to półmiljonowego conajmniej tłumu odprawił wjazd do Genui król Humbert z królową i synem, lądując pod biciem z armat i pod szelestem bander całej floty okrętów europejskich i amerykańskich.
Przypuszczać można, iż znajdzie się kiedyś malarz lub poeta, który ten wjazd upamiętni w sposób najodpowiedniejszy do zalegania archiwów i sal muzealnych, ja ograniczam się na jednem żywem spostrzeżeniu: wiele koni drżało na całej skórze wchodząc w tę ruchomą, bezbrzeżną ludzką falę.
Sam wjazd od portu do zamku trwał dobre dwie godziny: bo nikomu tam nie robiono wielce placu i nie namykano się osobliwie przed nikim. Pojazdy, muzyki, parady wojskowe, wszystko to wrzynało się między tłumy z największą trudnością; prawda, że i z największemi względami. Jedna tylko straż honorowa rodziny sabaudzkiej znajdowała plac wolny i poklask równy niemal temu, jakim przyjmowano króla.
Była to kupa szarego autoramentu, kto w tużurku, to w tużurku, kto w kapocie, to w kapocie, kto w bluzie to w bluzie. Na szyjach pstre chustki z rogiem wypuszczonym po kołnierzu, na piersiach wstęgi, medale i krzyże.
To inwalidy z bitew włoskich, żołnierze zjednoczenia Włoch, pozbierani po wszystkich bataljach od 49-go roku jeszcze może.
Byli w tej kupie starce siwe, jak gołębie, idący jednak raźno za muzyką marszu; były kapelusze zsunięte z czół śniadych, szeroko bliznami znaczonych, były rękawy puste, powiewające u ramion, albo zatknięte u piersi tuż przy czerwonej wstążeczce i krzyżu zasługi, a stukot wielu szczudeł nadawał szczególny rytm pochodowi tej najbliższej i jedynej straży króla.
Tłumy odpływały od portu do miasta do późnej nocy, oblegając po drodze wszystkie kawiarnie, piwiarnie, „trattorie,” „gelaterie,” co dawało ludzkiej ciżbie siaki taki upust. A cóż? Toć tam większa część nic w ustach od rana nie miała, prócz krzyku. A jednak kiedy około godziny dziewiątej królewski powóz ruszył ku teatrowi, to mu tę drogę od ulicy Balbi do Carlo Felice, trzy minuty trwającą, odbywać wypadło przeszło trzy kwadranse. Była nawet obawa, że król wcale do teatru nie dojedzie, taka się zwarła ciżba. Co było ludu na przyległych ulicach, nie wiem; ale na szczupłym placu Carlo-Felice skupiło się — mówią do 40000. Jabłko-by po głowach potoczył. A jak się zacisnęli raz, tak choćby i chcieli, nie mogli ni w tył, ni naprzód. Kobiety mdlały, głuchy pomruk świadczył, że i mężczyznom tęgo żebra gniotą; szczęściem ktoś dziecko wyniósł ponad głową i na karku posadził; zaczem i inni zaczęli dzieci w górę brać, boby o się było podusiło ze szczętem.
Tymczasem cała ulica Roma w dwa rzędy powozów zapchana. W powozach damy omal że nie wpadają w spazmy. Przed królową powinny były zająć swoje loże i powitać powstaniem piękną Małgorzatę; a tu ani marzyć o przebiciu się przez tłumy. Godzina dziewiąta, powozy stoją. Jedne z dam także w nich stoją, jak uosobienie kipiącej niecierpliwości, inne rzuciły się na siedzenia we wszystkich pozach, jakiemi wyraża się gniew, zniechęcenie, zawód, rozpacz czarna.
Nikt nie patrzy, nie może, nie ma miejsca patrzeć na wielkie luminaria tej części miasta, które zresztą nie udały się wcale. Przygotowań do tego było coś dni dziesięć, połowę bruków miejskich poruszono z miejsca, a kiedy przyszedł stanowczy moment, nie było rąk do zapalania tych milionów lampek tworzących łuki, arkady, bramy, wstęgi, cyfry. Florencka firma, która się podjęła tych iluminacyj, lada draba płaciła w dniu tym, jak ministra; ale i tak mało kogo utrzymać mogła: wszyscy lecieli „na króla.” Obejrzawszy się tedy, że im z tej luzy i części nie zostało pod ręką, rzucili się panowie pyrotechnicy do zapalania swoich majstersztyków już od trzeciej we dnie. Kiedy więc zmierzchło, część świateł już się dopaliła, druga gorzała siako tako, a trzecia zgoła jeszcze zatloną nie była, bo tłok ludzki przystępu nie dawał.
Zatarły się tedy linje łuków i kontury godeł, spełzły barwy obrazów i rysunki cyfer; wielki transparent, który miał uczynić z siebie ogniste tło potężnej masie marmuru i bronzu, przedstawiającej postać Wiktora Emanuela na koniu, płonął miejscami tylko, jak porwany w strzępy, a olbrzymia barykadująca niemal całą szerokość ulicy Assaroti korona po nad nim, nie wiem czy miała sto rozpalonych lampek. Słowem-fiasco.
Godzina w pół dziesiątej, król dobił z królową do teatru, a powozy z damami stoją. Już w teatrze przebrzmiał hymn królewski, już po dwakroć kolumna karabinierów, wysłana dla zrobienia miejsca ekwipażom, rozbiła się o mur ludzki i wróciła z niczem; już król i królowa dwa razy ukazali się w oknie, powitani frenetycznym okrzykiem: „Viva!”, a damy precz stoją. Wtem wiatr posunął się od morza i popędził po niebie cały tabun chmur grubych, czarnych; reszta świateł na łukach dogasa.
Tymczasem w teatrze śpiewają kantatę, ową wielką konkursową kantatę: „Apoteoza Kolumba,” zaoszczędzoną jeszcze z czasów otwarcia wystawy, kiedy „Il Re” chybił. Sopran trzyma z chwałą signora Darclée, piękna primadonna rumuńskich teatrów i pokrewna Carmen Sylvy. Królowa Małgorzata zachwycona jest śpiewaczką i kantatą, ale koryfeusze uroczystości gorycz mają w sercu. Nie o takim oni wieczorze w teatrze marzyli dla swej monarchini! Mieli ją przyjąć wielką operą „Colombo,” operą, którą się stworzyć podjął maëstro Franchetti, i której na czas nie zinstrumentował. Trzydzieści pięć tysięcy lirów za to wziął i nie zdążył. A do tego gniewać się głośno nie można, bo maëstro jest markizem, tęgie plecy ma, liczyć się z nim należy. Królowa, która zna dobrze perypetje tej sprawy, podwójnie chwali kantatę. Zdawać by się mogło, że nie istnieje dla niej nic piękniejszego, jak dwuśpiew sopranu i altu, przedstawiający zetknięcie się Europy z Nowym światem, podbity dwu chórami, przeciwiającemi się sobie, a jednak świetnie sharmonizowanemi przez maëstra „Rata”.
Bije dziesiąta — powozy stoją. W tem jak nie błyśnie, jak nie zagrzmi, jak nie lunie z nieba! W jednej chwili powstał krzyk, w drugiej zakotłowało się na placu jak w kipiącej kadzi, w trzeciej plac jakby wymiótł: tylko pięty niedobitków śmigały w powietrzu po wszystkich wylotach ulic.
Król, królowa, Il principe ereditario,” wszyscy zostali zaniecham i odbieżeni w jednym momencie, a niżbyś okiem mignął — wszędzie było pusto. Powozy ruszyły.
Co najzabawniejsza, że mężczyźni tak samo tu deszczu się boją, jak kobiety. Zaraz „fazzoletti” na kapelusze i w nogi. Czy uciekały i owe inwalidy — nie wiem tego; ale myślę, że na włochów kilka tęgich sikawek więcej by się w razie czego zdało, niżeli kanonada.
Tak tedy powszechnym zatopem ulic, placów, wygaszeniem reszty świateł i pozostawieniem królewskich gości własnemu ich przemysłowi zakończył się wielki dzień wjazdu.
Ale Nitsche mógł być kontent: powietrze oczyściło się godnie.



X.
La Regina.
Genua, we wrześniu.

Wybitnie i nader sympatycznie rysuje się na tle uroczystości genueńskich postać królowej Małgorzaty. Jest to władczyni, która rządzi berłem wdzięku, co jest ważnem, a także berłem taktu, co jest ważniejszem jeszcze.
Od chwili, kiedy się ukazała na jachcie królewskim, cała w błękitnych barwach sabaudzkiego domu, tak dobrze służących jej jasnej urodzie, nie schodziły z niej zachwycone oczy miasta, którego jest chrzestną córką. Królowa nie zapomniała o tem. Jej bytność w katedrze, powitanie arcybiskupa Reggio i przyjęcie błogosławieństwa z rąk jednego z prałatów kolegjaty tutejszej nawiązały nową, milczącą dotychczas strunę w tym wielkim hymnie kolumbowym, jaki tu na wyścig śpiewa i ziemia i morze.
Monsignor Reggio nie był popularnym w Genui, o czem wiedział dobrze. Ingres jego, zwlekany bardzo długo i wcale nieświetny, odbył się pod patronatem karabinierów, gęsto obsadzonych tak dokoło katedry, jak i pałacu arcybiskupiego. Nie było też nowemu arcybiskupowi pilno o popularność tę zabiegać. Od uroczystości, w których bije serce miasta, trzymał się zdala, rzec można, niechętnie patrzył na nie.
Wymówiła mu to tutejsza prasa raz i drugi; monsignor zmilczał; ale zelant jakiś wystąpił w kilku pismach z jednobrzmiącym, krzykliwym listem mniej więcej tej treści:
— „Wy, bratki, nie wymawiajcie arcybiskupowi jego abstynencji od waszych szopek, ale mu dajcie „exequatur,” jak należy, to będzie lepiej!”
List ogłoszono bardzo grubym drukiem w Cittadino, drobniejszym w Corriere, jeszcze drobniejszym w Caffaro, a maczkiem w Secolo XIX, opatrując go w wykrzykniki i znaki zapytania, lub aprobaty, na przeróżny, stosownie do barwy dziennika, sposób. Zatarg milczący trwał, a takie są najuporczywsze. Dopiero kiedy królowa do katedry weszła i błogosławiącego ją monsignora ucałowała w rękę, rzeczy zmieniły się tak dalece, iż Secolo pierwszy, a za nim inne głośno oburzyły się na mistrza ceremonji za to, iż na obiedzie dworskim dano monsignorowi jakieś poślednie miejsce, i bardzo ostro przypomniały, że przy takich okazjach arcybiskupi brali zwykle krzesła zaraz po książętach i senatorach a nigdy niżej.
Tymczasem bąknął ktoś, że Watykan niezbyt jest zachwycony temi uprzejmościami nowego dostojnika dla domu Sabaudzkiego. To dodało soli potrawie. Natychmiast z najliberalniejszych trybun opinji rozległy się pochwały monsignora Reggio; natychmiast przypomniano dawną niezależność polityczną katedry genueńskiej i owego to kardynała — dożę Pawła Fregoso, z którym sam Pius II-gi nie zawsze dawał sobie radę.
Znów tedy ukazały się z Rzymu zapewnienia dziennikarskie, iż monsignor postąpił tak właśnie, jak gdyby przewidział wskazania Watykanu w tej sprawie, i ani na jotę inaczej; że właściwie zrobił to tylko, czego sobie w Watykanie życzono; że co większa, gdyby były jakiekolwiek wątpliwości co do jednomyślnego zapatrywania się na stosunek arcybiskupa do królewskiej pary, między Genuą a Rzymem, sierpniowy ingres pasterski umianoby odwlec i zrobić go ingresem październikowym — dajmy na to — albo nawet nie zrobić go wcale.
Czy to było szczere, czy nie szczere, mniejsza. Ale cała Genua stoi teraz, jak mur przy swoim arcybiskupie, a imię jego jest w tej chwili tak popularne na całej przestrzeni Ligurji, jak zapewne i owego Pawła Fregoso nie było. Istotnie, monsignor Reggio postąpił w całym tym wypadku z taktem, który mu chlubę przynosi, i zwłaszcza po świeżym afroncie, jaki spotkał królowę ze strony Foligno, kojąco na umysły działa. Jak wiadomo, królowa miała być w Foligno obecną na wielkich manewrach. O gościnę tedy godną monarchini traktowano z właścicielką wspaniałego pałacu, starą arystokratką z Foligno. Nagle, kiedy już rzecz cała ułożoną była, a projekt wyjazdu królowej na manewry ogłoszony został, przychodzi wiadomość, że pani markiza namyśliła się, ma skrupuły sumienia i nie może pod swoim dachem udzielać gościnności nawet koronowanej głowie, nad którą „anathema” zawisła. Proszę sobie wyobrazić wrażenie, jakie ten pasztet — z prawdziwie gęsich wątróbek — w kwirynale zrobił. Królowa — rzecz prosta — wyjazdu swego do Foligno zaniechała zupełnie; ale cierń zakłuł, i to dość głęboko.
Z tem większem tedy uznaniem podnieść należy pełne taktu znalezienie się monsignora Reggio, który z całą delikatnością usiłował zatrzeć ów skandaliczny i chyba niesłychany w dziejach dworskich incydent.
Królowa ze swojej strony ułatwiła mu niesłychanie tę całą akcję zgody, z czarującą słodyczą przyjmując świadczone sobie przez arcybiskupa względy, jako chrzestna córka jego djecezji; trudziła się nawet aż do Albaro, by zwiedzić zakłady wychowawcze Doroteanek i Marcelinek, które zostają pod szczególną protekcją monsignora. A tak przytarły się wszystkie ostre kanty tej sprawy, a miasto jest wprost zachwycone swoim nowym arcypasterzem, który też, uczuwszy się raz bliższym jego życia, zwiedzał wystawę i był w „Galerji pracy” przedmiotem prawdziwej owacji.
Królowa Małgorzata nie jest już ani bardzo młodą, ani bardzo piękną, lubo ubóstwiający łagodną jej urodę włosi utrzymują, że co roku przybywa jej wdzięków. Prawdą jest, iż zdaje się mieć wiele świeżości duchowej, a uśmiechem i spojrzeniem czaruje poprostu.
Tłoczono się też dokoła niej tak zawzięcie, iż zaraz przy pierwszem zwiedzaniu Italo-Americany, cała świta została od niej odciętą i zdystansowaną. Zabawnie było patrzeć, jak ta garstka satelitów od słońca swojego odbita poczerniała nagle, zagasła i bez żadnego blasku tułała się między kioskami, póki się przy wyjściu dopiero nie złączyła z królewską parą. Mówią, że tego jednego dnia Italo-Americana pokryła wszystkie swoje wątpliwe pozycje. Taki sam natłok eleganckiego świata otaczał królowę w salonie starożytności, gdzie prastara i przebogata „Genova” zrzuciła swoje gobeliny, swoje bronie, swoje dożowskie płaszcze i kaptury, swoje przepyszne średniowieczne sprzęty, nie licząc już swoich Van-Dycków, których mistrz ten, w czasie czternastoletniego pobytu w Genui zostawił tu na podziw dużo, w domach Spinola i Pallavicinich zwłaszcza.
Tutaj ścisk ciekawych genuenek był tak wielki, iż królowa, spojrzawszy na nich zwarte szeregi, zawahała się i rzekła dość niepewnym głosem: „Mam nadzieję, iż panie pozwolicie mi zobaczyć cośkolwiek.” Genuenki skłoniły się bardzo nizko, ale nie ruszyły się krokiem. Co chcecie? Musiały przecież obejrzeć wszystkie szczegóły toalety swojej monarchini.
Ściśle rzeczy biorąc, nie było w nich wielkiej rozmaitości. Królowa przez cały czas pobytu w Genui używała stale barw swojego domu.
Zawsze to była toaleta: „celeste,” „azurra,” „bleu scuro,” „bleu chiaro,” „turchino cielo,” „turchino pallide,” z drobnemi przymieszkami żółtych i białych koronek. Nawet na pokładzie francuzkiego Formidable’a, na którym admirał Rieunier bal wydał; i który stał się głośnym przez ów uścisk, jaki połączył dłoń przedstawiciela Francji z dłonią pana Boetera, komendanta niemieckiego „Prinza Wilhelma,” nawet na pokładzie Formidable’a miała królowa suknię w sabaudzkich barwach, co przy okrzykach: viva la Savoia francese, jakie tam podobno gęsto latały, dość dziwaczny stanowiło kontrast. Prawda, że takie uprzejmości bez stałego gruntu pod stopami i przy szampanie — na lądzie obowiązywać przestają. Niemniej prawdą jest, iż niektóre momenty tego balu należały do zupełnych niespodzianek.
Zauważyć także należy, iż niebieska suknia królowej przybraną była aksamitem mieniącym się, zielonawym, koloru morza, tego żywiołu raptownych przemian i zawsze niepewnej pogody.
Ale jeżeli wielki świat cisnął się dokoła królowej, tłum, lud niemniej ją uważał za wyłączną własność swoich oczu.
Ulica Balbi, przy której stoi pałac królewski w jednym rzędzie z pałacami starej szlachty genueńskiej, mniej bogaty i mniej piękny od wielu, przestała być niemal arterją komunikacji, takie się z niej uczyniło koczowisko tłumów. Tylko przed pojazdami dworskiemi rozstępowała się ciżba, stając podwójnym murem i wiwatując co gardła. Inne pojazdy musiały sobie zdobywać drogę prawie cal po calu.
Drugiego dnia po przybyciu królewskiej pary był wielki obiad dworski dla zagranicznej admiralicyi, dla dyplomacyi, patrycjatu i przedstawicieli miasta, po którym zaproszeni ruszyli na bal do municypjum w sto pojazdów przeszło. Ruszyli i zaraz też prawie stanęli. Nie było drogi. Przejazd przez ulicę Balbi trwał przeszło dwie godziny; żadnego powozu nie puszczano, póki się wszyscy nie napatrzyli: jakie konie, jaka uprząż, jaka liberja, jakie tualety. Jeśli powóz był otwarty, pół biedy jeszcze, zamkniętym było gorzej, zatrzymywano je, wtykano głowy, podnoszono do nich dzieci, poprostu przetrząsano je spojrzeniami, jakby na rogatce.
Oczywiście, że przy tej defiladzie nie brakło dowcipnych uwag, żartów, konceptów, ucinków, tej całej przyprawy ulicznego humoru, który miewa czasem szczerozłote błyski. Nietylko tedy mężczyźni wysiadali z pojazdów i pieszo okrążali tę galerję, ale i damy ryzykowały się na ulicę w gazach i koronkach. A co było robić? Karabinjer włoski jest w podobnych wypadkach zupełnie bezwładny. Lud chce widzieć królowę: jest w swojem prawie. Kiedy więc owo oblężenie ulicy Balbi stawało się coraz przykrzejszem zwłaszcza w przedwieczornych godzinach, panu syndykowi przyszła myśl. Ogłosił jeszcze jeden manifest — rzecz trudna do uwierzenia, jaka tu moc papieru zużywa się na manifesty — w którym zapowiedział, że na miejskich placach, naturalnie jak najdalszych od ulicy Balbi, grać będą wieczorami orkiestry i płonąć iluminacje, a panowie i panie z ludu będą się mogli oddawać tańcom, tak przy blasku owej iluminacji, jako też gwiazd i księżyca.
Że nadto w różnych punktach miasta — jeszcze dalszych, jeśli podobna, od ulicy Balbi, — przedstawiane będą najjaśniejszemu ludowi: pantominy, cienie chińskie, bitwy maurytańskie, siłacze, marjonetki, a wszystko bezpłatnie. Miano nawet powtórzyć urządzoną tu z wielkiem powodzeniem na kilka dni przed przybyciem królewskich gości rzymską festa befana, która polega na tem, aby zaopatrzywszy się w nos papierowy i przeraźliwą świstawkę, zrobić w jaknajkrótszym czasie, jak najwięcej piekielnego wrzasku. Każdy kto wie, jak dalece włoch jest łakomym na wszelkie igrzyska, oceni łatwo, ile w tym manifeście było pieszczot dla jego uszu i łaskotania jego tradycjonalnej ciekawości. A jednak i to zawiodło. Po placach grały orkiestry i paliły się ognie wśród pustki. „Panie” i „panowie” z ludu nie poszli tańczyć, ale po dawnemu obozowali na nieszczęsnej Balbi.
Najgorzej było z powrotem Kolumba. Mąż ten bowiem powrócił już do nas ze swojej chwalebnej wyprawy, wiodąc za sobą ujarzmionych kacyków i niewiasty „dzikie,” które malowano przez jakie dziesięć dni naprzód, zakazawszy im się myć i czesać, co najmniej od dwóch tygodni.
Wszystko zresztą — prócz owych jeńców — było po dawnemu. Tłusty Pregonero tak samo licho czytał swoje poselstwo; koń kawalera de Nunez tak samo stawał dęba; przedstawiający Kolumba książe Centurione tak samo był zajęty sprzączkami swoich podwiązek i popręgą swego siodła, a Jej katolicka Mość, panna Castelli, była czesaną przez tego samego fryzjera. Co do załogi sławnych na cały świat karawel: Pinto, Niny i Santa Maria, tej nie brakło ani jednego guzika; ci nawet, których historja podaje za zginionych w tej wielkiej imprezie, szczęśliwie zmartwychwstali jakoś! Zresztą na nikim ani śladu dalekiej drogi i poniesionych trudów. Zbroje równie błyszczące, aksamity równie świeże, konie tak samo spasione, słowem pyszna wyprawa.
Otóż skoro cała ta ekspedycja wkroczyła w trjumfalnym pochodzie swoim w ulicę Balbi, w tę wązką, długą szyję o dwu rzędach marmurowych gmachów, oblepionych ludzkiem mrowiem, jak zmaczana w mleku wiecha bylicy, kiedy ją muchy obsiędą, i skoro La Regina, ukazała się w oknie, aby ów pochód obaczyć, groźny już przedtem ścisk zamienił się w tak piekielny tumult, w takie parcie boków końskich na lud, a ludu ku oknom królewskim, że królowa co rychlej cofnąć się musiała w głąb swoich apartamentów, aby nie wywoływać tej burzy zapału, która oślepia na niebezpieczeństwo. Ale i tak byłoby tam przyszło do niechybnej katastrofy, gdyby nie przytomność rektora tutejszego uniwersytetu, który, ujrzawszy z balkonu gmachu tego, co się na ulicy dzieje, zbiegł z młodzieńczą — mimo wieku swego — chyżością ze schodów, otwarł na roścież wielką bramę uniwersytecką i tym sposobem dał ujście gniotącej się masie ludzi.
Od tej to chwili dopiero władza miejska miała rozwiązane ręce i nie naruszając ani obowiązków popularności ani praw ludu — nie dopuszczała, w imię bezpieczeństwa, owych tłumnych zbiegowisk na Balbi.
„La Regina” nie ogranicza się przecież na czarowaniu ludu swojego uśmiechem; ona go także czaruje dobrocią. Przez czas pobytu w Genui, poranki królowej wszystkie niemal oddane były szpitalom, ochronkom, przytułkom sierot, kalek starców, weteranów i szkołom miejskim, że już o wystawie nie wspomnę.
Z powodu wystawy wszakże mam żal do królowej: widziała wszystko, pytała o wszystko, a nie zauważyła króla Ćwieczka! A ot, jak się to stało. W galerji machin, pomiędzy stosem walcowanej blachy a wielką pryzmą kul stożkowych, siadywał mały człowieczek na małym stołku, przy małym stoliku, na którym mała maszynka lekko i cicho, jakby na palcach chodząca, wyrzucała z małego trzęsącego się ciągle korytka setki małych ćwieczków, ćwieczków tak małych, że całą ich setkę można było wziąć w dwa palce, jak szczyptę tabaki. Mały człowieczek przewlekał drut żelazny przez stalową deszczułkę tak, jak się przewleka nitkę przez igielne ucho, zakładał rzemień na koło, naciskał nogą pedał i, kiwając się nad swoją maszynką, ciął sztyfty i wzdychał od chwili do chwili, czego wszakże wśród zgrzytu i łoskotu wielkiej galerji machin, prawie że słychać nie było. I tak raz wzdychając i kiwając się na przemian, opowiedział mi historyę swoją, zwykłą historję robotnika w fabryce machin, który stracił rękę. Od tej dopiero chwili historja stawała się niezwykłą.
Pracując przy winnicach jedną zdrową ręką na wyżywienie żony i dzieci, wymyślił i sam zbudował nader ulepszoną maszynkę do cięcia ćwieczków, jakich używają szewcy.
Zbudował, wypróbował, kącik sobie na wystawie wyprosił i ciął tu swoje ćwieczki w nadziei, że może przecież wynalazek jego znajdzie mecenasa.
Istotnie, ten i ów stawał przy małym człowieczku, niemal że schowanym za stosami stali i żelaza, i przypatrywał się jego małej, dowcipnej maszynce, wyrzucającej ćwieczki z niezmierną szybkością. Maszyna zaczynała wtedy latać jak szalona, wyrzucając setki i tysiące ćwieczków, a kiedy się ludzie pytali: co za motor porusza jej kółka i tryby, mały człowieczek uśmiechał się i podnosił małą, pomarszczoną twarz, w której błyszczały bardzo jasne oczy. Tym motorem było jego własne serce, małe, mocno bijące dumą i nadzieją serce.
Można sobie wyobrazić wzruszenie biedaka, kiedy u wejścia do galerji rozległ się szmer: „La Regina! La Regina!” Schylił się, poczerwieniał, pobladł, a jego mała maszynka zaczęła się trząść konwulsyjnie, wyrzucając ćwieczki coraz szybciej... szybciej...
Królowa się zbliżała. Pan syndyk prowadził ją od wielkich motorów wertykalnych firmy Cravero do olbrzymich lawet z odlewni w Asaldo, od potężnych machin elektro-dynamicznych do lokomotyw najciekawszej konstrukcji. Jasny głos królowej przenikał coraz bliżej, kolana i powieki małego człowieczka trzęsły się na wyścigi z jego małą maszynką; trzęsła się jego zdrowa ręka, a pusty rękaw za kubrak zatknięty i ten trząsł się także. Jak o życie szło teraz, aby królowa spojrzała na lecące gradem ćwieczki.
Królowa się zbliżała. Gdyby oczy podniósł, zobaczyłby tuż tuż jej niebieską suknię. Ale nie śmiał oczu podnieść. Pan syndyk tymczasem objaśniał królowę:
— Oto jest olbrzym naszej artylerji: Rosset, dzieło arsenału turyńskiego. Oto model ulepszonej mitraljezy. Oto pociski torpedowe najświeższej konstrukcji. Oto...
Mały człowieczek nie słuchał dalej. Jasny, najjaśniejszy głos królowej zabrzmiał mu jak słowicze pienie:
— A to co, baronie? Ach, co za śmieszna figura!
— Pytała! Sam słyszał, że pytała... Stojąc tuż przy nim, pytała... O cóżby, jeśli nie o jego maszynkę? A potem powiedziała jeszcze: co za śmieszna figura! O kim żeby, jeśli nie o nim? O nim, co ma tylko jedną rękę?... O, niech będzie błogosławiona! Schylił się niżej jeszcze. Razem z maszynką trzęsła się teraz jego mała głowa, latały usta, a szeroko otwarte oczy nie widziały nic przed sobą.
— To, Maesta, — odrzekł pan syndyk — są nasze średniowieczne osobliwości, tak zwane „Collubriny” zbudowane przez Aloysiusza Rocca w 1610-ym roku dla ówczesnej republiki genueńskiej. Racz się Maesta przypatrzeć tej głowie turka, zamykającej wylot działa! Albo tej drugiej maszkarze! A oto większa jeszcze osobliwość turyńskiego muzeum, działo ze skóry hipopotama...
Ostatnich wyrazów nie słyszał już prawie. Odchodzili — odeszli.
Te poranne wizyty w ochronkach, szpitalach i schroniskach biedy dowiodły nietylko zainteresowania się królowej losem „del popolo basso," jak się tu mówi, ale także jej dużych sił i dobrego zdrowia. Przychodziły one bowiem po nocy, spędzonej po większej części już to na balu, już na widowisku, już na przedłużającej się do późna recepcji w samym pałacu królewskim.
Oprócz wielkiego balu w municypjum i owego rozgłośnego pikniku na pokładzie Formidable’a a raczej na dwóch połączonych z sobą pokładach francuzkich statków, były jeszcze trzy tańcujące „feerje,” — (niepodobna mi inaczej nazwać tych zabaw, obliczonych na oczarowanie wszystkich naraz zmysłów), — a mianowicie w pałacu Pallavicinich, ks. Centurione i w pałacu Raggio, „Casa Raggio,” jak go tutaj zowią. Właściwie jest to raczej zamek, niż pałac. Zbudowany w średnich wiekach jeszcze na silnym występie skały, większą częścią swych murów zda się zawisać nad morzem i tworzy jeden z najwięcej czarujących widoków zachodniej Riviery.
Zrazu było to orle gniazdo rycerskie, potem klasztor mniszek, przez ostatnią z rodu, nie wiem już jakiej regule oddany; potem zdobycz morskich rabusiów, którzy tu gwałtownie wpadli i nieobronne mury zajęli; poczem znów odbity przechodził gmach ten z rąk do rąk, tracąc tu wieże, tam narożnik, owdzie kawał blanków, zawsze jeszcze przecież i piękny i hardy.
W ostatnich dopiero czasach obecny jego posiadacz Raggio, prezes Italo-Americany, zakrzątnął się około odbudowania tych prastarych murów. Sam znawca pięknego budownictwa, dobrał sobie zdolnego wykonawcę swoich planów i ozdobił pobrzeże genueńskie przepyszną sylwetą zamku, którego naczelne linje dobyto w całej czystości z epoki wielkich natchnień architektonicznych.
A skoro stanął zamek, znalazł się i poeta. No, nie Prati i nie Carducci wprawdzie, ale zawsze poeta, który nie wiem, czy potrzebując protekcji, czy groszy, w dość niefortunnym poemacie uwiecznił — co najmniej na czas trwania wystawy — ów odnowiony zamek.
Do tej to, świeżo zamieszkanej, a już opisanej siedziby zaprosił signor Raggio królewską rodzinę, ministrów, przedstawicieli flot obcych i arystokrację tutejszą, nie zapominając o ojcach miasta, z panem syndykiem na czele.
W tak cudnym zamku, mając takich gości, czy mogło zbywać jeszcze na czem signorowi Raggio? A jednak mu zbywało: nie miał tytułu. Ani kawałka tytułu. Był poprostu „onorevole signor Edilio Raggio.” Czy to nie ironja losu?
Na szczęście piękna królowa Małgorzata odgadła gryzącą go troskę i, żegnając odprowadzającego swych koronowanych gości „Onorevola,” rzekła:
— Raz jeszcze dziękuję ci... hrabio!
Poczerwieniał „Onorevole,” nie wiedząc, czy go słuch przypadkiem nie myli, gdy wtem król, ścisnąwszy mu rękę, dodał:
— Pozdrowienie moje małżonce... hrabinie Enriquecie Raggio!
Tym razem słyszał dobrze; a co ważniejsza, bardzo wiele osób to słyszało. Skoro więc tylko kareta królewska ruszyła, rzucił się signor Raggio w objęcia syndyka, i tak stali przez chwilę ci mężowie, nie mogąc przemówić słowa z nadzwyczajnego wzruszenia.
— Winszuję! winszuję ci... conte! — wyszeptał wreszcie pan syndyk, który jest dopiero baronem, poczem szczęśliwy hrabia, iż raz wreszcie przestał być „Onorevole,” poszedł oblewać z gośćmi nową godność swoją. Mówią jednak, że obliczywszy koszty balu, tytuł ten był kupiony za znacznie wyższą cenę, niż ta, jaką praktykuje prześwietna rzeczpospolita Świętomaryjska, a także niż te, które się płacą za dyplom podobny, tylko że opatrzony pieczęcią z „kluczami i tiarą” — w Rzymie.
Jak na tej całej operacyi wyszedł poeta zamku — tego nie wiem. Prawdopodobnie królowa poematu jego nie czytała wcale, jak większa część tych, którzy sami piszą wiersze. Wiadomość tę powtarzam za innymi. I mnie bowiem danem było słyszeć, że „La bionda Regina” pisuje poezye, których nikt nie czyta. Rzecz prosta, dla tego tylko, że nikt do czytania ich przypuszczonym nie jest.
Albo nie posiadam zmysłu kombinacyjnego na pół, na ćwierć, na jedną setną cala, albo się nie mylę, naznaczając datę rozbudzenia się tego talentu królowej Małgorzaty na czas jej pobytu w Bolonji. W Bolonji, nie w tej wszakże freskowanej, cudnej, starej auli, która jest jej chlubą, lecz w nowej, zimnej, jasnej sali uniwersyteckiej zachwycał słuchaczy Carducci. Giosue Carducci, bóstwo studentów, duch o ciemnych skrzydłach, sławiony, może nawet przesławiony Carducci. Królowa była ciekawą usłyszeć ten ósmy cud świata; obecnością swoją zaszczyciła lekcyę poety. Carducci — sam porządnie szpetny i nieco koszlawy — wpatrzył się w królowę, jak w gwiazdę. Margerita, perła, stała się odtąd bóstwem jego, natchnieniem, muzą, Beatryczą.
„Ody barbarzyńskie,” ciemne skrzydła i wszelkiego rodzaju „kainizmy” odrazu w łeb wzięły. Carducci, jakby go przemieniły boginki, zaczął sławić wszystkie te idee, które potępiał dotychczas. Wtedy to na tablicy uniwersyteckiej nieznana ręka skreśliła dwa słowa: „Finis Carducci!” Z tych dwóch słów zrobiła się awantura, z awantury skandal, którym studenci zmusić chcieli Carducciego do wyrzeczenia się katedry, rzecz stała się głośną i musiała dojść uszu królowej.
Zaiste, nie znam kobiety, nawet na tronie, którejby nie rozpoetyzowała myśl, że zdala i w milczeniu uwielbia ją głośny poeta. Mniemam, też, że pierwsza ćwiartka welinu wtedy właśnie, lub niewiele później, została zapisana, czy też może pokreślona tylko — w Kwirynale.
Nie trzeba wszakże brać tego poetyzowania królowej bardzo serjo. „La Regina” nie ma wcale tego dziwacznego nastroju, który trapi Carmen Sylwę i zdrowie jej psuje. Jeśli prawdą jest, że pisze wiersze, czyni to w ten wdzięczny i rozsądny sposób, który nie rodzi zmarszczek na białem czole i nie psuje ujmującej, zawsze jednostajnej pogody uśmiechu. „La Regina” bawi się, lub okazuje, że się bawi każdą niespodzianką, jest przedewszystkiem „bonne enfant” i dlatego to może tak ją uwielbiają włosi. Trzeba było widzieć z jak przedziwnym humorem i z jak rozkosznie rozjaśnioną twarzą przypatrywała się wielkiej iluminacji portu w ostatni wieczór swojego tutaj pobytu.
Było też to istne czarodziejstwo, istne marzenie, ta „Noc wschodnia,” czy też „Noc wenecka,” jak ją tu nazwano. Do stu okrętów, iluminowanych na każdym maszcie i na każdej linie: kto mi takie widowisko gdziekolwiek pokaże? Pomijam szczegóły. Pomijam gwiaździste barki, transparenty, gondole o złotych skrzydłach i ognie sztuczne, choć te ostatnie należały podobno do najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek w Europie spalono. Biorę tylko dwie masy: płonące morze, które bije o płonące brzegi; cały ten bowiem amfiteatr, jakim się tu Alpy podesłały niegdyś pod miasto, palił się żywym ogniem na wszystkich poziomach, ukazując ogniem malowane mury, wiele, pałace, ulice, kościoły, coraz wyżej, co raz wyżej, aż do fortów, aż do zębatej wieży willi „De Albertis.” Ta miała światło żółte, jak gromnica — i nie dziw. Tam mieszka i ma swoją posępną pracownię słynny wynalazca balsamowania trupów, systemem „De Albertisa” od imienia jego zwanym. Ale i nad tą ponurą wieżycą jaśniało jeszcze jedno piękne światło. To księżyc. Pełny, biały, wielką jakąś cichością tchnący księżyc. Wysoko już był, kiedy pogasły ognie i rozpierzchły się tłumy z ostatnim na cześć królowej okrzykiem. A wtedy spóźniony przechodzień zauważyć mógł na brzegu jakiś podłużny przedmiot, nakryty flagą amerykańską. Było to ciało młodego marynarza, który, pierwszy raz na ląd stąpiwszy, w bójce, w gospodzie nadbrzeżnej, nóż włoski pod żebro dostał. Mała lampka, która się u głowy jego paliła, była ostatniem światłem tej wielkiej uroczystości.



XI.
Bez programu.
Genua, w Listopadzie.

Nareszcie! Nareszcie skończyły się te oficjalne programy, które chwytały twój dzień, po cząstce go między siebie dzieliły i od rana do nocy, od godziny do godziny wodziły cię po ulicach, widowiskach, wystawach, pałacach lub wyrzucały gwałtownie z miasta na ląd — to na ląd, na morze — to na morze, jak wypadło.
Teraz basta! Teraz oddycha się tu swobodnie, szeroko. Ludzie się prostują, przeciągają krzyże, przychodzą do właściwych, omal że nie zatraconych w wściekłym natłoku wymiarów.
Można znów poruszać łokciami, ramionami, głową. Nikt gorączkowo nie chwyta dziennika, żeby nie prześlepić, gdzie i kiedy ma pędzić na złamanie karku. Oczy i uszy wypoczywają po salwach i po ogniach sztucznych; a choć teraz i huknie co z fortów, albo zaswędzi, wie się przynajmniej, że miasta nie wysadzą i z dymem go do licha nie puszczą.
Nawet pan syndyk otarł pióro i przestał manifesty pisać. Kupy ludu gęsto się jeszcze wprawdzie po ulicach włóczą, ale nie prą, jak lawa, w jednym kierunku i nie pokrywają placów jak szarańcza; można chodzić po mieście bez złamania żebra. Zgiełk ustaje, w powietrzu opadają dymy, morze strząsnęło z siebie wszystkie obce statki, ziemia przestała stękać pod naciskiem trybun. Gdzie chcesz iść, dojdziesz; gdzie jechać, dojedziesz: komisja uroczystości nie rzuca tobą jak piłką. Nikt cię nie ściga, nie sekwestruje, nie trzyma ci noża na gardle, żebyś patrzył na to, a słuchał tamtego. Wola twoja, czy chwilowy nastrój przychodzi potrosze do głosu, do prawa. Zrobiło się luźno jakoś, przestronno, ludzie ochłodli, szalona pulsacja życia wytężonego opadła, nikt nie jest obowiązany pękać z zapału, — a to wiele znaczy.
Szczerze powiem, że Genua zaczynała już być okropnie męczącą: obejrzeć wszystko, co było do widzenia, usłyszeć co grano, śpiewano i wykrzykiwano; być wszędzie, gdzie się przewaliła fala uroczystości, równało się ciężkiej pańszczyźnie. A potem ludzie! Ludzie stracili po prostu miarę stosunków i rzeczy, przeniesieni nagle w sferę nadzwyczajności i superlatywów.
Kiedy przyszła wiadomość z Livorno, że za trumną Cialdiniego trzy wozy wieńców szły: „Tylko trzy wozy?” pytano, podnosząc brwi i wydymając wargi. — „Lichy pogrzeb! Bardzo lichy! Nędza, mizerja!”
Przyjechał de Amicis i bawił tu kilka dni. „De Amicis? Wielka figura! Cóż to? admirał, czy Mascagni, żeby sobie nim zaprzątać głowę? Teraz na takich nikt tu niema czasu.”
Tłum uliczny tak samo. Na arabskiego szejka, który zwiedzał Genuę, włócząc za sobą po jej marmurach frendzle swego białego burnusa i swoją pyszną świtę, ledwo, że kto spojrzał i to przez ramię chyba, a kiedy zjawiła się nagle na ulicach kupa indjan w zamszowych krymkach, lekkich sandałach, przebiegająca miasto z ładunkiem kokosów, wachlarzyków i suszonych żmijek, to w całej Genui nie znalazło się dwudziestu uliczników, którzyby za nimi biegali. Co chcecie? Nie mieli mundurów haftowanych złotem, a to właśnie była chwila panowania mundurów haftowanych złotem i niczego więcej.
Teraz się to przecież szczęśliwie zmieniło. Najwybredniejsi gapie spuścili z tonu, a Genua, w braku wielkich huków, robi sobie małe huczki, które jej dni bez programu wybornie urozmaicają.
Tych małych huczków, tych uroczystości in partibus, pełno tu teraz jest na każdym kroku. I kto wie, czy nie są one bardziej malownicze, bardziej rodzajowe i charakterystyczne, niż owe wielkie „panataneje,” które obejmowały całe miasto na raz i w zbitej masie stu tysięcy ludzi nie dozwalały dostrzegać żadnego szczegółu.
Wychodzisz sobie rankiem na ulicę, ręce w kieszeniach, laska na ramieniu. Szczęśliw, że cię żaden program za kołnierz nie trzyma, wtem: Bum! bum!... Bum, bum, bum!... Patrzysz, wali w dobrym ordynku kilkadziesiąt marsowych postaci, z podpiętemi na wojskowy sposób połami zwykłych kubraków, wstążeczki i medale na piersiach, miny od stu djasków, wąs siwy, krok wprawdzie nieco drepcący, ale jeszcze żwawy. Kto taki? Inwalidy z wojny krymskiej wyprawiają sobie pochód z muzyką i chorągwiami ex re kolumbowej ery! Ot, niewielki pochodzik, z niewielką „bicchieratą” rzecz prosta, z paroma „brindisi” wypowiedzianemi głosem drżącym już po trochu, przy których niejedna łza kapnie na wąs siwy... Wszystko to najwyżej do jakiej dziewiątej wieczorem, poczem bohaterowie wdzieją na uszy szlafmyce, i pójdą pięknie spać, gdy im reumatyzmy będą grały capstrzyk po strudzonych kościach.
Ledwo przeszli — stój! Cała kupa ludzi zabarykadowała wązki wylot ulicy. W pośrodku wóz. Co takiego?
Balon, zerwany z lin ostatnim wichrem i poszarpany haniebnie, procesjonalnie odwożą do jakiegoś starego lamusa, kiedy kapitan nieboszczyka, dzielny signor Rodeck, pędzi do Towarzystwa ubezpieczeń, w którem go asekurował. Kapelusz na bakier, grube cygaro w zębach, fontaź niedbale zawiązany i pogardliwa mina, z jaką patrzy na szczątki niefortunnej „Stelli,” wróżą, iż wicher ów przywiał mu do kieszeni wcale niezłą flotę.
Ledwo przewinął balonowy pogrzeb — halt! — znowu przeszkoda. Gęsiego, jeden za drugim, idą w pociesznych kapeluszach śpiczastych i wysokich niby głowy cukru, każdy z drągiem i furczącą na nim chorągiewką, obwoływacze wydawnictw na cześć kolumbową. Najgłośniej krzyczy obwoływacz hymnu. „Scoperta di un nuovo mondo! Scoperta!” — drze się na całe gardło. „Juno Colombiano!” woła drugi, ale mało kto to kupuje, bo długie. Długi zaś hymn, to jak długi sos: zawsze zawiele w tem wody.
Inny, jak automat, raz tylko na minutę otwiera usta i wypuszcza z nich jedno słowo: „Donaver!” I znów: „Donaver!” Nie trudzi się więcej. Dziennik bowiem, do którego Donaver należy, roztrąbił już od dni wielu, że szacowny jego współpracownik, profesor Frederico Donaver, napisał historyę Kolumba w sposób popularny, nie tyle dla ludu, co dla tych sfer, które wielkich mężów lubią poznawać ze strony anegdotyczno-legendowej ich życia.
Za Donaverem kroczy wielki drągal, wołając rozciągającą się szeroko, jak harmonika, gębą: „Scaglio-di-San-An-dre-a-Ca-stel-lo-Raggio-Se-ssan-La-pa-gi-ne cin-quan-ta-cen-te-si-mi.” Ten zna publiczność swoją, która lubi z góry wiedzieć, co bierze i co daje. Skałka tedy św. Andrzeja sprzedaje się nieźle i robi silną konkurencyę dwu innym publikacyom, z których jedna dowodzi, że się Kolumb urodził w Sawonie, a druga, że się urodził w Cogoletto.
Obie je wszakże wkrótce zagłusza obwoływacz z najwyższym drągiem, który wielkim basem krzyczy: „Genova a Colombo! Genova!” Jest to jednodniówka, wydana kosztem i staraniem komitetu uroczystości, zgrabny zeszyt ilustrowany, w którym kilka głośnych nazwisk, jak: Campanelli, Cezara Cantu, przemieszano z zieleniną literacką świeżej daty, właśnie jak sałatę. Czyś kupił, czyś nie kupił, na obejrzeniu zeszła ci chwila czasu i aniś spostrzegł, jak cię otoczyła cała kupa ludzi. Twarze dzielne, wzrost nieduży, skład szczupły, ale znać siłę w ręku. To piemontczycy, przybyli na wystawę z Turynu, idą uczcić fratellanzę swoją. W „jajku Kolumba” rzecz prosta.
Muzyka na czele rznie hymn królewski, aż szyby naokół brzęczą, a za muzyką w dobrym szyku wali „La Fraternita,” „L’Agricola,” "L’abbadia Stura”... i jak się tam zowią te wszystkie stowarzyszenia, które od gór przyciągnęły nad morze. Naprzeciw nich druga muzyka i deputacya — wszystko na środku ulicy. To stowarzyszenia robotnicze genueńskie wychodzą na spotkanie Piemontu. Hymn królewski, wzmocniony nową orkiestrą, wstrząsa przez chwilę wszystkie serca, poczem piemontczycy zaczynają z zapałem śpiewać popularną pieśń ludową liguryjską „Al mare!”, genueńczycy zaś, nie chcąc być od nich gorsi intonują hymn piemoncki, przyczem powstaje szalony galimatjas, a wszystko na cześć „fratellanzy”.
Jak na dzień „bez programu” wydaje ci się tego hałasu zawiele. Schodzisz tedy na boczną ulicę, ale tam trafiasz na szereg pojazdów, które okrążając przezornie padające sobie w objęcia Piemont i Genuę, wiozą syndyków z całej Ligurji z czołobitną wizytą do pałacu municypalnego.
Wołasz fiakra i ruszasz za nimi. A cóż ci to szkodzi? Choćby cię nie bawił sam akt hołdu wskrzeszający tradycye dawnej rzeczypospolitej genueńskiej, zajmą cię niezawodnie te prowincyonalne wielkości. A potem zainteresuje cię sam pałac municypalny i jego wielkie atrium, o wspaniałych schodach, jakie tylko w starej Genui budować umiano, ścieląc je z najbielszych marmurów, szeroką, podwójną, ledwie wznoszącą się linją, łącząc w krużganki powietrzne, na kolumnach wsparte i znów je dzieląc pod sklepieniami, zdobnemi w najbogatsze freski.
Oglądasz tedy trochę naiwne malowidła, przedstawiające przyjęcie Don Juana austryackiego przez Dożę rzeczypospolitej genueńskiej, Grimaldiego; spotkanie, powitanie, cały ten staroświecki ceremonjał, kapiący od purpury i złota, przy którym dzisiejsza wizyta syndyków prowincyonalnych dość sobie mizernie odbija.
Sam pałac, zajęty przez biura szerokich rozgałęzień władzy administracyjnej, teraz po bytności króla przewrócony jest do góry nogami. W kancelaryi stanu cywilnego leżą pozwijane dywany, w archiwum zwierciadła, a przed niemi puszki z pudrem i wonności; wielka werenda, zaszalowana na prędce deskami i obita kosztowną materyą, rozprzestrzenia salę balową, słowem trzeba odłożyć oględziny do czasu, w którym wszystkie mole archiwialne powrócą na dawne siedziby. Zaledwieś wszakże pałac ten opuścił, kiedy znów bęben, za bębnem orkiestra. Teraz tu bez orkiestry nic; wszystko musi być „festegiamente”. Tym razem są to panowie mularze, którzy pragną przy powszechnej kolumbiadzie upamiętnić zawiązek swojego stowarzyszenia w taką to a owaką rocznicę. Panowie mularze mają nietylko swoją orkiestrę, swoje kokardy i swoje chorągwie; mają oni także swoją zasadę: nie mięszają się do polityki. „Wzajemna pomoc łączy, polityka dzieli,” powiedział im kiedyś Crispi i to powiedzenie zostało dla nich ewangelją. Panowie mularze gardzą tedy wielkiemi okrzykami stronnictw, idą sobie spokojnie, cicho, o ile kupa południowców cichą być potrafi, a ich orkiestra gra marsza z „Aidy,” co, jak się zdaje, nie obraża ani lewicy, ani prawicy, ani środka parlamentarnego. Ale i w tak neutralnem stowarzyszeniu lęże się robak niezgody: oto stają na klinie, którym z „piazza Nuova” uciekają w dół dwie wązkie ulice. Jedni chcą iść na bicchieratę do oberży „Della Pace,” gdzie po kilku butlach Monferratu wybuchnie wojna, jak dwa razy dwa cztery; drudzy ciągną gwałtem do oberży „Dei Amici,” gdzie wszystkie wesołe uczty kończą się regularnie kłótnią i rzucaniem stołków. Zasadę neutralności zachowuje tylko sama orkiestra, która, stając na rozdrożu przed rozdzielającym się, jak widły, pochodem, po raz trzeci zadyma w trąby bohaterskie tony marsza.
Ale jeśli na ulicy te małe huczki robią huk porządny, niemniej i w lokalach zamkniętych kipi, niby w ulach.
Naprzykład drukarze. Ci nie znaleźli tak wielkiej sali, w którejby przyjąć mogli towarzyszy zacnej sztuki swojej, którzy się z całych Włoch zjeżdżali na uczczenie Kolumba.
„Jajko” okazało się stanowczo za małe. Wielki salon restauracyi „Columbo” zajęło towarzystwo dymisyonowanych żołnierzy z Aleksandryi; na San Frutuoso powiewa olbrzymia biało-zielona chorągiew z genueńskim krzyżem i potężnemi literami S. O. di S. M. Co znaczy „Societa Operaia di Mutuo Soccorso,” na co spojrzawszy dość wiedzieć, że tam niema i zaglądać po co.
Co mieli robić? Wynajęli sobie pokład na „Manilli,” na którym się mieści ze dwa tysiące ludzi, a kiedy po tęgiej bicchieracie zagrzały się czupryny, urządzili sobie na wety małą przejażdżkę wzdłuż Riviery, co im nietylko nie mogło zaszkodzić, ale owszem mogło znacznie pomódz, zwłaszcza przy cytrynach i wodzie sodowej.
Ale nie same chude pachołki bawiły się bez programu: książe Monaco z uroczą swoją księżną, hrabia Turynu, książe Neapolu, wszystko to ucztowało, balowało, tańczyło, urządzało „lunche,” widowiska, czując się może nawet swobodniej, niż za bytności królewskiej.
A potem kongresy! Genua od jak żywa nie była zapchana tylu uczonymi, jak obecnie. Przedewszystkiem botanicy. Ci zainaugurowali swoje posiedzenie w pysznej „Aula Magna” tutejszego uniwersytetu, przemówieniem profesora Arcangeli, prezesa włoskiego Towarzystwa botanicznego, któremu odpowiedział pan syndyk w mowie tak kwiecistej, iż słuchaczom zdawało się, że zostali przeniesieni na łąkę, w poranek majowy. Nie mam zamiaru rozszerzać się nad pracami tego szacownego zebrania, w którem trzymali prym tacy uczeni, jak: Badehoofer, Strassburger i Vasey; chcę tylko nadmienić, że ostatecznym rezultatem prac tych było podobno zdetronizowanie róży i obwołanie królową kwiatów stokroci, imienniczki pięknej Małgorzaty Sabaudzkiej. Fakt ten wszelako — dodaję dla ścisłości — nie miał miejsca ani w „Aula magna”, ani w ogrodzie uniwersyteckim, gdzie inaugurowano fundacyę „Hanbury,” złożoną z pięknego pałacyka, muzeum i bogatej cieplarni, przybywających miastu z daru znanego miłośnika kwiatów, ale na wycieczce do Ventimiglia, czy do Col di Tenda, gdzie szanowni kongresiści zamknęli posiedzenie swoje toastem z kielicha lilji na cześć Flory.
O kongresie prawa międzynarodowego i o kongresie prawa marynarki mniej jeszcze mam do powiedzenia. Właściwie co tu do powiedzenia być może? Przeciętnemu czytelnikowi wystarcza, że piratów i korsarzy, przynajmniej na europejskich morzach już niema, a co do prawa międzynarodowego, to artykułów jego nie piszą kongresy wiecznym atramentem, jak to powszechnie wiadomo.
Znacznie więcej zainteresowania obudził kongres geograficzny. Młoda, ale mająca duży rozpęd polityka kolonjalna Włoch nadała mu tę przyprawę żywego zajęcia, jakie towarzyszy wszelkiej umiejętności, przechodzącej z dziedziny rozpraw na tory praktyki. Słuchano też bardzo ciekawie tak barona Sant’ Anna Neny, dowodzącego, iż w Ameryce, a mianowicie w Brazylii, Włochy za lat kilka będą miały kwitnące i bogate kolonje, jak i podróżnika Candeo, przybywającego z Afryki, gdzie cała Italja ma wytężone oczy na swoją „Eritreę.” Podkładem niezmiernie ciekawym do tych konferencyj była bogata wystawa geograficzna, urządzona przeważnie z rzeczy współczesnych, z okazów wzrastającej siły kolonjalnej Włoch, lubo nie brakło jej pysznego zbioru starych map, globusów i innych osobliwości tego rodzaju, o których, gdyby pisać, mało byłoby i tej bawolej skóry, służącej za tarczę broniącym się przed włoską cywilizacyą biednym, wolnym pokoleniom, które i bez tej cywilizacyi dość są nieszczęśliwe.
Równocześnie z kongresem geograficznym odbywał się tu wielki międzynarodowy kongres historyczny. Sala jego posiedzeń zawsze była pełna. Co mówię! — zapchana po brzegi. Nie znaczy to bynajmniej, aby zamiłowanie do nauk historycznych kwitło tu w jakiś osobliwy sposób. Wcale nie. Jedna połowa tłumu szła po to, żeby zobaczyć otwartą dla kongresu tego wspaniałą historyczną salę „San Giorgio,” a druga, żeby zobaczyć damy. Damy, a raczej jedna dama, panna Zofja Moelles z Chrystjanji, należała już wprawdzie do szczęśliwie ukończonego kongresu botaników, ale tu było co innego. Tu była hrabina Uwarow, prawdziwa hrabina z córkami; panny jedna ładniejsza od drugiej, a pani, poważna uczona kobieta, prezydentka komisyi archeologicznej. Co do mnie, ciągnęło mnie to, co i pierwszych: sala.
Pałac San Giorgio, w blizkości portu zbudowany za tych czasów, kiedy architektura czuła się sztuką wysoką i tworzyła piękno, był niegdyś sercem Genui kupieckiej, Genui dożów i republiki. Przez jego to bramy, oddane w opiekę patronowi miasta, płynęły złotą żyłą bogactwa, które były fundamentem jego materyalnej, głośnej w świecie potęgi. Tu każdy okręt kupiecki, każda drobna szkuta składały grosz celny, miljonowych cyfr dosięgający haracz, na którym „La Superba” rosła jak na drożdżach. Była ona w owych czasach prawdziwą Danae, kochanką złota, które jej wszakże nie Jowisz rzucał, ale Merkury. Ale i złoto płynąc wyżłabia swe ślady, jak woda, gdy mu czas pomoże. Święty Jerzy nie zdołał obronić wspaniałej świątyni kupców od zniszczenia wieków.
Widząc ją wszakże, po średniowiecznym przepychu, taką ściemniałą, zrujnowaną, zapadłą, wyrzekł się patronatu i zostawił ją własnemu losowi. Był to dla tych murów czas najgorszy, lubo i teraz jeszcze przelewały przez siebie złoto „narodów ziemi.” W owym to okresie zaćmienia San Giorgio zwał się wprost: La Dogana i pod tą nazwą przetrwał do ostatnich czasów. Ale ostatnie czasy były w Genui czasami wielkich i śmiałych przedsięwzięć. Zbliżanie się ery kolumbowej zapładniało umysły ojców miasta coraz to nową ideą, aż i na „Doganę” czas przyszedł. Municypium nabyło do niej prawa bezpośrednie i zawinąwszy rękawy, stanęło do warsztatu.
Przedewszystkiem zrzucono szpetne łaty z desek, które długi czas zakrywały przecudną kolumnadę gzymsową, czyniącą z gmachu tego jakąś przezroczystą wizję, na tło najpiękniejszego nieba rzuconą. Odwalono potem stare wspaniałe schody; dobyto z gruzu marmurową posadzkę sal górnych, zrzucono tymczasowe podpory, odtwarzając stare sklepienia w całej czystości ich przepysznych wiązań, odmuchano architrawy, odchuchano freski, i oto, lubo nie w ukończonym, ale już w drgającym dawnem pięknem San Giorgio — otwarto wielką salę historyczną, dla której odbyty świeżo kongres był jakby powrotem do życia.
Stanęła ona z piętnem przeszłości świetnej, ale już dawno minionej, nie wybielona, nie wymalowana, jak elegantka ukrywająca swoje lata; ale w poważnych, przyćmionych barwach starych złoceń, starych fresków na półokrągło wzbitem sklepieniu, starych posągów w przepysznie rozporządzonych niszach, starych odrzwi, fryzów, gzymsów, sztukateryj, na których znać mistrzowstwo nie dzisiejszej ręki. Ale ta przeszłość nietylko była świetną: była także sławną. I oto świadectwa tej sławy stanęły rycerską strażą dokoła tych ścian, wskrzeszonych z prochu i upadku. Oto chorągwie zdobyte na Saracenach: oto sztandary wzięte w walkach z Wenecyą i z Pizanami.
Dziwne to czasy, w których dwa włoskie miasta uważały się nietylko za obce, lecz za wrogie sobie. W Pizie, w tem muzeum narodowych pamiątek, jakiem jest stare Campo Santo, tuż przy katedrze leżące, zdarzyło mi się widzieć łańcuchy, które Genua zdjęła z bram pizańskich, jako trofeum zwycięztwa i dopiero po dokonanem zjednoczeniu włoch odesłała Pizie na znak braterstwa i zgody. Tak długo przetrwało to uczucie indywidualizmu miast włoskich.
W takiej to dyszącej przeszłością sali, w atmosferze prawdziwie historycznej, zasiadał kongres, o którym, że się szerzej rozpisać nie mogę, żałuję bardzo. Wiele bo rzeczy byłoby godnych bliższego i szczegółowszego zapoznania się z niemi. Gdy jednak w pobieżnym szkicu pomieścić ich niepodobna, poprzestanę tylko na wzmiance, iż piękne to zebranie światłych umysłów i serc szlachetnych zakończył uroczysty akt hołdu Kolumbowi, przed tablicą pamiątkową upłynionych czterech wieków oddany, podczas którego kongresiści przemawiali każdy w swoim języku. Zjawiły się tu tedy na szczupłej obok siebie przestrzeni żywe i umarłe, blizkie i dalekie mowy, zespolone w jednej idei wszechludzkiego braterstwa. Była to wzruszająca w swej surowej prawdzie i prostocie chwila. Chwila, która może należała do przyszłości mimo, że się na nią złożyli ludzie szperający w dawno upłynionych wiekach.



XII.
Popis dzikich.
Genua, w listopadzie 1894 r.

Jest w watykańskich Loggiach Rafaela, na lewo od wejścia, wielki atlas krain ziemi, rozwieszony w pojedyńczych kartach wzdłuż całej galerji, która do Pinakoteki prowadzi. Atlas ten dość dziwacznie wygląda na pierwszy rzut oka. Jest to jak gdyby rozkawałkowana, wielka mapa strategiczna, na której oznaczono ufortyfikowane punkty, twierdze, wały, baszty i zasieki, tylko że miejsce ich zajmują kościoły. Kościoły te, nader różne co do rozmiarów swoich, od kopulastych bazylik i strzelistych tumów, do ubogich, małych, ledwo dwoma kreskami oznaczonych kapliczek, stoją to w gęstym szyku, to rozproszone, dość szerokiemi przestrzeniami jedne od drugich odcięte, to wreszcie ledwie się odszukać dające, ledwie znaczne drobnym krzyżykiem, wśród pokrytych namiotami stepów, powyrębach puszcz dzikich, między chruścianemi szałasami, nawet między ogniskami, które oznaczają przygodne ludzkie noclegi. Wielkie grupy kościołów wyglądają jak oszańcowane obozy, zasobne, pewne, bezpieczne, luźno stojące świątynie, jak twierdze obronne, tu, to tam rzucone na wojennym szlaku; drobne kaplice coraz mniejsze, coraz rzadsze, są jak owe forpoczty i pikiety, które najdalszych i niepewnych posterunków strzegą.
Wszelako określenie to dobrze oddaje charakter całości tylko pod względem ogólnej konfiguracyi; po za tem jest jeszcze ruch.
Istotnie, dosyć jest wpatrzyć się przez dłuższą chwilę w ów niezwykły atlas, aby spostrzedz, że wszystko to się gdzieś śpieszy, gdzieś idzie, gdzieś dąży.
Forpoczty posuwają się coraz dalej, pikiety wybiegają coraz śmielej, ostatnie stoją już na skraju ziem nieznanych, na których dawni geografowie rysowali wielką, mglistą, pokrywającą je rękę.
Przed tym to atlasem stawali często dawni papieże, patrząc nań długo i bacznie to z głęboką zmarszczką na czole, to z uśmiechem, to z ogniem zapału w twarzy.
Pius IX-ty, mówią, siadywał tu godzinami całemi w wielkiem swojem krześle, a mądre jego, przenikliwe oko przenosiło się chętnie od widoku szczerb i wyłomów, jakie czas czynił w wielkich, silnych twierdzach, do tych śmiałych, pełnych życia i nadziei placówek, które w miejsce dawnych, kruszejących w ręku dziedzin, sięgały po nowe zdobycze.
Ruch ten ku zachodowi coraz się wzmaga i coraz żywotniejszym staje. Wielki gmach, w którym się mieści Propaganda fide, jest jednem z najczynniejszych biur wiecznego miasta. Jaka sieć interesów krzyżuje się tam, zadzierzga, rozplątuje, wiąże, o tem możnaby napisać bardzo ciekawą i wielotomową księgę. Ztąd też lecą ordynanse do najdalszych owych forpocztów i placówek, gdyż jedyne to w swoim rodzaju ministeryum spraw zagranicznych, lubo nie uchwala wojny, bojuje przecież na wszystkich punktach działalności swojej.
Na placówkach wszakże i po przygodnie wzniesionych twierdzach trzeba ludzi, trzeba załogi, takiej załogi, która zginie raczej, niżby miała porzucić posterunki swoje; ludzi silnych, energicznych i żywo wierzących.
Prace misyjne nie są synekurą, to pewna, a jednak nie brakło dotąd nigdy misyonarzy, sam zakon kapucynów i dominikanów dostarczył ich całe zastępy. Niekażdy wprawdzie z tych, co tą drogą poszli, mógłby się równać z takim księdzem Persico, bohaterem i weteranem tegoczesnych misyj, ale po wszystkie czasy bywali ludzie tędzy, których nęciło twarde, surowe, pełne niebezpieczeństw apostolstwo nierzadko męczeńską śmiercią grożące.
Silny, muskularny, suchy, z głosem brzmiącym, szeroką piersią, bystrem okiem, energicznym gestem, z umysłem kombinującym, lotnym, z szybką i stanowczo decydującą wolą, ambitny, śmiały, przedsiębiorczy, — oto ideał misyonarza, który zdobywa nowe terytorya, zakłada fundamenty nowych wpływów, organizuje młodociane kolonje wierzących, pracuje dużo, pożytecznie, wytrwale, chrzci katechumenów, kollekcjonuje, wzbogaca zarówno kościół, jak etnografję, zakłada szkółkę, szpital, warsztaty, posługuje się naturalnem uzdolnieniem mieszkańców, z drobnej iskierki rozdmuchuje ognisko kultury, w opałach i trudnościach daje sobie radę i liczy przedewszystkiem na siebie; budzi zarazem obawę i zaufanie, a wreszcie zdrów, cały, choć mocno ogorzały, a nawet pokiereszowany niekiedy, powraca z drugiej półkuli, jakby żołnierz z bojowej wyprawy.
Takim to idealnym misjonarzem jest Monsignor Beauvoir, którego dano mi było widzieć w chwili, kiedy zarządzał rozpakowaniem i uporządkowaniem świeżo nadeszłych do portu genueńskiego na wielkim misyjnym okręcie „Rosario.”
Trzeba było widzieć jak z wprawą i znawstwem wybornego etnografa i naturalisty segregował okazy fauny i flory, rozmieszczał minerały, rozkładał ubiory i narzędzia, zawieszał bronie, sieci, hamaki, rozstrząsał dziwaczne ozdoby z kłów małpich i muszel, czyniąc to wszystko tak składnie i sprawnie, jakby nie misjonarstwo, ale ludoznawstwo było specyalnością jego.
Zaiste, już dla podziwiania tej energji warto było iść na misje. Nie dla niej przecież ludzie tam chodzili. Chodzili na nie, gdyż rozeszła się pogłoska, że w misjach wystawione będą dary jubileuszowe, które Papież przed kilku laty otrzymał.
Oczywiście, pogłosce tej mogli wierzyć ci tylko, którzy nie widzieli nawet z progu wielkiej watykańskiej biblioteki i tych nieobliczonych bogactw przemysłu i sztuki, które jubileusz ów zgromadził w jej salach. Jest to ogromne muzeum albo raczej olbrzymi skarbiec, którymby wypełnić można całą niemal Italo-Amerykanę.
Pogłoska urosła ztąd, że istotnie sprowadzono z Watykanu kilkanaście przedmiotów, którymi uczciły jubileusz Leona XIII-go misje katolickie środkowej i południowej Ameryki. Były to przedewszystkiem umieszczone pod kloszami, wielkiemi jak kopuły kaplic, bukiety kwiatów zrobionych z piór ptasich tak wytwornie, tak lekko, iż zdaje się odmuchniesz z nich rosę. Brazylja celuje tym rodzajem przemysłu i ona też popisywała się głównie.
Szkoda wszakże, iż pobożna intencya uczczenia Papieża i papieztwa, w jakiej te bukiety zwijano, skaziła zupełnie ich naturalny wdzięk i ich prostotę. Na każdym bowiem kwiecie pełno godeł, pełno niespodzianek. Tu gwoździk powiewa chorągiewką, na której wypisano: Tu es Petrus; tu z róży wychyla się aniołek, trzymający gratulacyjną wstęgę; tu na delikatnej gardenji kołyszą się klucze rajskie; tam z heljotropów zwinięta potrójna tjara; owdzie z pączka narcyza wystrzela berło papiezkie, gdzieindziej jeszcze, na pochylonej łodyżce stokroci buja pierścień rybacki, a w maleńkim storczyku tkwi atłasowy papuć, mający reprezentować sandał apostolski.
Wszystko to razem drży, błyska, mieni się i brzęczy, wprawiane w ruch każdym krokiem licznych przechodniów i wydaje się nie bukietem zgoła, ale jasełkami.
Jedne z tych kwietnych snopów tkwią w misternych wazach, inne na postumentach, wiązane szarfami, których grube, złote hafty stale reprezentują łodzie, klucze i siecie piotrowe.
Cała wystawa misyjna dzieli się na trzy wielkie działy: naturalnych bogactw przyrody, samorodnego przemysłu i kultury, przyniesionej z zewnątrz.
Pierwszy — to grunt świeży, przebujny; drugi — to pień silnego drzewa, które na gruncie tym wyrosło dziko; trzeci — to gałązka, na pniu tym przez misje szczepiona.
W dziale bogactw naturalnych uderzają nadewszystko minerały. Urugwaj prym tu trzyma. Jego wielkie bryły surowego srebra, ciemne, oporne, szorstkie, nie rozgorzałe jeszcze od młota i ręki ludzkiej, nie rozbłysłe od jego pożądliwych spojrzeń, przypominają jakieś stare, stare bajki jakichś wielkoludów, strzegących wejścia do zaklętych skarbów i jakieś chichoty duchów, kuszących oczy ludzkie; jakieś krainy podziemne, dziwaczne, które się przyśnić mogą. Tuż obok leżą rodzime gniazda ametystów, tak wielkie, jak największe dynie, z których rozbitego czerepu sterczą skrystalizowane pryzmy ziaren o przedziwnych barwach od fjoletów, tak ciemnych, że się je za czarne bierze, przez całą gamę półtonów, przypominających to czerwone fjołki alpejskie, to aksamitne irysy, to heljotropy, to bzy tureckie, to bratki, to sasanki leśne, aż do tej najbledszej, rozsrebrzonej lekkim oparem owianej liljowości, jaką się odziewają łąki nasze pod zachodnią zorzą.
Obok gniazd ametystowych pocięte pnie agatu o znacznej średnicy. Jedne surowe, podobne do żylastych słojów dębu, inne polerowane, którym w układzie i harmonji tonów nie dorówna mozajka florencka. Tu także cała gama subtelnych przejść i odcieni, od brunatnej kapucyńskiej barwy do rozpylonego bursztynu.
Nadewszystko uderza miękka, falista linja przedziwnego uwarstwienia słojów. Dziś jeszcze widzisz, jak w tych pniach przedwiekowych soki krążyły, gęstły, ciemniały, osadzały się, twardły; jak życie zapadało w sen kamienny, w długi letarg wieków, w którym pień zapominał szumu (...)[1], szeptu młodych liści, śpiewu ptaków, przelotu chmur, ciepła i blasków słońca i jak osłupiały, ogłuchły, niemy, walił się, grzęznął, zagłębiał, a dawszy deptać po sobie nieskończonemu pochodowi czasów, wyzuł się z natury swojej i stał się rzeczą kopalną, osobliwą, którą ludzie na kamyki łupią, czyniąc z nich swoje ozdoby.
Jeśli ktoś jednak, nie poprzestając na agatach, szuka tu innych klejnotów: szafirów, rubinów, topazów, szmaragdów, to niechaj się nie pomyli i nie bierze za nie skrzydlatej rzeszy kolibrów, jakie przysłała Brazylja. Czy mam je opisywać, te setki płomyków malowanych złotem, lazurem purpurą i podbitych listkami róż i hjacyntów?
Mniemam, iż zajęłoby to zbyt miejsca. A potem pozostałyby jeszcze całe szeregi wielkich, grubodziobych, odzianych w hełmy, w pancerze, w kolczugi, w złote naszyjniki, w czerwone i zielone czuby, w napierśniki szmelcowane na błękitno w żywym ogniu słońca, których tu dostarczyły: Boliwja, Argentyna, Gujana i Equador. Wszak czytelniczki i bez tego wiedzą, że wszystkie ptaki dzielą się na takie, które się przypina do kapeluszy i na takie, których się nie przypina; co zaś do czytelników, to z góry mogę ręczyć, iż nad wszystkie „liry”, ptaki rajskie, papugi i papużki wolą oni parę dobrze oblanych kuropatw, które im Trezor na rżysku lub na kartoflisku wystawił, notabene, o ile nie spudłują do nich.
Z żalem za to pomijam bogate zbiory osobliwych nasion, z których jedne zdaje się pełzać, inne rozwijają skrzydełka do lotu, jak muszki; jeszcze inne, opatrzone kolcem, nawskroś ziemię bodą, a są i takie, co dostawszy się na wodę, biją w nią, jakby podwójnem wiosełkiem, byle tylko dopłynąć do lądu. Z żalem przechodzę spiesznie obok tych przedziwnych mahoniów, hebanów, srebrzystych orzechów, dębów kanadyjskich, tak bogatych w kolorycie i rysunku słojów, na które patrząc, myśli się o tych starych mozajkach drzewnych, któremi dawnych wieków mistrze wykładali wysokie stalle w chórach katedr swoich.
A kiedy na to wszystko miejsca ani czasu niema, niech nie roszczą do mnie pretensyi za to, że je pomijam, owe jubilerskie i galanteryjne wyroby natury, jakimi są amerykańskie motyle i żuki.
Zobaczmy wszakże, co robi człowiek na tle tego bogactwa przyrody.
Człowiek przedewszystkiem nie robi nic, jeśli tylko może. O ile zaś nie może, to kleci chatę, lepi garnek, wyplata matę, wiąże hamak, wyrabia łuk, nóż, strzałę, procę, skrobie na odzież skórę, drąży łódź, tykwę, piszczałkę, nawleka naszyjnik z kłów, z muszli, z pestek, wiąże pęczki piór na hełmy, na pasy, odziera kory drzewne na torby, na kubki, kręci sznury z łodyg. Nie jest to wiele, istotnie. Wszystkie te wszakże dzieła rąk jego noszą jedną wspólną cechę fantazyi. Trochę naiwnej, trochę dzikiej fantazyi, to prawda; ale swobodnej, lotnej, energicznej, nierzadko przechodzącej w samorodny artyzm.
Dość przypatrzeć się delikatnym haftom słomą, które się wiją złotawym blaskiem na płacie białej, wygładzonej skóry, służącej za płaszcz indyaninowi z pokolenia Mandan z preryi. Dość spojrzeć na misternie inkrustowany kamykami pas z wężowej skóry i takiż kołczan ze starej Kanady, albo na hamak z Utah, podobny tym szalom indyjskim, które przez pierścień przewlec można, jak mówią.
Dość wreszcie przyjrzeć się niezrównanemu cyzelowaniu, które gdyby nie zdobiło tykwy i strusiego jaja, lecz pieczęć papieską, lub kościelny kielich, mógłby się na nie pisać sam boski Celini.
Dziwna rzecz. W miarę, jak do tej pierwotnej twórczości przenika cywilizacya, przyniesiona zewnątrz, fantazya ta gaśnie, wypacza się, zamiera i tworzy konwencyonalną brzydotę. Śliczne lekkie plecionki mat z Honduras zamieniają się w grube wyroby wojłoku; haft, malowany słomą i ością rybią, wypiera ordynaryjne roboty szydełkowe; rzeźbione siekierki, łyżki, czerpaczki z Kolumbji zastępują pospolite blaszane naczynia, a mozajki drzewne z Costaricco przechodzą w twardą, surową snycerszczyznę. Strzały, tarcze, topory, trąby z bronzu, harfy z kory — wszystko to znika; nawet dziwaczne, lecz niepozbawione wdzięku amulety zmieniają się w szpetne, małe bałwanki w dominikańskim albo franciszkańskim habicie.
Kacyk ze starej kanady porzucił teraz swój, potrójnej tjarze podobny, hełm z piór papuzich i na swych czarnych prostych włosach wiąże bawełnianą chustkę czerwoną, jak to czynią nasze wiejskie baby; żona zaś jego, wstydząc się naszyjnika, nizanego z lśniących, barwnych, podobnych klejnotom muszelek, zrobiła sobie kolję z kilkudziesięciu żółtych, blaszanych naparstków, przekłówszy je i umocowawszy u ordynaryjnej bawełnianej taśmy.
Brzydkie kartonowe koszule, szpetne perkalowe kabaty, grube wełniaki, pospolite chustki, — oto co teraz wyrabia Arakannja, Santa Rosa, Kolumbja i inne. Na tem tle zerwania z tradycyą twórczości powstają też takie dziwolągi, jak ów cybuch z Sarany, rozgałęziający się na cztery konary, z których każdy ma osobną fajkę; albo jak cygara z Honduras, plecione po trzy razem i wyzłocone wierzchem.
Czyżby misje umyślnie wyniszczały dawne przemysły tam, gdzie się wpływ ich dostał? Bynajmniej. Tylko że razem z tym wpływem przychodzą nowe wrażenia i pojęcia, inne widoki, potrzeby i wzory; przychodzi jakiś podmuch nowego życia, który wygasza drobne płomyki samorzutnej fantazyi, jakie się tam niegdyś pod wpływem bezwiednego dążenia do piękna zatliły.
Wpółdzikie gromady ludzkie stanęły na rozdrożu i nie przyswoiwszy sobie kultury obcej, straciły ufność do własnej. Kiedyś rozwinie się tu życie normalne, świeże; teraz wykarczowane z dziko ją zarastającej twórczości, jest polem pustem, podoranem zaledwie pod posiew cywilizacyi i przepuszcza tymczasem z pod odłożonej skiby dziwaczne i brzydkie chwasty.
Pług, który to wielkie pole podorał, tkwi zatknięty na niem: to krzyż. Jest to prawie jedyna dotychczasowa zdobycz pracujących misyi, zdobycz ani łatwa, ani nawet trwała. Zatknięty krzyż obalanym bywa nieraz i nie dziesięć razy. Często też przygniata sobą tego, kto go zatknął.
Wiedzą o tem misyonarze i nie jeden wziąwszy już z Propagandy kij pielgrzymi i pomodliwszy się na „Ara Coeli,” waha się, trwoży, za siebie pogląda. A wtem mu w oczy błyśnie ów mały kościołek, za bramą św. Sebastyana, na „Via Appia” stojący, który się zowie: „Domine, quo vadis?” I uderza mu w serce płomienny dech dawnych wieków i staje mu w myśli stara, stara legenda, z owych to dni, kiedy święci po ziemi chadzali.
Onego czasu szedł tędy śpieszno Piotr święty, uchodząc z Rzymu przed kaźnią, jaka mu groziła. Nagle pojrzy — aż tu wprost niego idzie Chrystus, obciążony krzyżem. Twarz ciemna, bolesna, grzbiet zgięty, utrudzone stopy. Zatrwoży się Święty i pyta: „Domine, quo vadis?” — „Dokąd idziesz, Panie?” — A Chrystus: „Do Rzymu idę, Apostole mój, aby tam raz jeszcze być ukrzyżowanym za ciebie.”
Więc nagły potok łez rzucił się z oczu świętemu, a idąc pilno wrócił się, aby wycierpieć męczeństwo.
Stara legenda robi swoje. Misyonarz idzie i często nie wraca; ot, ziarnem jest, pod skibę karczowiska na przyszły plon rzuconem. A wtedy, w jasnej, błyszczącej mozajkami sali Watykanu, która poprzedza wielkie „Stanze” Rafaela i w której na miejscu naczelnem skrzy się i bucha całe ognisko barw wielkiego „Zwycięztwa pod Wiedniem,” w sali tej przybywa po dwóch, po trzech latach, jeszcze jedno przepysznie obramione płótno, na którego pierwszym planie widać srogie, postrojone w pióra głowy i ciężkie kamienne topory, godzące w odkrytą pierś. Tuż obok porzucona wina jego: krzyż i księga ewangelji.
...„Co słysząc Piotr, do Rzymu pilno wracał...”
Jeżeli na płótna takie, których przybywa dość często, miejsca w sali watykańskiej brakło, umieszczają je w muzeum Laterańskiem; ale i tam już pełno.
Niezawsze przecież rzecz kończy się takim posępnym nabytkiem galeryj papiezkich. Dzieje misyi bywają też nieraz podobne do owych twardych rycerskich powieści, w których choć pełno szczęku, brzęku i srogich przestrachów, wszystko przecież fortunny obrót bierze.
Wtedy to taki ksiądz Beauvoir zwozi swoje paki zaoceanowych zdobyczy i urządza jedną z najbardziej interesujących wystaw etnograficznych, nie obawiając się nawet tego przesytu, jaki ogarnął ludzi po wielkich uroczystościach Kolumba.
Wtedy też taki monsignor Fagnani, prefekt salezjańskich misyj w Ziemi Ognistej, pakuje na statek swoich świeżo ochrzczonych Fueganów i Onsów z całym bagażem sieci, łuków, wioseł, czółen korowych, rogatych łbów jelenich, kociołków z bronzu, oraz skór byczych na żerdziach rozpartych, i w samym środku Genui odbudowywa pewnego pięknego dnia fuegańską wioskę.
I oto w jakiś niedzielny poranek, pod szafirami włoskiego nieba, rozlega się skowrończe brzęczenie drobnej sygnaturki: tu w fuegańskiej wiosce dzwonią na „Mszę dzikich.”
Natychmiast wszystkiemi arterjami eleganckich dzielnic miasta zaczynają się zjeżdżać powozy, pełne pięknych pań i wytwornych panów. „Msza dzikich” należy do najmodniejszych i najbardziej upodobanych rozrywek sezonu. Zastosowano nawet do niej pewną ściśle określoną tualetę: dla panów popielate garnitury i miękkie kastory, dla dam czarne kaszmiry, czarne koronki i jaknajprzezroczystsze woale. Do tego lekka, ale to zupełnie lekka, także jaknajprzezroczystsza zaduma, z domieszką jeszcze — jeśli podobna — lżejszej samoironji dla panów: (gruba ironja zostawia się wyłącznie na użytek służby siedzącej na kozłach i plującej na lewo i prawo); dla pań zaś — głęboko, ale to jak najgłębiej opuszczone rzęsy, i drobny, nerwowy ruch czarnego wachlarza. Ylang i Yxora zarówno są przyjęte.
Ty wszakże, jeśli nie należysz do eleganckiej publiczności, możesz uprzedzić zjazd wielkiego świata i nie odważając ciekawości swojej na gramy, pełnem spojrzeniem objąć wioskę dzikich.
Jest to wielki czworobok szałasów, pokrytych niewyprawnemi skórami, zasłanych mchem, obwieszonych rybackim i łowieckim statkiem. Przed szałasami kości i szkielety upolowanych zwierząt, tudzież dzieci, do małpiąt podobne, odziane w delikatne, z kokieteryą matczyną obwiązane łykiem dokoła bioder skórki żbicze i ostrowidzowe.
W progu wioski podłużna szopa. Ściany z żerdzi, gęsto przy sobie nabitych i oblepionych gliną, dach z łodyg i z liści na cienkich krokiewkach, z pod których wiszą pióra i okiście trzciny.
Nizki, wązki otwór wpuszcza do wnętrza wielki snop promieni słonecznych, w których wszystkie te źdźbła mżą i drgają złotą siecią i złotemi pyły. Silny zapach suchych ziół i przewiędłej trawy uderza w ciebie przypomnieniem łąk i sianokosów. Wzruszony jesteś, zaniepokojony. Zdaje ci się, żeś idąc po świecie, zaszedł do owej to stajenki, nad którą stała gwiazda betleemska.
W głębi niewielki stół prosty, biało nakryty, na nim małe wyniesienie, krzyż i dwie świece. Czerwona mata, łykiem uwiązana u krokiewek dachu, tworzy baldachim po nad tym ołtarzem, rzucając silny refleks na pochyloną głęboko głowę księdza, który odmawia z cicha: „Confiteor”. Do mszy służy młody fuegin, odziany w dwie wąskie derki, spięte na piersiach i na plecach. Gdy klęka, po nad ciemnemi, bosemi stopami widać ślady ciasnych, długo noszonych obrączek i tatuowania.
W tej chwili, z po za przepierzenia, utworzonego z trzcin, przeplecionych liśćmi, rozlega się głos czysty, dźwięczny: „Ave Maria gratiae plena...”
A tuż za nim szmer licznych dalszych głosów: „Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis...
To młoda zakonnica odmawia pacierz z kobietami i dziećmi Ynganów. Od pierwszego zaraz szmeru młody fuegin odwraca głowę ku przepierzeniu i z rozszerzonemi nozdrzami słucha, a raczej wciąga w siebie echa tej modlitwy. Jakiś głos czaruje go, urzeka widocznie. Myli się też w służbie, jest roztargniony, a kiedy ksiądz Fagniani na niego spogląda, chwyta za dzwonek i wstrząsając nim jedną ręką, drugą bije się zapamiętale w piersi.
Chwila jeszcze i elegancki świat opuszcza z szelestem szopę, unosząc strojne suknie z nad zroszonej trawy.
Natychmiast z pod czarnych koronek i kaszmirów błyskają barwne jedwabie, hafty i falbanki spódniczek, a drobne nóżki biją niecierpliwie o ziemię, czekając na wyjście „dzikich.”
Tak damy, jak i panowie muszą przecież ich przepuścić przez rotowy ogień swojej ciekawości. Nie po to przecież się trudzili, żeby zobaczyć siwego, zgarbionego księdza i dwie bose stopy z pod brunatnej derki. Kobiety — jak mówią — pysznie zbudowane. Podobno zrazu nie robiono takich ceremonij i klękały one przed samym ołtarzem, teraz je wpędzono do tej głupiej zagrody... Wcale niepotrzebna pruderja. A więc idą...
Jakoż wyszły te córki kacyków, proste, poważne, w długich płachtach perkalowych, które je pokrywały od szyi do ziemi; twarze ciemne, surowe; włosy okręcone taśmami, w dwa bicze rzucone po plecach; wzrok obojętny w przestrzeń gdzieś daleką utkwiony, na nogach sandałki z kory.
Panie umilkły, panowie się rozstąpili przed niemi; w tej chwili one tu były damami. Tuż zaraz mała gromadka wyrostków i dzieci. Młoda zakonnica z grubym różańcem u pasa, z przezroczystą, niezmiernie szczupłą twarzą, prowadzi za rękę najmłodsze, któremu matka odumarła w drodze. Ave Maria!...



Uroczystości imienia Kolumba.
Wystawa dydaktyczna.


Dydaktyczna wystawa genueńska nie miała szczęścia do eleganckiego świata. Odbita na całą długość mostu na Bisagno i kawał „Corso Galilei” od wykwieconej, strojnej, szemrzącej fontannami i płonącej różnobarwnem światłem Italo-Americany, była nadto, na biedę swoją, pomieszczona w zwykłym budynku szkolnym, bez wieżyczek, transparentów, galeryj, namiotów i trybun, a także bez tych lepionych z dziś na jutro Nimf, Bogiń, Części świata, Sztuk, Nauk i innych alegoryj gipsowych, które uczyniły prawdziwą Walhallę z centralnej wystawy Kolumba.
Panie więc nie chodziły na „Dydaktykę,” jak ją tu skrócono. A skoro nie chodziły panie, po jakiego, pytam się, licha mieli tam chodzić panowie? Oczywista rzecz, że i panowie pozostawali z tej strony Rubikonu, przed mostem i przed Corso Galilei. Tu przynajmniej były wykwintne kawiarnie i restauracye, tu muzyki i widowiska, tu gazety i biura telefoniczne, tu pochody, komisye, mowy, fanfary, trzepoty wachlarzy, szelesty lekkich tualet, a nadewszystko tu były piękne oczy, od czarności matowej antracytu, do zielonawej, morskiej, szczególnie tu prosperującej barwy.
Dydaktyka wszakże nie cierpiała na tem.
Miała ona publiczność swoją własną: liczne mieszczańskie i urzędnicze rodziny, garść nauczycieli, łatwych do poznania po okrągłych plecach i spiczastych łokciach, trochę zwiędłych samotnych kobiet i nieco księży, przybyłych z różnych zakątów prowincyonalnych, chodzących po salach ostrożnie, bacznie, z założonemi na plecach rękami i w silnie skrzypiących butach. Ale największy kontyngens zwiedzających stanowiły dzieci.
Całemi gromadami przybywały one pod ten gmach wielki, jasny, wesoły; wbiegały na marmurowe schody, obstawione przepyszną zielenią, i rozbiegały się po salach, jak prawdziwi gospodarze wystawy, rzuciwszy kasie swoje „due palanche,” dziesięć centymów, do których zniżono im opłatę wejścia.
Co prawda, mógł komitet puszczać je i darmo; z niemi bowiem wchodził ruch, gwar, swoboda i jasne, silne światło życia.
Żadne też teoretycznie wyłożone systemy ulepszonych ławek, rozkładu światła, budowy sal szkolnych, wentylacyi, przyrządów gimnastycznych i rodzajów umundurowania nie mogłyby być tak przekonywające, jak te rumiane buziaki, giętkie ruchy, wesołe głosy i tryskające swobodą oczęta.
Oto się właśnie z szumem i wrzawą pakują do pierwszej sali, „Sali ochron.” I oto gromadki ubrane schludnie, ale zupełnie ubogo: czerwona chustka na szyi, związana „à la Garibaldi” u chłopców, a pstra wstążczyna, wiążąca włosy na czubku głowy w sterczący pędzelek u dziewczyn, jest całą ich elegancyą. Natychmiast rzucają się do całowania „Signoriny.” Natychmiast wypełniają śmiechem i szczebiotem salę od kamiennej posadzki do jasnego, wesołego sufitu.
„Signorina” przez starsze dzieciaki poetycznie „Maestrą” zwana, to blada, typowo anemiczna młoda nauczycielka szkoły elementarnej, albo też ochronki. Długi czarny fartuch, szara wełniana suknia, mała kokarda komitetowa u źle skrajanego stanika, i wielka szyldkretowa szpila w grubych, ciężkich, starannie upiętych włosach oto strój signoriny.
W tej chwili jest ona otoczoną, oblężoną, do muru przypartą przez dzieci. Jedno na drugie pcha się, tłoczy, chwyta ją za szyję i całuje z zapałem w oba policzki.
Gdy signorina podnosi wreszcie głowę, twarz jej od dotknięcia tylu ust świeżych i ciepłych wydaje się cokolwiek mniej bladą. Uśmiecha się wtedy i podniósłszy w górę najmniejszego bębna, który jej do szyi dostać nie mógł, całuje go w powietrzu.
Jest to „Nonno,” gruby jak klocek, z głową zgoloną do skóry i w wielkim niebieskim kołnierzu marynarskim na wyblakłej bluzie. Ledwie go signorina puściła, natychmiast pakuje się on na ławkę przy małym stoliku. Oto miejsce, które mu stanowczo najbardziej do gustu przypada. I nie bez racyi. W małym stoliku wyrznięte są dwa otworki okrągłe, a w nich stoją dwie cynowe miseczki. „Nonno” bierze cynową łyżkę tuż obok leżącą i ściska ją w ciemnej grubej piąstce, jak dobrą znajomą.
Wie on, że kiedy przychodzi południe, a on już dawno zapomniał o głąbiku wodnego kopru z solą, który mu matka dała na śniadanie, tu, przy tym stoliku, nakładają mu na miseczkę makaronu, albo nalewają wodzianki z fasolą, dwa razy zaś w tydzień przychodzi tu przed niego „brodo,” imitacya rosołu z kawałkiem tłustego mięsa. Siada wówczas ten lub ów kolega z bosej komendy, po drugiej stronie stolika i jazda!
Ale starsze dzieci biegną do witryn i gablotek, gdzie są wystawione ich prace.
Non toccare! Non toccare! Nie dotykać! — krzyczą na wyścigi, smarując palcem po szybie dla łatwiejszego odszukania swojego nazwiska które przy każdym okazie signorina pięknie wypisała swojem wątłem, pochyłem, delikatnem pismem na białej karteczce i przypięła szpilką.
— Angiolina! Angiolina Bassi! Jest!
I bohaterka chwili patrzy z tryumfem na pudełko sztucznie z kwadrata złoconego papieru złożone, którego cztery rogi ozdobione są czerwoną wstążeczką.
Cecchina! Cecchina!... Drugie arcydzieło. Kogut wykluty w papierowej kanwie i obwiedziony kolorową włóczką. Niebyle jaki kogut! Włoski, wielki, z szerokim zębatym grzebieniem i ostrogami, jak pan komendant z fortu „San Benito”.
Wtem śmiech powstaje wśród dzieci. Oto dwa skrawki papieru tak długo składane jeden na drugi, aż utworzyły blado różowy klocek, bardzo do twórcy swojego podobny. Bierze się to za dwa końce, rozciąga jak harmonijka — i już.
— Nonno! Nonno! — wołają dzieci autora — starsza siostra idzie go wyciągać z ławki. Ale Nonno ani myśli się ruszyć. Ambicji, żądzy sławy ani za grosz w tym chłopaku.
Grossolano!... gbur!... prostak! — mówią ze wzgardą dziewczyny i odwracają się do innej gablotki.
Beno! Benino Sacchi! Nowe arcydzieło: Talerzyk ulepiony z gliny, a na nim z tegoż samego materyału kilka pięknie wylakierowanych grzybów. No, nie są to zapewne grzyby, któreby tak wprost odrazu marynować można w occie i w oliwie; mniej bacznemu widzowi zdawaćby się nawet chwilami mogło, że są to karczochy albo główki ostu, ale bądź jak bądź, dziewczyny podziwiają je, a nawet oblizują się na nie.
Liczba tryumfatorów rośnie z każdą chwilą. Oto, łańcuszek do zegarka z cienkiego szpagatu! Oto dom zbudowany z korka i z drutu! Oto obraz! Obraz prześliczny, przez Giana Albaneti zrobiony. Nie poruszać tylko... Non toccare!... bo składa on się z kamyczków ułożonych na deseczce i zaraz się rozsypać może. A oto inne dziwy. Z przeplecionych z sobą paseczków bibułki wielki transparent z tytułem ochronki: „Asilo Infantile di San Frutuoso”, nie bez błędów, ale bardzo efektownie złożonym. Twórczyni tego wiekopomnego dzieła stoi przed niem wzruszona, zarumieniona, z błyszczącym wzrokiem i otwartemi ustami. Nic piękniejszego nie może sobie wyobrazić poprostu.
Z boku, śliczne baranki zrobione z waty i czterech zapałek, zdają się podzielać jej zachwyt, patrząc na transparent czarnemi szpileczkami, zręcznie zamiast oczu wsadzonemi w łepki, przypominające trociczki.
Tuż zaraz wielki garnitur mebli, wycinanych i giętych z tektury, tam winne grono na liściu z chleba, ówdzie ptaszek z gliny, rodzony brat tego, o którym piękna legenda mówi, że go mały Jezus ożywił tchnieniem i swiegocącego wypuścił w błękity. Tylko słuchać, jak zaśpiewa... O! już otwarł dzióbek...
Non toccare! Non toccare! bo go spłoszyć można!
Ptaszka tego ulepił chłopiec ze starej ochronki „Della Foce,” Luigi, syn kanotjera, który ma tam własną łódkę w przystani. Mówią, że królowa, zwiedzając za bytności tu swojej wystawę, uśmiechnęła się, spojrzawszy na ptaszka. Czy z niego? A broń Boże! Do niego się uśmiechnęła, tak jej się podobał! Luigi robi gest lekceważący. Nie takie on jeszcze potrafi!
Ale najdumniejsi ze swego dzieła są chłopcy z ochronki „Tallota.” Zbudowali oni okręt: z kredy, sznurków, drewienek i drutu, okręt, który ma wszystko, co porządnemu okrętowi potrzebne być może. Maszty, liny, pokład, szalupę na hakach, kotwicę, kajutę kapitana, komin, rudel, kucharza w fartuchu, beczkę, czterech majtków na pokładzie i flagę. Flaga, rzecz prosta, jest w niebieskich, sabaudzkich barwach, a na pękatym kadłubie okrętu wypisane jest imię jego:
„La Regina Margherita!”
Stoją przed okrętem z założonemi za siebie rękami, dumni, milczący, nie dzieląc powszechnej wrzawy i przez ramię patrząc na bzdurne roboty kolegów z „Foce” i z „San Frutuoso;” gościa zaś, który ode drzwi zaraz nie idzie oglądać ich statku, mają wprost za niedołęgę.
Właściwie dobrze oni wiedzą, że królowa uśmiechnęła się do ich okrętu, nie do żadnego głupiego ptaka, tych tam z „Foce.” Także miałaby do czego!...
Co jest w tej wybornej freblowskiej metodzie, co tak zajmuje i pociąga dzieci? Nie jest że to owo szczęśliwe pochwycenie przyrodzonego motoru życia: energii, ruchu w dziecku, na rzecz tworzenia?
Dziecko zawsze coś robić musi, ale ponieważ dobrze nic zrobić nie potrafi, nie daje mu się zazwyczaj żadnej roboty, a natomiast daje mu się zabawkę. Ale zabawka nie jest w możności wyczerpać energii dziecka, ani jego naturalnego popędu do wywierania żywej siły na zewnątrz, który, gdy nie znajduje właściwego ujścia, dziecko niszczy, psuje, odrabia to, co zrobili inni.
Pochwycenie tej to siły żywej, zregulowanie jej i obrócenie ku odpowiedniej produkcyi, tak, aby zamiast z czegoś robić nic, robiła coś z niczego, oto wielka zasługa systemu, który tę małą szarańczę domową zamienia w rękodzielników, nie pozostawiając ich w najpierwszem nawet dzieciństwie po za czynnym ruchem życia, ale każdy wysiłek ich wpisując w aktywa powszechnej twórczości.
Od szczebla do szczebla przechodzi tu dziecko przez różne stopnie napięcia siły i woli, ale już od pierwszego, od najsłabszego napięcia siły i woli widzi zależnym dotykalny skutek: czyn, dzieło. I odtąd będzie to droga jego życia i kierunek jego świadomości. Czyn, dzieło, skutek, nie przyjdzie sam; trzeba ku niemu wytężyć i siłę i wolę. Nie chodzi o to, rzecz prosta, żeby z dzieci koniecznie rzemieślników robić; malec, który dziś mozolnie ustawia kwadraty i trójkąty drzewa, aby zbudować dom, może później nigdy nie mieć w ręku cyrkla, ani piona. Wszakże zostanie w nim jedno: jasne pojęcie, iż aby zbudować coś, trzeba do tego przyłożyć ręki i żywego trudu.
Dziecko jest racyonalniejszem stworzeniem, niż się nam wydaje, a Froebel większym filozofem, niźli Schopenhauer. Nadewszystko zaś: filozofem zdrowszym i bardziej społecznym. Gdyby filozofja Froebla działała była wstecz, na przestrzeni wieków, Szekspir nie miałby może z czego ulepić „Hamleta.” Nie byłoby po prostu gliny na rozlatujące się od zderzenia z losem posągi. Literatura straciłaby na tem, to pewna; ale zyskałoby — życie.
Życie! jak ono dziwnie umie wykoszlawiać i niszczyć posiew swój i swoje zadatki! Jakie ono mściwe, logiczne i nieprzebłagane! Oto, tuż za salą ochron wystawa modelowego zakładu w Nervi dla dzieci rachitycznych i nierozwiniętych. Zebrano tu okazy wszystkich skrzywień, jakim uledz mogą biedne dziecięce kości; wszystkie wypaczone czaszki, stopy, kręgosłupy, przy których żywe spojrzenie i ufny uśmiech dziecka ma coś tragicznego w sobie. Jest to galerja widoków tak przykrych, że się same oczy odwracają od niej. Jeśli jednak rzeczy takie istnieją, dobrze jest, jeśli dla leczenia ich istnieje też zakład taki, jak w Nervi. Pierwszym z środków jakiemi on rozporządza, jest niezawodnie wyborne morskie powietrze. Trafiła mi się przed kilku miesięcami sposobność zwiedzenia tej ślicznej miejscowości, do której kolej, z Genui ku Spezii biegnąca, dostawia podróżnych w przeciągu jakich dwudziestu minut.
Mieścina — at sobie! Kilka szeregów ulic, przy nich hotele i sklepy średniego wykwintu. Największą ozdobą aleja palm od dworca do miasta i przepyszny szpaler lip, który prowadzi pod górę, do pięknie zbudowanego kościoła. Ale wskroś miasta z góry na dół biegną tunele świeżej, chłodnej zieloności, wszystkie ku wielkiemu, złotem i szafirem wezbranemu morzu, gdzie wzdłuż wybrzeża, zamkniętego skalną ścianą, na której stoi miasto, kąpać się można jak rok długi i zimą i latem. Góry odstąpiły tu tylko krok jeden od morza, by dać miejsce niewielkiej osadzie; ale tak ją objęły z trzech stron, tak otuliły szczelnie, że ani jeden podmuch wiatru zimnego nie ma kędyby przeleciał.
Dyszy się tu powietrzem lekkiem, elastycznem, żywiącem, pełnem aromatów przedziwnych ziół i jedlic górskich z morskim tchem słonym zmieszanych; jest to prawdziwy klejnot wschodniej Riviery, w oprawie trochę może grubej, trochę prostej, ale niemniej cenny.
Nic dziwnego, że przy tak dzielnej pomocy natury samej, system leczenia rachityków w Nervi niema w sobie nic z owych galeryi tortur, które przerażają w zwykłych ortopedycznych zakładach. Jakieś sprzączki, jakieś lekkie, składane krzesła z podnóżkami, a przytem pożywienie dobrane, oto prawie wszystko, czem tu się straszy dzieci i mniej od nich częstokroć odważne matki.
Gdy wszakże wysiłek ludzi do spółki z przyrodą poradzić nie może, tworzy się z tych „zapóźnieńców”, „tardifs”, nowy oddział, w którym ciężka praca budzenia uśpionego mózgu jest naczelnem dziełem. Częściowo udaje się to, jak pokazują rezultaty, na wystawie zebrane. Częściowo wszakże nie udaje się i wtedy powstaje nowy szczebel w dół i w cień: sekcya idjotów. I tu jeszcze nie ustaje praca i tu jeszcze przyświeca nadzieja. Na tle mechanicznie wykonywanych robót ręcznych widać jakby czatowanie wychowawcy na przyjazny moment, na chwile krytyczne, przełomowe, o które raz zahaczywszy się szczęśliwie, przyćmiona inteligencja dźwiga się ku rozwojowi, ku światłu. Ale są i takie biedne mózgi, które fatalnie w dół ciążą swym niedoustrojem, aż do dna otchłani, aż do tego działu, który się „Manicomia” zowie i jest niczem już innem, jak zakładem dla obłąkańców. Łańcuch pracy nie przerywa się i tutaj jeszcze. Oto widok dziwny i smutny: wystawa robót zakładu.
Oczekujesz tu wszelkiego zamieszania, wszelkich nielogiczności, wszelkiego nieładu. Tymczasem nie. Hafty, rysunki, snycerszczyzna, kwiaty, wszystko ma tu swój sens, swoje karby, swoją konsekwencyę. Niktby nie odgadł, że są to dzieła takich machin, których motory funkcyonują na oślep.
Gdzieniegdzie zaledwie odkrywa się jakaś szczególność pomysłu czy wykonania, jakaś cecha wspólna z rodzajem rozstroju.
Jakiś manjak daje np. dobrze rysowane portrety współtowarzyszy. Są to nieraz głowy o silnym wyrazie i doskonale pochwyconym charakterze. Miękkość linij, modelowanie, światło dobyte z płaszczyzn, nic nie zostawia do życzenia; wszystkie wszakże, a jest ich kilkanaście, są dłuższe, niż natura i to tak jednostajnie, iż przypuszczać można, że całość zjawisk zewnętrznego świata, odbija się w tym mózgu w stałem przydłużeniu kształtów i wymiarów. Inna chora, dotknięta melancholją, wyszywa jedwabiami serce, które pająk osnuwa szarą swoją przędzą. Jeszcze inna, dotknięta manją uciekania, maluje na porcelanie wielką ilość niezmiernie lekkich skrzydeł ptasich i motylich, a kwiatom zamiast liści dodaje piórka. Wreszcie niemka, u której początkiem obłąkania była silnie rozwinięta nostalgja podczas pobytu w Melburne, haftuje ekran, na którym widać kilka biblijnych postaci i napis: An den Wellen zu Babylon sassen wir und weinten wenn an Syon gedachten...”
Ciekawe to są rzeczy, ale że męczące i smutne, więc chętnie skracam ich przegląd.
Elementarne nauczanie we Włoszech rozwinęło się w ostatnich czasach bardzo racjonalnie. Kraj, społeczeństwo wie czego chce od nowego pokolenia i idzie pewnym krokiem do jasno wytkniętego celu. Gdyby jednem słowem określić przyszło kierunek nauczania tego, należałoby powiedzieć, że przedewszystkiem jest ono obywatelskie: Włochy chcą mieć tęgich obywateli — oto jest rzecz główna.
Wielka szkoda, że szkoły elementarne wiejskie gmin Ligurji choćby, nie wzięły udziału w wystawie; produkują się tylko miasta i miasteczka.
Może nie bez interesu będzie tu zanotowanie charakterystycznego szczegółu: wszystkie szkoły elementarne noszą jakieś imię żywe, mówiące do umysłu dziecka, stawiające je pod patronatem jakiejś narodowej chwały, jakiegoś ideału. Szkoła nie nazywa się liczbą tego lub owego okręgu miasta; ona się nazywa: szkołą Danta, szkołą Tassa, szkołą Kolumba, Garibaldiego, Rufiniego, szkołą Andrzeja Dorii, Aleksandra Volty, szkołą Cavoura i t. d.
Całe szeregi sal, z których każda ma sztandar ze swojem zawołaniem, pokazują w skrócie prace i postępy uczniów i uczennic.
Geografja i historja krajowa, ta ostatnia jakimś plutarchowskim, bjograficznym przeważnie zakrojem, zajmuje tu miejsce naczelne. Program nauk, w ogólnym zarysie ujednostajniony dla chłopców i dziewcząt, z chwilą opuszczenia szkoły elementarnej rozchodzi się, rozdwaja i po trzech latach wspólnie przebieżonej drogi osobno dziatwę prowadzi. Od tej chwili przewaga liczby i cyrkla zaznacza się wyraźnie w kształceniu chłopców, a przewaga igły w ćwiczeniu dziewcząt.
Istotnie, stosy haftów i bielizny, jakie się ogląda na tej wystawie, zdumiewają poprostu; a nie tylko zdumiewają, ale odejmują jej częściowo charakter wystawy szkolnej, zmieniając ja w bazar i wysuwając na pierwszy plan rzecz potrzebną zapewne, lecz bądź co bądź drugorzędną, gdy idzie o rozwój umysłowy dziecka.
Pomijam tu wystawy poszczególne gimnazyów i liceów liguryjskich, które idą wytkniętą wszystkim takim zakładom drogą, może tylko mniej pedanckim, mniej rutynowanym krokiem, zważywszy nie tak dawną jeszcze sekularyzacyę szkół włoskich. Bardziej interesującemi wydają mi się szkoły zawodowe.
Z kobiecych stoi na czele szkół takich w Ligurji instytut rękodzielniczy fundacyi starej księżnej de Galliera.
Wystawa jego zajmuje trzy wielkie sale, w których niepoślednie miejsce zajmują rysunki. Kształcenie zmysłu estetycznego u kobiet zdaje się być pierwszem staraniem tej wzorowo prowadzonej szkoły. Niezmiernie też miłą jest tu dla oka stylowość wszelkich prac ręcznych, tak mało zazwyczaj przestrzegana w tego rodzaju zakładach. Dobry smak, rozwijanie uzdolnień kompozycyjnych, artyzm w wykonaniu, prostota i wstrzemięźliwość w ornamencie, oto co zaleca zajmującą wystawę tego instytutu.
Rywalizuje z nim podobny zakład imienia królowej Małgorzaty, a nawet, przy zachowaniu proporcyi, może iść al pari. Ten ma dwie sale wystawowe: niższego i wyższego kursu; celuje białem szyciem i haftami, a wszystkie okazy prac jego podane są widzowi w ozdobach z niebieskich wstążek i polnych stokroci: „con Stemme di Regina.“
Tu słówko pod adresem Warszawy.
Genua, która ma około dwóchkroć stu tysięcy mieszkańców, posiada dwa tylko powyższe zakłady; Warszawa, nie wiele nad dwa razy większą ludność mająca, posiada zakładów takich ze dwadzieścia może. Czy ma to być dowodem większej potrzeby dostarczenia społeczeństwu pracownic? Bynajmniej. Świadczy to tylko o bardzo nieracjonalnym rozkładzie przedsiębiorstw naszych. Smutny stan trzech czwartych podobnych zakładów warszawskich aż nadto żywo ilustruje tę pobieżną wzmiankę.
Co do chłopców, ci ledwie skończą szkołę elementarną, zaraz się rozlatują na wszystkie cztery wiatry. Jedni, i to w znacznej liczbie, idą do szkoły handlowej niższej, drudzy do takiejże technicznej, jeszcze inni do szkoły marynarki. Do liceów i gimnazyów dobierają się przeważnie ci, których czekają uniwersytety albo seminarja pedagogiczne; cała wielka reszta zaludnia szkoły profesyonalne od wczesnych lat życia.
Świetnie urządzony instytut techniczny wyższy i takaż wyższa szkoła handlowa zajmują na tej drodze wybitne, górujące punkty. Wystawa drugiej zająć może widza, jak ciekawa i ucząca książka. Przedstawia ona w bardzo szczegółowych mapach komunikacye lądowe i wodne wszystkich krajów ziemi, ich surowych bogactw naturalnych, w zbożu, lasach, minerałach, zwierzostanie, zarybieniu wód, sadownictwie i innych. Poczem idą mapy danych przemysłów, rozgałęzień handlowych, ceł, zamiany systemów monetarnych, wreszcie alfabetów i analfabetów, przed którą poważnie zadumać się można. Włochy, rzecz prosta, są tu uwzględnione bardzo szczegółowo. Zaczem bardzo ciekawe są szematy towaroznawstwa i owa tak głośna buchalterya podwójna, której poświęcono całe stosy ksiąg i skryptów. Największy, jaki we Włoszech istnieje globus, zajmuje środek tej sali, która jest prawdziwą świątynią, oddaną kultowi Merkurego. Instytut techniczny ma szerokie rozgałęzienia i dopływy. Są to szkoły techniczne niedzielne i wieczorne, tak w Genui, jak w poblizkiem Sampierdarena, które jest Manchestrem Ligurji, a dymy swoich niezliczonych kominów fabrycznych rozwleka po całej włoskiej Rivierze. Dalej idzie techniczna szkoła czwartkowa, przeważnie nauczaniu rysunków oddana, do której uczęszcza znaczna liczba rzemieślników, prowadzących już samodzielne warsztaty, wreszcie „konwikt narodowy” z programem zawodowym, dla sierot po robotnikach fabrycznych.
Wszystkie te szkoły pomocnicze funkcyonują pod ogólnem kierownictwem liguryjskiego komitetu „Edukacyi ludowej” i popisują się mniej więcej szczęśliwie na wystawie.
Ciekawe są także niezmiernie szkolne sale rekreacyjne „Ricreatoria”, urządzone wzorowo, nowocześnie, według wszelkich wymagań hygieny, z szerokiem zastosowaniem ćwiczeń gimnastycznych, tak, jak to swego czasu widzieć można było w modelowej szkole Hermana Beniego w Warszawie. Tutaj wszakże żadna ze szkół prywatnych męzkich, tak realnych, jak filologicznych, udziału w wystawie nie wzięła, nie czując się widocznie na siłach rywalizacyi z zakładami rządowemi, które rozwijają rodzinną niemal pieczołowitość tak o fizyczny, jak umysłowy rozwój małych obywateli, i odznaczają się wielką żywotnością.
Brakłoby mi więc całkiem miary na takie zakłady we Włoszech, gdyby nie wypadek. Któregoś dnia, w Rzymie, zaskoczył mnie szczególny widok. Długą aleją na Monte Pincio szedł parami szereg małych, zupełnie małych panów we frakach, lakierkach, białych krawatach i w cylindrach. Cylindry te błyszczały w południowem słońcu bardzo żywo, niemniej jak sztywne, śnieżnej białości gorsy i jasne glansowane rękawiczki. Poziom cylindrów był nierówny; najwyższe sięgały może po ramię człowieka średniej miary, najniższe zdawały się pokrywać głowy cyrkowych karzełków.
Kiedy się zbliżyli wszakże, pokazało się, że są to chłopcy od lat dziewięciu do piętnastu może, którzy idąc krokiem tancerskim niemal, poruszali się z przesadną elegancyą, śmiali się i rozmawiali półgłosem.
Wielu z nich miało w butonierkach kwiaty; niektórzy wywijali delikatnemi laseczkami, inni zatrudniali ręce to brelokiem, to cienkim sznureczkiem zegarka.
Par było ze trzydzieści może; za chłopcami szedł ksiądz młody jeszcze, o pięknej i poważnej twarzy. Przeszli z przyciszonym szmerem francuskiej konwersacyi, zostawiając w powietrzu silną woń perfum i pomady.
To była także — szkoła.



Na kwiatowej giełdzie.


Nizejska giełda kwiatowa ma wspaniałe ramy. Szeroka, równolegle do morskiego wybrzeża idąca wysada platanów tworzy długą, żywym błękitem nakrytą galeryę, w której od świtu do południa idzie wielka gra na zwyżkę i zniżkę różnobarwnej, przewonnej waluty. Platany, choć bezlistne teraz, nie są przecież nagie. U ich gałęzi chwieją się na cienkich szypułkach miljony szaro-złotawych kulek nasiennych, wielkości orzecha włoskiego, które przy lada powiewie trącają o siebie z delikatnym szmerem, a z oddalenia dają przedziwnie miękkie, jakby gobelinowe tło jaskrawym, żywym barwom targu kwiatowego.
Pod platanami, w koszach, na stołach, straganach, matach, na kamiennych ławach alei, na ziemi nawet kwiaty, rozłożone, porzucone w snopach, w wiązkach, w bukietach w takiej obfitości, w takim przepychu wiosennym, z takiem wspaniałem niedbaniem o to, czy się co zgniecie, uszkodzi, podepce, o jakich mieszkańcy mniej rozkosznych klimatów poprostu pojęcia nie mają.
Na pierwszy rzut oka przeważa barwa żółta. Najulotniejszy jej ton stanowi delikatna odmiana bladosłonecznych pierwiosnków, których płatki, raczej światłem, niż kolorem zdają się być nabrane.
Tuż obok aurykle, jakby w śmietance umoczone, płowe, dalej wielkie basiory trzciny cukrowej, z których kapie okiść złota, dalej mimozy o cytrynowych buńczukach pierzastych, których kwiecie, przemieszane z twardym ciemnym liściem, robi z daleka wrażenia starej biżuteryi. Dalej idą całe snopy gorąco żółtych żonkilków, których przenikliwy aromat góruje nad wszelką inną wonią; dalej laki o pojedyńczych, szeroko wykrojonych płatkach, świetnie, niby ciągnionem złotem malowane, z ciemnem, w czerwień wpadającem podbiciem pączków i kwiecia, przez wszystkie tony i półtony, od ciepłych do gorących, natężonych, pełnych blasku i siły tego słońca, które je wywołało z ziemi.
Z innych kolorów biel i czerwień występują w obfitości największej.
Całe kosze narcyzów, całe kolekcye rozłożonych na tle mchu kamelij o wpół roztulonych pąkach, całe snopy śnieżnych lewkonij o pojedyńczych i dubeltowych kitach kwiatowych, całe gałęzie bzów białych, całe pęki chryzantem, stokroci, konwalij, amarylli i mnóstwa innych białych kwiatów, których i spamiętać trudno.
W czerwieni najwięcej gwoździków. Są między niemi ledwo że otchnione różem i są tak ciemne w swej natężonej purpurze, iż prawie aż czarne. Róże wielu odmian nie wydają teraz, najwięcej bladych, o wielkich podłużnych pąkach, które zrodzone w Nizzy rozwijają się we wszystkich krajach środkowej i północnej Europy, dokąd je wysyłają tutejsi hodowcy. Śliczny, dziewiczy jakby jest róż rozlicznych odmian pelargonij, od jutrzennej rumianności, aż do płomiennej czerwieni zachodu. Tuż obok, w przejściowych tonach od różu do fijoletu, wiązki anemonów i lewkonij, po za któremi rozlewa się prawdziwe morze fijołkowe. Fijołki to specyalność Riviery. W Grosse, w St. Rapaël na „Ponente” powietrze, nasiąkłe aromatem olbrzymich plantacyj fijołkowych, uderza w okna przelatujących ku Cannes wagonów czarodziejską wonią; a „Levante,” Beaulieu i St. Jean mają takież, lubo mniej obfite plantacye. Za to zobaczyć tam można całe pola geranium, które ścinają sierpem i ładują na wozy, jak u nas łubin albo koniczynę. Ta obfitość geranium kazi wszystkie tutejsze esencye kwiatowe: niema takiej perfumy w Nizzy, w której subtelny węch nie poczułby tego taniego podkładu.
Ożywienie giełdy kwiatowej w ciągu przedpołudnia jest nierównomierne. Najwcześniej występują z popytem te zakłady kwiatowe, które dowozów własnych, specyalnie skierowanych ku potrzebom swoim, nie mają. Ajenci ich wybierają kwiaty najświeższe i najrzadsze, a jako hurtownicy, płacą tanio. Po nich przybywają cudzoziemcy. Zdyszani, zziajani, biegają oni wzdłuż targowiska, wybierając kwiaty co najlżejsze, a tem więcej płacą w pośpiechu im krótszy czas dzieli ich od uderzenia 9-ej godziny. Giełda pustoszeje wtedy na chwilę. Panowie i panie znikają w przyległych agenturach od wysyłania kwiatów za granice Francyi. Kwiaty wysyłają się w małych drewnianych lub tekturowych pudełkach, opatrzonych jeśli nie lecącą jaskółką to przynajmniej napisem: Du pays du printemps. W pudełko takie, kosztujące 25 centymów, włożyć można 250 gramów kwiecia; za opakowanie i porto płaci się 40 centymów, co wszystko razem z kwiatami o cenach przeciętnych kosztować może franka. I oto w kilkunastu izbach agentur takich robi się ścisk jakby na odpuście. Nożyce obcinające łodyżki zgrzytają, rozwijany z kołowrotków szpagat warczy, pióra kładące na pudełkach adresy skrzypią, a brzęk rzucanej monety miesza się z wywoływaniem wagi i nieodzownem: „Trop! Encore trop!” każdy bowiem chce kwiatów włożyć jaknajwięcej. Rzadziej nierównie słychać: Peu! A jaknajrzadziej: Juste! Szalony pośpiech rządzi tu każdym ruchem. Przed wpół do dziesiątej cały ten kram musi być wyprawiony tak, aby odszedł ekspresem o samej dziesiątej.
Ten jeden pociąg dostawia do Warszawy i dalej kwiaty prawie że nic zwiędłe jeszcze. Wszelkie inne odejmują wiele świeżości temu wiosennemu towarowi. Od dziesiątej targ kwiatowy zaczyna się demokratyzować. Przeważnie sprzedają się wtedy bukiety, nie tak sztuczne i subtelne, jak owe arcydzieła przeforsowanego gustu, który każe z kwiecia robić: liry, poduszki, torty, korony, cyfry, rogi obfitości i inne dziwolągi, zapychające witryny wielkich nicejskich kwiaciarni, no, ale zawsze bukiety. Ofiarować komu wiązkę poprostu uciętych lub zerwanych kwiatów, niktby nie śmiał tutaj.
Wszystko musi być „monté”, na drutach, rozłożone umiejętnie lub mniej umiejętnie, byle tylko sztucznie.
Załatwiają się tedy teraz tanie upominki dla żywych i umarłych, przystrajają butonierki, zaopatrują wymagania wieczornych wizyt i teatrów, co przy szeroko rozpowszechnionem użyciu kwiatów zawsze i wszędzie, setkom pracownic dostarcza roboty i chleba. Od jedenastej, z pierwszem uderzeniem działa, giełda kwiatowa wyzbywa swoje walory za bezcen. Pęk róż, który z rana kosztował około franka, teraz sprzedaje się cztery, pięć sous; fijołki, żonkile, bzy idą po pięćkroć obniżonej cenie; o laki i lewkonje nikt nie pyta nawet, a jeśli bierzesz za susa narcyzów, dodają ci gałąź mimozy, lub pęczek pierwiosnków.
I niechaj cię ta szczodrobliwość wcale nie zadziwia. Za chwilę w pół zwiędłe pod blaskiem słonecznego ranka kwiaty wytrząsać zaczną z koszów wprost pod nogi.
Oto się już zjawia pierwsza awangarda armii drapichrustów, która je rozerwie między siebie. Jak z pod ziemi wyrastają gawrosze, w wytartych manszestrowych kurtach, z rękawami i połami, lub bez, jak się to tam samo chce trzymać, a każdy niesie przed sobą to różową gałąź kwitnącej brzoskwini, to białą gałąź migdału, to złoty buńczuk trzciny i depcąc rozrzuconą zieleń, tylko patrzy, rychło się kwiaciarki do wytrząsania koszów swoich ruszą.
Działo uderza raz drugi. Oberwańcy niemal że włażą na stragany, sypiąc komplementy przekupkom. Tu i owdzie chuda i śniada ręka w rozerwanym aż do ramienia rękawie, zagłębia się przyjacielsko w kosz przetrzebionych kwiatów i wyciąga kitę laku lub lewkonji, których im nikt i nie broni prawie. Trzeci strzał wreszcie obwieszcza południe. Przekupki, kwiaty, gawrosze, wszystko to zbija się w jakiś kłąb dziwaczny, który gdy się rozwikła, u każdej obdartej kurty błyskają żonkile, czerwienią się gwoździki, bielą chryzantemy, a komu los nie dopisze w tej kwiatowej loterji, ten zatyka za pierwszą lepszą dziurę starej odzieży chociaż paproć i geranjum, których tu jak siana.
Czy dziw, że przy takiej rozrzutności natury kwiatowe corsa nicejskie są prawdziwemi bitwami, w których pociski liczą się na setki tysięcy. Trzy takie corsa mieliśmy tu dla osób dorosłych, a jedno dla dzieci.
Proszę sobie wyobrazić całe to pyszne wybrzeże morskie, zamienione w teren morderczej kwiatowej walki.
Tłum powozów był tak wielki, że zwolna tylko poruszać się mogły, pozwalając nie tylko bić na ślepo, ale celować z całem wyrafinowaniem ze stron obu: z galeryi w powozy i wzajem. Pomysły dekoracyjne, rzecz prosta, powtarzały się trochę, ale dla świeżego widza wszystko to było niezmiernie zajmującem i wdzięcznem.
Kosze kwiatów, wazony, parasole i wachlarze japońskie, namioty, rogi obfitości, kioski — oto coś widział, zamiast zwykłych ekwipaży. Dodaj do tego śliczne, rozbawione i strojne kobiety, lub zaczepne domina, które korzystają ze swego incognito z pustą wesołością i swobodą nieporównaną; dodaj uprzęże z wieńców i wstążek, prawdziwe twierdze kwiatowe zamiast kozłów, a wszystko to wybuchające lawiną kwiatów, gradem bukietów i wzajem bombardowane zajadle, witane krzykiem, śmiechem, żartami, wrzawą nie do opisania tego tłumu, który jak żaden inny pustym i szalonym być umie, a będziesz miał potrosze pojęcie o nicejskiem corso, do którego rzymskie, zamknięte w ciasnych ramach wązkiej ulicy, ani się przymierzać może.
Komitet zabaw sezonowych nagradzał wiele z charakterystycznych pojazdów honorowemi sztandarami. Co do galeryi, ta udzielała poklasku i ferowała wyroki według własnej swojej fantazyi.
Poklask taki spotkał naprzykład pyszne lando z fijołków, żonkilów i pęków wstęg, w tych dwu barwach uwite, a zajęte przez właścicielkę willi Oliveto, hr. Branicką i jej córkę. Dalej oklaskiwano wózek angielski, pełen snopów zboża i polnego kwiecia; brek z róż białych i czerwonych, odznaczający się szczególną malowniczością swojej zamaskowanej załogi, tudzież olbrzymiego kalibru działo z hjacyntów, obsługiwane przez dzielnych artylerzystów, którego dalekonośne pociski czyniły w damskich szeregach srogie spustoszenie.
Najhałaśliwszy przecież wybuch wesołości wywołała klatka. Klatka ta, mająca szczeble z narcyzów, a dach z anemonów, więziła szczególnego ptaszka. Był nim srodze spotniały, apoplektycznie czerwony i wpół uduszony silną wonią swojego ekwipażu baron Gompertz. (Ej, czy tylko nie zagłośno wymieniam nazwisko?).
Baron nie obliczył wymiarów klatki w stosunku do swojej tuszy i siedział w niej jak winowajca chiński w kunie, skurczony i zgięty, mimo, że kapelusz zdjął z głowy. Zaledwie się ukazał, natychmiast rozległy się krzyki: „Ménagerie!” „Cage d’amour!” „Caisse forte!” i inne, również trafne, co widocznie irytowało barona. Wtem trzepnął ktoś tęgim bukietem „monté” (na drucikach), dach z anemonów przebił i barona w łysinę ugodził.
Skoczył baron z swej klatki, jak ryś i wpadł na żartownisia. Zakłębiło się między publicznością, jak w kipiącym garnku; powstał krzyk, alarm, zawierucha rąk i głosów, gdy wtem podbiegli na koniach żandarmi i jakoś ich tam przecie rozerwali. A tymczasem groom barona, stojąc w pośrodku areny ze swoim niefortunnym pojazdem, wytrzymał taki szturm, że i ten do Stawiszcz tęższym chyba nie był. Het precz z kretesem rozbito mu gradem bukietów całe owo pudło tak, że ledwo koła i osie zestraszony zaprząg uniósł cało. Co do Barona, nie mam dokładnych wiadomości o dalszych jego losach, mniemam wszakże, iż oprócz guza na łysinie, musiał z tej batalji wynieść co najmniej zarody żółtaczki, co wcale dziwnemby nie było.
Ale galerya zabawiła się arte, a o to też jej przedewszystkiem chodziło.
Bądź co bądź bitwy kwiatowe były jedyną estetyczną rozrywką ubiegającego sezonu, z tych rozrywek, które się popularnemi zowią.
Co do ś. p. Karnawału bowiem i b. p. środopościa, była to całkiem płaska farsa.
Od lat dwudziestu przeszło, komitet nicejskich zabaw wysila się na stworzenie czegoś nowego w tym zakresie. Ogłasza coroczne konkursy na alegoryczne i charakterystyczne wozy, grube sumy płaci wykonawcom, bonifikuje lada grupę masek, lada rebus w dominie, lada jaskrawy koncept, krzyczy, wrzeszczy jak czajka, no, a bajka, ani rusz, przyjść nie chce.
Ani „królowa Mab” Shelleya, ani szekspirowski Puk, ani nawet nasz poetycki a prostoduszny Skierka nie mają ludu tego w swojej opiece.
I tego roku nie było ani o grosz lepiej.
Jakiś chudy anglik na welocypedzie, sięgający kapeluszem trzeciopiętrowych balkonów; jakiś Gulliwer w czerwieni roziskrzonej błyskawicami stu złotych brzytew, w rękach kręcących się około niego liliputów; jakiś Jowisz wyłysiały w niebiańskich uciechach, którego pierś otwiera się, by dać podstawę pospolitej, baletowej scenie; jakaś olbrzymia pułapka, w której wesołe szczury tańcują z niemniej wesołemi myszami, — oto główny personel sławnego orszaku wielkiego księcia Karnawału.
Książe ten, mówiono o tem już od Listopada, miał powracać z młodą księżną z podróży poślubnej — po Syberyi. Dla czego po Syberyi? — strzel w łeb, nie zgadnę!
Słyszącym tedy o powrocie swym śniły się jakieś srebrzyste, iskrzące djamentami szronów drogi, jakieś pełne kosztownych futer, o kryształowych płozach sanie, ciągnione przez renifery, jakieś djademy miesięczne, jakieś łuny zórz polarnych, jakieś czarodziejstwa wizyi poetyckiej, po którejby się „prawie tęskniło” do białej krainy Szamanów.
Tymczasem nic z tego.
Wielki Książe Karnawał XXII-gi przybył w złoconym palankinie, jaki oglądać można w każdej szanującej się budzie jarmarcznej, ogłaszającej swoje dziwa przy muzyce „artystów automatycznych”, a nosił lakierowany fiakierski cylinder, niebieski spencer, czerwoną koszulę i żółte nankiny. Co za dziw, że w orszaku tego księcia nie znalazł się ani jeden podmuch arjostycznej, uroczej fantazyi?
Ale tłum szalał, rzecz prosta. A tłumem stawało się wszystko, co się z nim zmieszać śmiało. I w tem to właśnie, a nie w przedmiocie szału, leżała jakaś demoniczna siła tych igrzysk.
Patrząc na te olbrzymie, szeroko rozkołysane fale ludzkie, zaczynałeś pojmować fizyologję mas, ich ruchów, ich popędów, całą tę potężną dynamikę tłumów, której zaledwo cień — Homerowi nawet — uchwycić się dało.
Biada temu, kto w owe dni śmiał wyjść na ulicę bez drucianej tradycyonalnej maski; kto wśród tych bachicznych gromad, zrywających się ni z tego ni z owego do szalonych wśród ulicy pląsów, śmiał przysiąść na ławce i mieć się za widza. Tysiące garści wapnistych „confetti” zasypywało go gradem; tysiące syków, pisków, wrzasków rozdarło mu uszy: „Faites comme nous!” „Amusez vous!” Amusez vous!” Na pół ukamieniowany, ogłuszony, oślepły, w zniszczonej i poszarpanej odzieży, uciekać musiał co rychlej, a za nim, przy nim, nad nim twarze faunów, satyrów, menad i pessaryd, wrzeszczących jednym przeraźliwym chórem: „Faites comme nous! Faites comme nous!”
Istotnie jedna tylko była rada: szaleć, jak wszystko szalało. Tak też i czyniono.
Cała jaśnie oświeconość sezonowa wysypała się owego czasu ze swoich pańskich siedzib na ulicę, żeby się zmieszać i poszaleć z plebsem, w jakimś dziwacznym pochodzie, w jakiejś bajecznej kawalkadzie, w jakimś wybryku, czy koncepcie, choćby w nienajlepszym gatunku. Wielkie damy śmiały się wtedy głośniej niemal, niż ich szwaczki, wielcy panowie fraternizowali z komisyonerami, a Diderot, jeśli mógł to widzieć, żałował niechybnie, iż do swojej nieśmiertelnej „Pochwały głupstwa,” nie dodał jeszcze rozdziału pod tytułem: „Głupstwo, jako zrównanie i braterstwo stanów.”
A kiedy tak Nizza szalała, pewien młody oficer artyleryi... Ale przepraszam! Co też, czytelniczko, sądzisz, może robić w czasie takiego karnawałowego wyuzdania młody oficer artyleryi? Eh, pani! Zdaj się lepiej odrazu na łaskę i niełaskę, bo nigdy tego nie zgadniesz.
Otóż pewien młody oficer artyleryi, p. Lion, rozmyślał nad tem, że w szpitalach francuzkich przychodzi na świat przedwcześnie 25 niemowląt na sto, po za szpitalami zaś 15 na sto, czyli także wcale spory procent. Że zaś statystyka wykazuje, iż na tysiąc niemowląt takich utrzymuje się przy życiu zaledwie jedno, przeto rzecz cała przedstawia się dość posępnie w kraju, w którym zmniejszanie się ludności jest zjawiskiem powszechnie znanem. Przyznaj, czytelniczko, że jak na młodego oficera artyleryi, przedmiot rozmyślań conajmniej ciekawy.
A oto dalsze wnioski. Czego brakuje do życia temu drobiazgowi, który się nadto z przyjściem na świat śpieszył? Brakuje mu wielu rzeczy, ale przedewszystkiem tego organicznego ciepła, z jakiem się rozstał równie nagle, jak niespodziewanie. Czy ciepło owo nie dałoby się zastąpić w inny jaki sposób? Niezawodnie. Tylko nie przy pomocy waty, która, lubo utrzymuje do pewnego stopnia temperaturę ciała niemowlęcia, nie wytwarza jej jednak w miarę ubytku ciepła przez promieniowanie.
Ha, spróbujmy! — zakonkludował ten wcale szczególny oficer artyleryi, no — i spróbował. A teraz pójdźmy zobaczyć, jak mu się udało.
W sporej parterowej izbie, na której cały dzień wprost na ulicę otwartemi drzwiami widnieje napis: „Maternité artificielle”, stoją pod ścianami, jak gdyby małe szafki, czy też ule szklane. Każda z tych szafek, opatrzona płomykiem dowolnie regulowanego gazu, oraz małym kauczukowym rozprowadzaczem ciepłej, ogrzanej przy gazie owym wody i wentylatorem.
Zewnątrz firaneczka, chroniąca od blasku, wewnątrz koszyk płaski, w koszyku niemowlę, oto i cały system tak prosty, że aż dziwny prawie. Z kilkunastu takich szafek zajętych jest w tej chwili siedm. Nad każdą wypisana data przyjęcia dziecka, epoka życia, w której na świat przyszło, tudzież waga, sprawdzona i zapisywana co dni trzy. Te cyfry są ciekawe. Okazuje się, że najniższa waga niemowląt nie dochodzi w dniu przyjęcia 2½ funta a najwyższa wynosi 5 funtów z ułamkiem. Ale też dzieci tej ostatniej kategoryi uważane są tu wprost za Herkulesów i mają nawet swoją specyalną nazwę, „éponge” gąbka; kiedy pierwsze zowią się „croûte” grzanka.
Waga zrazu podnosi się zwolna, ale po tygodniu zaczyna wzrastać dość szybko, aż do normalnej cyfry, jakiej się wymaga od porządnego obywatela świata. Odsuwamy firaneczki z kolei.
Niektóre z niemowląt spią, inne się krzywią i przeciągają uciesznie, jeszcze inne płaczą, są głodne. Młody oficer artyleryi przechodzi od szafki do szafki, reguluje światło i ciepło, a dopominających się o swoją porcyę malców przenosi do drugiej izby. Oto właśnie wyjmuje małą obywatelkę, która trzy dni temu do zakładu przybyła. Jest to najmniejszy i najnędzniejszy okaz z całej kolekcyi. Czarna i cienka, jak strączek chleba świętojańskiego, ma ręce zgrzybiałej kobiety, a twarz surową, pomarszczoną, jakby zestarzałą w nędzy. Kiedy ją tu przyniesiono, nie oddychała wcale, trzeba jej było do płuc wprowadzać powietrze sztucznie. Teraz dyszy, ale patrząc na nią prawie się wierzyć nie chce, że to żyć może.
— O, i jak jeszcze! — zapewnia p. Lion. — A cicho mi, mościa panno! Zaraz będziesz obsłużoną. — I unosi ją razem z koszykiem do obocznej izby tak lekko i składnie, jakby całe życie był niańką.
Ta druga izba zostaje pod szczególnym dozorem szarytek. Silnie ogrzana, wentylowana starannie, obstawiona szafami z bielizną, zajęta jest przez kilka młodych wieśniaczek z włoskiej i francuzkiej Riviery. Właśnie się tam odbywa ostatnia toaleta małego debiutanta na scenę życia, po którego przyszła matka.
Jest to jedna z tych słynnych „Lavandières” nicejskich, które cały rok na kamienistem dnie Paillonu klęcząc, piorą bieliznę w drobnej żyle wody, jaka się pomiędzy krzemieniną sączy. Rzemiosło istotnie mało z warunkami normalnego macierzyństwa zgodne. Te lawandiery, wysmukłe, obszarpane, spalone słońcem na bronz, stanowią jeden z ulubionych typów tutejszych, którego reprodukcye zdobią wszelkie albumy kosmopolityczne.
Ale matka chłopca nie jest ni młodą, ni piękną. Z dzieci jej, które wszystkie przedwcześnie na świat przyszły i pomarły, to pierwsze ma w sobie zadatki życia. Chłopak duży, mocny, z błyszczącemi, czarnemi oczyma, całą siłą rąk i nóg opiera się zalotnym usiłowaniom zakonnicy, która chce go uczynić jak najpowabniejszym. Ostatnia tualeta jest wielką kokieteryą zakładu, stanowi ją zaś perkalowa koszulina, metr flaneli na owinięcie od ramion do stopek, tudzież czepeczek biało wygarnirowany. Matka płacze ze szczęścia, odbierając tak wystrojonego kawalera, całuje rękę zakonnicy i potrząsa silnie dłonią oficera; wychodzi wreszcie, a ten kto to widział, rzuca wzruszony małą swoją ofiarę do puszki, nad którą widać napis: Oeuvre humanitaire. W puszkę tę republika francuzka włożyła świeżo dwa tysiące franków i takąż summą obowiązała się corocznie wspierać dzieło miłosierdzia; resztę dokłada ofiarność publiczna. Mali Pośpieszyńscy przyjmowani są tu bowiem nietylko bez różnicy stanu, wyznania i narodowości, ale także bez żadnej opłaty.
Eh, pani! czy naród, który ma takich oficerów artyleryi, nie może poszaleć, kiedy mu do tego chęć przyjdzie?



Jasełka.


Nie wszędzie i nie zawsze stroili jasełka zakonni braciszkowie, lub ubodzy żacy.
Brali się nieraz do tej roboty i mistrze, kładąc w nią tyleż artyzmu i tyleż fantazyi, co i w znakomite dzieła, które im zdobyły imię.
Scopft, tęgi snycerz z początków XVIII-go wieku, słynie z jasełek swoich; szczególniej ludowe typy udają mu się wybornie. Patidore, rzeźbiarz sycylijski, całe lata poświęca na stworzenie przepysznego żłobka. Piccaluga rzeźbi nieporównane zwierzęta do jasełek. Centanaro rysuje i przyrządza dla osóbek jasełkowych historyczne i etnograficzne kostiumy, a liguryjski Wit Stwosz, Antonio Maragliano, z niemniejszą dumą kładzie swój podpis na słynnym genueńskim żłobku, jak na swojej „La Gloria,” albo „La Verita,” które stanowią chlubę galeryi Spinola.
Nic dziwnego, że jasełka takie nie z roku na rok ale z wieku na wiek trwały, i że teraz po stu pięćdziesięciu latach przeszło, budzą jeśli nie ten sam zachwyt, to przynajmniej toż samo zainteresowanie.
Czasy ich narodzin nie były co prawda czasami wielkiej sztuki; tem ciekawszym przeto jest fakt, że na tle powszechnego baroku, jasełka występują w całym spokoju swoich prostych, jasnych linij. Może szczęśliwsza tradycya, a może ludowość ich sama ochroniła je od tych zmanierowanych, rozwichrzonych ruchów i draperij, które w dziełach rzeźby ogólnie wówczas obowiązywały.
Niemal wszystkie wielkie klasztory włoskie owej epoki miały swoje, mniej więcej sławne żłobki.
Zapotrzebowanie ich w pierwszej ćwierci XVIII-go wieku było tak wielkie, że osóbki jasełkowe zawalają całe pracownie rzeźbiarskie i trzymają przy dłucie całe szkoły snycerszczyzny, a praca około tych niezliczonych „Figurine di Presepio,” doskonale opłacaną bywa. Jezuici szczególniej płacą bardzo pokaźne sumy: żłobki ich wszakże nie były nigdy wykonywane przez mistrzów; zbyt bowiem wiele wymagań kładą „czarni” ojcowie w swoje z snycerzami pakta. Musiał u nich być zawsze i heretyk, dyscypliną przez piekielną gawiedź smagany, i lucyper, gryzący w niemej wściekłości swój krowi, lub wężowy ogon; musiał w trzejkrólowej świcie występować sam „Padre” Lojola, a szeregi procesyonalnie idących zakonników ledwie że nieco miejsca dawały śpieszącym do stajenki pasterzom.
Oczywiście, że tylko rzemieślnik, a nie artysta mógł się podjąć klecenia takich polemicznych i dekoracyjnych szopek; wpadał on też zazwyczaj aż po uszy w najdzikszy barok, tak, że z pomiędzy przechowanych częściowo choćby żłobków, jezuickie na pierwszy rzut oka poznać można.
Ale po za materyalnymi zyskami, przynosiły jasełka twórcom swoim nieraz i znaczne zaszczyty.
Prastary kościół św. Szczepana w Genui ustawia w zeszłym wieku żłobek tuż w pobliżu sławnego męczeństwa swojego patrona, które malował w wyższych częściach Rafael, a w niższych Giulo Romano.
Inne kościoły zapełniają jasełkami przepyszne absydy naw bocznych, o przyćmionych mozajkach i freskach; a opactwa i kartuzye mieszczą je w głębi swych cudnych krużganków, zamkniętych kolumnadą złotawych, starych marmurów.
Trzej królowie przynosili wtedy naprawdę twórcom swoim złoto i kadzidło.
Z czasem wszakże idzie to w rozsypkę. Z owych licznych jasełek utrzymują się te tylko, które albo dłuto mistrza, albo pobożne uczucie ludu uświęciło. I rzecz dziwna, uczucie to, jakby instynktem wiedzione, schodzi się zazwyczaj z mistrzostwem samego dzieła.
Z kaplic i z naw kościelnych jasełka idą na strychy, między uszkodzone rupiecie, albo też do muzeów i skarbców.
Niekiedy ich figurki wracają na rynek sztuki w zmienionej postaci.
Tak czterem pastuszkom ze żłobka św. Szczepana dodaje Olivar odpowiednie akcesorya i puszcza w świat, jako „Stagione,” Cztery pory roku. Tak je nabywa patrycyusz genueński, Samengo i po najdłuższem życiu zapisuje one „Stagione,” rodzonemu miastu właśnie w chwili, kiedy wielka artystyczna spuścizna po księżnie Galliera dała zawiązek do bogatych już dzisiaj zbiorów sztuki, których pierwsza wystawa dała mi poznać sławny żłobek Maragliana.
Antonio Maragliano złożył jasełka swoje z trzydziestu figur w oliwnem drzewie ciętych, polichromowanych i rozstawił je na przestrzeni trzech metrów, lub nieco więcej, wzdłuż, a wszerz około metrów półtora.
Całość przedstawia kawał wzgórza o łagodnym stoku i kilku falistych załamach, a ma dwa plany: bliższy dla rzeczy ziemskich i dalszy dla rzeczy niebieskich, podobny w tem do owych wieloplanowych rzeźb rzymskich z czasu Antoninów, kiedy to pozwalano dłutu wkraczać w dziedzinę malarstwa z niezbyt wielkim dla sztuki pożytkiem.
Moment akcyi uchwycony śmiało i silnie, nadaje całej kompozycyi coś zwartego, coś jednolitego mimo rozproszenia pojedyńczych grup i figur.
Jest przedstawiona chwila adoracyi magów. Na podwyższeniu, w pośrodku jasełek, pod przejrzystą zielenią kilku lekkich winorośli na żerdki rzuconych, siedzi Marya z Dzieciątkiem, przed którem stary król Balcer przychyla nisko grzbietu w bogatej dalmatyce i monarszym płaszczu, by ustami sięgnąć przejasnej stopki Pacholęcia. Koronę z głowy zdjął i do nóg ją Maryi uniżył, jak to czyni lud u nas, kiedy czapką wita. U boków mu dwaj towarzysze królewscy stoją, w złotogłowach, w zieleni, w purpurze, a niejedna tu perła i niejeden kamień wprost w cenny pierścień mogłyby iść i nie doznać wstydu.
Jeden z magów trzyma otwartą szkatułę, w której kamieni takich i pereł wcale spora garstka, a drugi kadzielnicę z ciągnionego złota, albowiem filigrany takie są przedawną specyalnością złotnictwa w Genui.
Pyszne konie Piccalugi rżą i wspinają się, jeżąc grzywy, na podobieństwo owych Praxytelowych, przez Dioskurów, wprost Kwirynału trzymanych; giermkowie ledwo im radę dać mogą. Garbaty wielbłąd natomiast, ma jakąś przejmującą melancholię pustyni, w oku jakiś smutek, który to brzydkie zwierzę niemal poetycznem czyni. Postać Madonny królewska, bogato przybrana, tak jak ją w adoracyi swojej Paweł Veronese maluje. Nie jest to uboga oblubienica wędrownego cieśli, ale pani chórów anielskich, które tuż nad nią z rozwitych wstęg „Gloria in excelsis” śpiewają.
Stary Józef, onieśmielony, bierny, cofa się w głąb za żłobek, między szerokie łby wołów, mając jeszcze poły od drogi podgięte, kij w ręku, a stopy w łapciach.
Z prawej i z lewej strony huk ludu wali.
Najbliżej dobiegają pasterze, od ognisk, od szałasów nocnych, pędząc przed sobą bure owce i brunatne kozy. Są to zwykłe pastuchy z Abruzów, wyborne w swej szkicowej, nieco szorstkiej charakterystyce. Kozy nieporównane. Ledwo na nie spojrzysz, już wiesz, że to te same, które pod zachód słońca do miasta, dzwoniąc, z ciężkiemi wymionami wchodzą, aby się zatrzymywać w bramach i wstępować na schody, gwoli wieczornym udojom. Trochę przez psy i dzieci obszarpane, trochę wyrudziałe, kozy te z przedziwną rozmaitością tak ruchów, jak fizyognomii, są prawdziwem arcydziełem dłuta Piccalugi.
Ale jeszcze pastuchy nie zdążyły dobiedz, kiedy im drogę przetknęły dziewczęta. Leci to na oślep, bezpamiętne, wesołe, puste, strojne.
Zagrało coś... Cości zagrało kędyś! Mniejsza, na ziemi, czy na niebie, do tańca, czy do różańca...
Już się to rwie, już się to pobrawszy za ręce, leci na złamanie karku, gubiąc po drodze czerwone patynki o białych lipowych korkach. Gorsety na tem ciemne, spodniczyny z brunatnej wełnicy, jaskrawe fartuchy rzymskie, zaścieżki u koszul barwiste, na głowach chusty białe, jak je w Albano noszą, albo srebrzyste szpile lombardzkie. Bez tchu biegną na głos, na kapelę, ani wiedząc, że to anielskie grajki tak gdzieś rżną od ucha.
Za dziewczętami żołnierze. Nie byliby żołnierzami, gdyby się innego trzymali porządku. Jakież to draby od luźnej komendy! Zawadyacka mina, berdysze w ręku, na nogach ciężkie buciska, awantura patrzy im z oczu. Aż strach, co pocznie Józef staruszek, kiedy ta cała hałastra do szopy wpadnie.
Za żołnierstwem gromady dzieciaków ciągną psy, koty, niosą małpki, papugi, jagnięta. Może tam nie akurat tak było w Betleem, ale Piccaluga zrobił sobie szerokie pole popisu. Mało który z tych starych animalistów, których dzieła papieże w Watykanie chowają, prześcignąłby go w uchwyceniu indywidualności, temperamentu tych uciesznych bestyi. Dzieciaki, jak dzieciaki: łobuzowate to, obszarpane, od słońca ogorzałe, na surowej jarzynie ochudłe, ale za to każdą parę oczów mógłby Amor brać bez wyboru od tych hultajów i na zmianę nosić.
A tuż znów drepcą podobne do cyganic baby z młodszymi bębnami, w chustach u karku, z koszami jaj, z kurczętami, z serami; właśnie jako u nas niegdyś bywało o świętomichalskim czynszu.
Tuż zaraz przewoźnicy z wiosłem na ramieniu, z różą za uchem, w opadającym po pustych ziobrach pasie z czerwonej wełny; tuż rybacy z sieciami na przełaj, jakoby czując, że się przybliżają cudowne jakieś połowy, jakoweś to moce po wierzchu wód ludzi noszące...
A kiedy tyle ludu wali, jak na odpust, czy to już dziady mają być ostatnie? Wcale nie! Ot, jak szydłem ciągną, a sztykutają, a śpieszą, byle tylko babom drogę zajść, a choć główkę czosnku uprosić. Chromi, koszlawi, jednoocy, zjedzeni nędzą i chorobą...
Maragliano, który, mimo swoich alegorycznych figur „la Verita” i „la Gloria,” nigdy klasykiem nie był, umiał tu pochwycić szpetną prawdę życia, jak flamandczyk jaki.
Dziady jego, to prawdziwa, autentyczna, niedomyta i niewyczesana „Kanalia;” a kiedy ich Centanaro w łachmany odział, a plaster na oko, czy też na nos wlepił, to żaden pies psemby nie był, żeby na takiego nie szczekał.
Okrutnie też ujadają psy Piccalugi, aż na zadach przysiadając a chrypiąc; a dziady szczudłami na nich, albo-li koszturem. Pacierz to marmocze jednym zębem, a drugim klnie, a trzeciego wcale w gębie nie ma.
Gdzie Margaliano widział takich dziadów?
Jeśli nie u nas w Zaduszki, to chyba w sławnej owej grupie żebraków Arcagna, w wielkim pizańskim fresku: „Tryumf śmierci.” Ta tylko między nimi różnica, że kalecy Arcagna do śmierci wyciągają ręce, a dziady Maragliana do babich kobiałek.
Zmądrzeli!
A kiedy tak z prawej i lewej strony lud wali, na pierwszym planie, poniżej stajenki, jakoby nie wiedząca o niczem, stara, bardzo stara prządka na zydelku przed chatynką siedzi, z wrzeciona siwą wełnę puszcza i prawi coś gromadce wnucząt, wśród których sterczą puszyste uszy królików. Kto wie, o czem prawi?
Może o owych czasach, w których jagnię obronione będzie od wilka, a gołąb bezpieczny od jastrzębia gniazdo swe uściele...
Dzieci popodnosiły głowiny, jak wróble, a tu im gwiazda wielka i złota twarzyczki blaskiem obleje...
Stara gwiazdy nie widzi, ale ją czuje; może ma ją w piersiach, gdzie serce. Ale niemowlątka ją widzą. One patrzą na cud poufale, bez dziwu, brat za brat z rzeczami, które nie są z tego świata.
Grupa ta stanowczo z całych jasełek najlepsza, najidealniejsza, owiewa tchem poezyi prawdziwej cały Maragliana żłobek. Ta stara wiejska Sybilla, która nić szarą tradycyi na wrzecionie przędzie, puszczając ją w czas nowy i w dzieciątek duszki, ma coś z biblijnej surowości i prostoty. Jestto wprawdzie jedyny punkt, nieześrodkowany z ruchem kompozycyi i jakby mu obcy, bo tylko wzroczkiem pacholąt, zapatrzonych w gwiazdę, z całością się luźno wiążący, ale jedyny to w żłobku tym epizod, który ci będzie wracał marzeniem do głowy, długo, może zawsze.
Drugim słynnym żłobkiem, jaki miałam sposobność widzieć ostatniemi czasy, były jasełka Polidora, przechowywane w Neapolu, w starej kartuzyi św. Marcina.
Właściwie nie jest to już kartuzya, ale muzeum, zamknięte w obrębie dawnego „Inchiostro” na wzgórzu Sant’ Elmo, z którego szczytu nieporównany widok na miasto i na zatokę. Kręgiem tu oczy za słońcem chodzić mogą i coraz nowe piękno w nie uderza. Pestum, Amalfi, Baje, Miceny, Sorrento, Capri, Ischia, jedne w rażącej bieli, inne w spiekłej czerwieni, jeszcze inne rozpuszczone w liliowych oparach, rzeźbią brzeg morza, niby drogą czarę, po wrąb szafirem nabraną.
Już dla samego widoku tego warto choćby nie powozem, a pieszo, jak do cudownego miejsca, na San Martino iść, ku czemu w Rzymie jeszcze otrzymałam cenną wskazówkę z ust starego towiańczyka, a stąd naszego wielkiego przyjaciela, senatora Tankreda Canonico, którego szanowne imię z wdzięcznem wspomnieniem tu kładę.
Kościół kartuzyi z pierwszej połowy XIV-go wieku, ma oprócz drobnych kilku płócien Lanfranca, Caravaggia, sławne „Zdjęcie z krzyża” Ribeiry; ma także zachwycającą w swej prostocie „Adoracyę pastuszków” Guido Reniego, nie licząc ciekawych fresków i bogatego chóru ze stallami inkrustowanemi drzewem, którym nie ustępują jedne tylko mozaiki drzewne pawijskiej „Certosy.” A jednak nie to wszystko ludzie tam oglądać chodzą. Chodzą tam oni oglądać stary żłobek Polidora, przedmiot czci i nabożeństwa na całej zatoce.
Dla tego też nie radzę wybierać się na San Martino w niedzielny poranek; stroma góra, wiodąca ku niemu, jest wtedy jedną kompanią pobożnych, nie licząc osłów, niosących dzieci i kosze z prowiantem. Kartuzyę zwiedzać trzeba w dzień powszedni, pod zachód, kiedy słońce nie oślepia odbitym od morza blaskiem. Wtedy i żłobek przedstawia się najlepiej.
Kiedy już staniesz w wewnętrznym dziedzińcu, a obejrzysz się po tym cudnym czworoboku, objętym najczystszą dorycką kolumnadą, w pośrodku której, z pomiędzy róż i bluszczów, bije perłowa fontanna, wtedy dopiero czujesz, jakie to rozkoszne schronienia dawały samotnikom te stare „inchostria”. A tuż ci wzrok ucieka niezmierną perspektywą długich, pustych korytarzy, których ściany tworzą prawdziwe muzeum starych napisów i płyt grobowych, płaskorzeźb, odłamów kapiteli, torsów — wszystko to z miękkich, złotem nabranych marmurów, tak, jak je tworzy czas, ocierający się przez długie wieki o ich białość zimną zrazu i surową, swojem ciemnem, tajemniczem skrzydłem.
Naraz uderza ci w oczy coś błękitnego, coś jasnego, coś jakby szmat nieba...
W najdalszej głębi owej perspektywy, korytarz rozszerza się w półkrężną kaplicę ze szklaną kopułą, która ją zalewa żywym drgającym błękitem, roztęczonym od anielskich skrzydeł, tak, że szum ich zda się uchem chwytasz.
Wszystkie te anioły, pędem ku ziemi rzucone, unoszą się nad sławnym żłobkiem Polidora.
Jasełka neapolitańskie, znacznie od genueńskich większe i wspanialsze, różnią się też od nich niemało i pod względem samego pomysłu. Tam rzecz prowadzona z epickiem zacięciem, ze skoncentrowaniem szczegółów w kierunku akcyi głównej, z dośrodkowym ruchem mas, ożywionych jednem uczuciem i jednem dążeniem; tu liryzm, luźna epizodyczność i indywidualizm najniezależniejszy.
W żłobku Maragliana tło, pejzaż jest rzeczą podrzędną; właściwie ziemi używa on o tyle, o ile potrzebuje na niej ustawić swoje nieporównane figury. Krajobraz nie istnieje u niego; jeśli tam i są pewne wyniosłości, pewna falistość gruntu, jeśli są — ubogie zresztą — drzewa, to służą one do uwydatnienia planu kompozycyjnego i kierunków ruchu. W terrakotowych jasełkach Polidora pejzaż istnieje sam dla siebie, jest rzeczą obmyślaną i skończoną samą w sobie. Znać w nim wyobraźnię południowca, rozkochaną w pięknościach nieba i ziemi.
Głęboka perspektywa gór, spadki strumieni, wąwozy, rozkład światła i cienia na wielkie masy drzew, na odłamy zwalonych kolumn, do których się tulą nędzne wiejskie szopy, większość konturów, wsiąkających w błękit na najdalszych planach, słowem, coś w rodzaju tych heroicznych pejzaży Mikołaja Poussin, które wywołują w duszy widza taki nastrój, jakby się w miejscu tem coś niezwykłego stało, lub stać miało.
I ten to nastrój panuje w całem dziele Polidora, jako ton naczelny. Już sama ta chmura aniołów, ta wizya seraficzna, z nieba ku ziemi rzucona, zapowiada niezwykłość zjawiska. Nie widzą ich ludzie po chatach, przy chudobie, przy pracy, przy uciechach swoich, przy troskach i zabiegach zajęci. Ten niwę orze, tamten konie pasie, ów się przepiera z zawadyaką, co mu w austeryi w drogę wlazł; inni wesele sprawiają i tańczą przy kobzie, że aż w niebie słychać; tam dostatnia karoca wali z państwem, a za nią służebna drużyna; ówdzie mielnik śmigi u młyna nastawia i węszy w pole, skąd mu wiatr zawieje; tu rybołowy wracają z więcierzem, pastuchy przy ognisku gwarzą, dziewczęta zaloty z chłopakami stroją, ba, są i kupcy, i mnichy, choć im na świat nie czas; są i baby znachorki wróżące, i dzieci, i starce, i różny statek domowy, ot, jakbyś ściany rozkrył i każdego w małościach i zabiegach życia pokazał. Wtem dreszcz... błysk... dech... Skamieniało wszystko. Odwróciły się głowy, podniosły źrenice; jak kto był, tak został z niedomówionem słowem, z niedomyśloną myślą, z nieskończonym gestem. Nikt nie wie co, ale czuje, że go w zaklęciu czarem dziwnym trzyma. Płowe oracze, woły, i te podniosły łby płaskie o wielkich, rozłożystych rogach; ryczą — i patrzą w niebo. I koń się strząsnął i zastrzygł uszyma, zadrżała na nim skóra od karku do pęcin, odwrócił głowę od paszni — i słucha. Strachnął się pod jeźdźcem kłusak, omal że go nie wysadził z siodła; kur z podjętemi skrzydły na płocie do piania dziób rozwarł i nagle oniemiał; strumienie się zatrzymały, stoją ciche, świetliste, srebrne; wiatr, co po drzewach hulał, o ziem padł, a drzewa niemo stoją... Dalekie tententy od gór kędyś słychać; grzmot — że to, czy ziemia zadrżała?
A tam w oddali, w cichym jarze, w stajence, na garści słomy Dzieciątko leży w nagości nędzy ziemskiej. Ale ze słomy bije blask słońca, ale nad szopą zorza jutrzenna stoi.
Ku Dzieciątku pochylona Służebnica pańska, w dziewiczych łunach klęczy, blaski w nią dziwne biją, oczu od Dzieciątka oderwać nie może, ręce złożone przy ustach niemych trzyma, przestrachem i zachwytem zdjęta. Przy niej Józef. Na berlicy się wędrownej wsparł, w Dziecko wpatrzony, zadumany posępnie. Ani on widzi chórów anielskich, ani ich muzyki słucha; biała broda mu się trzęsie, ciężko mu, jakby miał głaz na piersi...
A tam zdaleka, na najgłębszym planie, ledwo widni trzej królowie jadą. Jeszcze ich złotogłowy i barwiste szaty zadalekie, by ci w oczy biły. Tylko się przed nimi rozjaśniają cienie tak, jakby je kto rękoma na strony garnął; anioł ci jest, duch gwiezdny, co powietrzem płynie, rozdzielając zmierzchy i świecąc bożym kagankiem...
Taki jest moment jasełek Polidora i taki nastrój, zbudzony w duszy widza. Wrażenie jest niezwykłe, silne, zgoła nieoczekiwane przez tego, co tu na „szopkę” patrzeć szedł, a odchodzi tak przejęty, jakby się ot to wszystko, tu właśnie przed nim tylko co odbyło...
I to jest tryumf artysty.



Szkice z cmentarzy.
I.
„Pax vivis, requies aeterna sepultis.”
.......


Jest na starym cmentarzu św. Leonarda, w Grazu, mała, niepokaźna mogiłka, której jeśli kto nie szuka pilnie, sto razy mimo przejść może, a nie spostrzeże nawet.
Nie obwiedziona żadną kratą, nie odznaczona żadnym krzyżem, nie ocieniona żadnem drzewkiem, tuli się przy ziemi tak nisko, jakby na nią piasku nie stało, i mało co bujniejszą pokryta jest trawą, niż ścieżka, która do niej wiedzie.
U szczytu jej sterczy zatknięty niewielki kawał szarego, z gruba ociosanego kamienia, na którym są tylko dwa słowa: Robert Hamerling.
W około czarnych liter napisu tego, zwinięta gałęź jodłowa tworzy prosty, ciemny wieniec. Która z trzech, drogich poecie dłoni kobiecych położyła go tutaj? — nie wiem. Może dłoń matki staruszki, może panny Berty, wychowanicy Hamerlinga, może pani Emmy Gstirner, przyjaciółki jego.
Ja wszakże myślę, że ten surowy, prawie czarny wieniec zwinęła matka.
Młoda bowiem dziewczyna, jaką jest panna Berta, dodałaby do niego bodaj jeden kwiatek; przyjaciółka zaś ozdobiłaby go co najmniej nieśmiertelnikiem...
Ale matczyne serce wie, jakiego znamienia synowskiej mogile potrzeba. Ono nietylko w kwiaty, ale w łzy nawet żałoby swojej nie stroi, a bólu swego nieśmiertelnym też być nie powiada, bo wszak on dłużej nie trwa, niż jej życie...
Hamerling umarł w małym wiejskim domu nieopodal cmentarza tego, w dolinie wśród gór leżącej. Już od lat kilku miał on tam przystań cichą, powietrzem lasów świerkowych owianą, o której wiedział, że przedśmiertną jest, bo go choroba piersiowa gasiła zwolna, lecz niepowstrzymanie. Dom ten zamieszkuje teraz matka staruszka, a kiedy u okna siędzie, widzieć może niski mur cmentarny, który ją od mogiły syna dzieli...
Ta mogiła tak jest drobna, iż wygląda zdala na chłopięcy grobek; i trumna, którą pokrywa, też drobna jest, choć szczątki wielkiego umysłu i serca zamyka.
Hamerling zawsze byt wątły, a przez ostatnie lata wysechł tak, że go jako wiązkę myrry do grobu złożono.
Ta wątłość fizyczna, ta nikłość cielesna, ta subtelność i ascetyczna przejrzystość poety, w mocnem stała przeciwieństwie do silnych kreacyi jego z pierwszej doby twórczości; sam on przeciwieństwo to czuł, i siebie to zapewne miał na myśli, pisząc drobny poemacik „Correggio”.
W „Homunculusie” dopiero silnie się odbiła fizyczna niemoc poety. Ta nieproporcyonalność porywów i sił bohatera; to marnienie wszystkiego, czego się w sferze czynu tknie, ta ironja odwróconych przyczyn i skutków, pobudzeń i zwątleń, ta niewymierność liryzmu, eposu i dramatyczności w samem dziele, wszystko to płynie z jednego źródła: z rozstrojonych nerwów chorego człowieka. Siły, jędrności, równowagi tak samo brak dziełu temu, jak ich brak poecie.
Na mogile Hamerlinga kwitnie jedna bardzo blada róża. I ona wygląda, jak chora. W wytlonej piersi poety nie znalazła ani jednego płomyka, którymby listki swoje umalować mogła i zamknąć go w kielichu swoim. Jest tak wątła, że przelotny motyl pochyla ją swym ciężarem.
Kiedy tu ludzie przyjdą, aby kwiat ten zdmuchnąć, a pomnik postawić, z serca poety proch już tylko będzie.
A kiedy wieki przyjdą, aby pomnik zdmuchnąć, a kwiat polny zasiać, już i proch ten wiatry rozwieją.
Tak duma Ahaswerus, kiedy w drodze do Rzymu, wśród księżycowej nocy cmentarz ten przechodzi wielkim krokiem i rzuca cień swój długi, posępny, zgarbiony, na mogiłę piewcy swojego.


II.
.......

Nikt się chyba w całym świecie nie bawi tak wesoło, jak śmierć na starym salcburskim cmentarzu u św. Piotra.
Nigdzie też nie jest ona żwawsza, fertyczniejsza i przyjemniejszego składu, tak oblicza, jakoteż figury.
Żartobliwa, pomysłowa, przyjacielska niemal, posiada ona ten rodzaj miłej poufałości, tej inicyatywy, tego wchodzenia in medias res, który ją prawdziwie sympatyczną czyni. Żadnego zachmurzenia, żadnych min świętobliwych, żadnej hypokryzyi, żadnego szablonu.
Ta, która tańcuje po wszystkich kruchtach kościelnych, wygląda przy niej, jak manekin lichy.
Taniec ten zresztą, to stara sztuczka, która już za grosz świeżości nie ma w sobie.
Wejdź tylko do cmentarza kaplicy u św. Piotra, tam gdzie siostra Mozarta jest pochowaną i spojrzyj po ścianach. Czy widzisz te obrazy? Trochę czarnej, trochę żółtej, trochę burej farby, jedno z drugiem nic, a jaka w tem ucieszność...
Przedewszystkiem nie myśl, że to jest fraszka utrafić uśmiech śmierci. Że śmierć zawsze się uśmiecha, to wie każdy prostak; ale tych uśmiechów jest cała skala, od wściekłości do ironji, od roskoszy do osłupienia, od kokieteryi do wzgardy, od pieszczoty do zgrzytu. Tego nie zliczy nikt, a tylko mistrz niektóre odcienia oddać potrafi. Że śmierć salcburską mistrz malował, to poznaję po jej uśmiechu.
Patrz tylko, z jaką dobrodusznością damy i panów tabaczką z małej klepsydry częstuje.
Z czego tabaczka robiona, nie wiem.
Damy i panowie biorą i kichają, a kto kichnie ten już na ziemię pada. Stolarczyki wszystkiemi drzwiami pchają się miarę brać, ale i tak nadążyć nie mogą, a śmierć aż się za boki bierze.
A oto na drugim obrazie w kręgle sobie gra; kto z czego, a ona i pieszki i króla z piszczeli sobie ma, a trupią główką niby kulą rzuca.
Co machnie to król, albo i królowa; hołoty nie liczy nawet.
A tam widzisz, jak to młynarza udaje, jak dźwiga na plecach wór kości, jak je na kosz zasypuje, młyn puszcza, nastawia pytle? Widzisz, jak mąka się sypie? Uważ tu sobie politykę śmierci. Z jednego ganku idzie razowa mąka z chłopskich kości, byle jak, aby prędzej zmielonych z ościami nawet, a z drugiego pytlowana, delikatna, ze szlacheckich kości. Żydowskie śmierć wytrząsa osobno, na koszer.
A teraz ten obraz na lewo, gdzie śmierć przy wagach stoi. Patrz! waży serce i kotwicę, miłość ludzką i nadzieję.
Obie te zabawki złamane są i nie trzymają wagi. Śmierć uśmiecha się ironicznie, jak filut, o którym myślisz, że jest oszukany, a on ma w zanadrzu jeszcze lepszą sztuczkę.
Gdzieindziej znów przybiera postać organisty, a kiedy ksiądz ku chórowi się obróci i „Te Deum” intonować myśli, organ pod jej dotknięciem brzmi „Dies irae,” aż się szyby trzęsą. Już niejedno takie nabożeństwo ta psota zepsuła!
Komu się przebierze konceptów, jej nigdy. To się jak dziecko bawi i drobne krzyżyki w suchy piasek wsadza, to szlachciców w deljach z ukłonem dworskim do beczki tokaju prowadzi, to z głów uwieńczonych laury i djademy zrywa, to jak żongler czaszki zręcznym ruchem w powietrze ciska, ani zgadniesz, która mędrca, a która głupiego, bo ciągle się mijają i naprzemiany jedna w dół, druga w górę leci.


III.
.......

Kiedy staniesz w wielkiej gotyckiej nawie benedyktyńskiego opactwa w Salcburgu, słyszysz, jak gdyby jęk cichy, żałosny.
Głos to synogarlic, które się tu po załomach kamiennych wieżyc gnieżdżą i napełniają wzdychaniem swojem mroczną, pustą głębię.
Za głosem tym idąc, dochodzisz do grobowca, który cię zatrzymuje prostotą swoją i siłą wyrazu.
Jedna z gotyckich arkad bocznej kaplicy, wyłożona aż po szczyt łuku białym, kryjącym starą ścianę kościelną marmurem, ma na tle tem wielki, czarny bez Chrystusa krzyż, na którego spojeniu w dół i w górę wynikają snopy złotych strzelistych promieni.
Tak kiedy słońce za las zajdzie, ostatnie blaski jego rzucają się wskróś pni czarnych skośne przenikliwe, podobne złotym, w pęki zebranym strzałom.
Pod krzyżem na podstawie, z granitowych głazów czarna urna, chustą białą w połowie zakryta, a dokoła po głazach rozrzucone dźwięki muzyki kościelnej: „Ecce Homo,” „Lauda Sion,” „Ad te Domine,” „Requiem,” „Sursum corda,” „Ecce sacerdos,” „Agnus"...... Chorały, Litanje, Antyfony, Pieśni.
To grób Michała Haydna, brata wielkiego Józefa. Pod jego to ręką rozbrzmiewał potężny organ opactwa; a kiedy wszystko uciszy się tu w tobie i dokoła ciebie, teraz jeszcze wskróś filarów pustej, mrocznej nawy, drżą gdzieś pod sklepieniami echowe dźwięki wielkiej jakiejś fugi.


IV.

Jeśli zwyczaje mają swój styl, barokowych najwięcej jest chyba.
Prastary taki jeden barokowy zwyczaj zachował się do dziś dnia po cmentarzach wyższej Austryi: w dziesięć lat po pogrzebie, rodzina zmarłego ma prawo rozkopać, mogiłę, trumnę otworzyć i zabrać drogą sobie czaszkę.
Czaszki takie całemi rzędami stoją po niszach cmentarnych w małych i większych oszklonych szafkach, już to pojedyńczo, jak rzadkie numizmaty, już po kilka razem na dwóch, trzech półkach, jak naczynia kuchenne, lub książki w bibljotece, a przy każdej czaszce tabliczka z imieniem, nazwiskiem, datą śmierci, a często tytułem, godnością i stanowiskiem zmarłego. Tytuł, godność i stanowisko, przyczepione do takiej nagiej, nadpruchniałej czaszki mają swoją smętną ironję i bardzo głośno mówią do myśli człowieka zwłaszcza, że honory te kładą się tu z całą dobrodusznością, z całem poczuciem koniecznego wyróżnienia posiadacza browaru od pierwszego lepszego hołysza. Szczególniej słówko: „Doctor,” „Profesor”, pod taką pustą położoną czaszką, robi hamletowskie wrażenie.
O myśli, gdzie jest warsztat twój i twoja przędza!


V.
..........

Cmentarz św. Sebastyana w Salcburgu dawno już jest dla zmarłych zamknięty; dla żywych za to stanowi bardzo interesującą wycieczkę.
Z małej, wąskiej i niezwykle ruchliwej uliczki wchodzisz do otwartego cały dzień kościoła, mijasz kruchtę i stajesz na paru kamiennych stopniach, wprost obwiedzionego arkadami i nakrytego najczystszym błękitem czworoboku. Czworobok ten cały jest najeżony krzyżami. Jestto twierdza śmierci.
Ale czas poczynił w twierdzy tej znaczne już wyłomy.
Spostrzegasz tu przedewszystkiem, z czterech stron zamykający cmentarz i arkadami podzielony krużganek, w którym malowidła ścienne straciły nietylko w znacznej części barwy, ale i kontury nawet. To jednak rozpoznać można, iż motyw obrazów tych stale się powtarza. Jestto zawsze wskrzeszenie córki Jaira, młodzieńca z Naim, Łazarza, niekiedy grób Chrystusowy, niekiedy zmartwychwstanie Jego, niekiedy wprost wielki nagi szkielet na kosisku oparty. Zawsze nadzieja czepiająca się rozpaczliwie życia z głębi swej nicości. Płaskorzeźba i właściwa rzeźba te same przedmioty za malowidłem powtarza, dodając niekiedy sama od siebie wielki krzyż pusty, czarny albo biały.
Wdowa po Mozarcie na tym cmentarzu leży; a jestto może jeden z ostatnich grobów, na jakie tu znaleziono miejsce. Ziemia jest przepełniona trumnami, nie chce już ich więcej. Ma dość tych prochów, tych kości, tych zbutwiałych desek i tkanin. Ma dość tych uderzeń rydla i łopaty, które raz wraz odrzucają jej to, co wydała na świat.
Gdzie tam! Na tej przestrzeni nie urodziła ani tysiącznej części tego, co jej tu zwalono. Dlaczego ludzie tak się zawsze tłoczą, w życiu i po śmierci? Ostatni krzyż, który tu wbijano, wbito w proch ludzki, nie w ziemię. Dosyć, dosyć tego!
Czujesz jakąś wielką, wytężoną pracę podziemną i opuszczasz ten zapchany cmentarz z jakiemś uczuciem ulgi, tak, jak się opuszcza przepełniony salon.
Ale w korytarzu kościelnym stajesz. Zatrzymuje cię widok ostro ściętej, grubym gotykiem pokrytej piramidy z czerwonawego marmuru.
To grób Theofrasta Paracelsa, którego też współcześni „Bombastusem,” „Trimegristrem” zwali.
Grób jeden z najbardziej interesujących, jakie średnie wieki nowym oddały czasom.
Paracelsus tu żył i tu umarł, jak świadczy napis, który się nad życiem tem i nad tą śmiercią szerzej nieco rozwodzi:
Słowa zagadki szukał, tajemnice żywota badał. Lekarzem biednych i bogatych był. Rany wszelakie i wodną puchlinę leczył. Z biednymi chleb i mienie dzielił. Miłosierdzie pełnił. Trędowatych i zaraźliwych uzdrawiał. Życie na śmierć zamieniwszy, po kościelnej pokucie, tutaj pochowany spoczął.
Więc przed nią spoczynku nie miał...
A jednak „miłosierdzie pełnił”, „z biednymi chleb dzielił”.
Po kościelnej pokucie — powtarzasz i zamyślasz się.


VI.
.............

Niski, w dwa siwe woły zaprzężony wóz, stanął przed cmentarzem w Hall. Cmentarz w Hall w górach położony jest i ma nad sobą latem cień smukłej wieżycy drewnianego kościółka i paruwiekowej ogromnej lipy, w której brzęk pszczół i świegot wróbli nigdy nie umilka.
Zimą zaś ma cmentarz ten nad sobą ciężkie śnieżne chmury i jęki wichrów latających od szczytu Alp styryjskich.
Ale wóz przybywał z siedzib ludzkich wyżej jeszcze, niż cmentarz w Hall, położonych, i wiózł chłopską trumnę. Wyścielało go nieco krótkiej, złotobrunatnej, sierpem rzniętej słomy, na której rozwiązanym snopie, bezpośrednio pod trumną leżała nowa deska. Za wozem przyszło parę kobiet, kilku mężczyzn i dwoje czy troje dzieci.
Ceremonja odbyła się prędko. Dół od rana był gotów, ksiądz w komży wyszedł, na świadectwo fiskusa prawem, na orszak pogrzebowy lewem rzucił okiem i za kropidłem zaraz się obejrzał. Trzymał je już z boku dziad kościelny, a zanim ksiądz trumnę pokropił, dziad zdążył tabaki benedyktynki zażyć i w kułak kichnąć z cicha, poczem wszystko poszło jak z płatka.
Kiedy już zasypano mogiłę, a kobiety i dzieci na wóz dla powrotu gramolić się miały, młody parobczak deskę z wozu wyjął i na ramię ją sobie założywszy, przodem przed wołmi ruszył w góry. Nie godzi się na desce takiej siadać. Na niej to bowiem zmarły zaraz po skonaniu położony był i do trzeciego dnia, od północnej strony, na ganku chaty swojej leżał, po raz pierwszy udziału w jej pracach i troskach nie biorący, leniwy i cichy.
Syn zmarłego, parobczak ten, który z tą śmiertelną deską do chaty wraca, dziś jeszcze, iż rękę młodą ma, wypisze na niej ojcowskie imię, i nazwę rodową, i lata życia, i dzień śmierci i deskę tę u węgła chaty pod belką zawiesi.
Kilka już ich tam jest, po dziadach i pradziadach jeszcze.
Kiedy w zimowy wieczór kobiety u kądzieli siędą, chłopak w kapeluszu z głuszcowem piórkiem, z zieloną taśmą strzelbę na ścianie zawiesi i na cytrze brząkać zacznie, a wiatr zahuczy, zadmie, iskrami z komina pomiecie, przelęknie się najmłodsze dziecko, do matki przytuli i zawoła, że ktoś za oknem puka.
Ale spóźnionemu wędrowcowi temu nikt nie wyjdzie otworzyć.
Cytra tylko, nagle brzęknąwszy, umilknie, wdowa westchnie ciężko i pochyli głowę, a dziewczęta szturchnąwszy się wzajem, pacierz odmawiać zaczną... wszyscy oni wiedzą, iż to „śmiertelna deska” o ścianę chaty kołace i o modlitwę za zmarłego prosi.
Dziecko tylko z przestrachem w okno patrzy i palcem pokazuje czarny, miotany wichrem cień stojącej przed chatą lipy...



Rocznica Marschnera.


Setną rocznicę urodzin Henryka Marschnera obchodziły świeżo całe zjednoczone Niemcy. W Saksonii wszakże, gdzie się Marschner urodził, gdzie odbył studya prawnicze, które mu się nigdy na nic przydać nie miały, gdzie żył i gdzie tworzył, rocznica ta znalazła najszersze, najgłośniejsze echo.
Drezno przypomina go sobie szczególnie z tych czasów, kiedy roztargniony nieco, bo zakochany w pięknej Maryannie Wohlbrück, doskonałej śpiewaczce, występującej w rolach gościnnych na tamecznej scenie, zjawiał się z batutą w ręku przed dyrektorskim pulpitem w orkiestrze, zastępując coraz częściej zapadającego na zdrowiu kapelmistrza królewskich teatrów, Karola Webera. Zdawało się nawet, w czasie przedśmiertnej podróży Weber’a do Anglii, że Marschner całkiem obejmie obowiązki jego. Ale nie objął. Nie objął przynajmniej na stałe. Zaraz bowiem po zaślubieniu pięknej śpiewaczki opuścił Drezno dla Lipska.
Cofnijmy się jednak do Zittau, rodzinnego miasteczka Marschnera i do czasów, w których pobojowiska pod Lützen i pod Breitenfeld, świeżo kulami zorane, zazieleniły się po raz pierwszy niemal, świeżą, bujną runią. Była to epoka silnego rozkwitu romantyzmu w muzyce niemieckiej. Pieśni i ballady brzmiały wieczorami z każdego okna i z każdego ganku. Szczególnie wszakże piękne i świeże były te, które się rozlegały po ratuszowym placu, z dworku starego tokarza Marschnera, kiedy na ferye i święta przybywał z Lipska syn jego, Henryk. Zbierało się wtedy w dworku muzykalne grono kumów i kumoszek na cienką kawę i na gruby placek, a młody Marschner grał gościom na rozbitym nieco, panieńskim jeszcze klawikordzie pani Chrystyany Marschnerowej, z domu Cassel, śpiewając przytem tak pięknym głosem i tak przejmującym, że co młodsze mieszczaneczki spać po tem śpiewaniu nie mogły, a wszystkim pannom, z końca w koniec miasta śniły się smoki, zaczarowani królewicze i rozkochane w trubadurach księżniczki. Oklaskiwano tedy bardzo młodego „Heinza,” a to tem bardziej, im słodszą była cienka kawa, a placek im był grubszy. Głosy nawet słyszeć się dawały, że stary powinienby nie na jakiegoś tam kauzyperdę syna kierować, lecz na organistę. Osobliwie obstawała przytem pani Theresia Krodels, chrzestna matka Heinza, a żona sławetnego piwowara Krodels’a, który był oraz magistrackim sędzią w Żytawie.
Szczególnem w śpiewaniu młodego Marschnera i w graniu jego było to, że ani pieśni tych, ani ballad nikt w miasteczku nie znał. Grał je i śpiewał Heinz sam z siebie, jakby mu je podszeptywał duch jaki. Duchy były wtedy w modzie. Prawie tak samo w modzie, jak pieśni i ballady.
Pewnego wszakże niedzielnego popołudnia muzykalne grono kumów i kumoszek żytawskich doznało w domku tokarza zawodu. Heinz nie grał. Nie grał i nie śpiewał. Był chory. Co jak i z czego — nie wiedział nikt, nawet matka, pani Chrystyana, która zalewając się łzami, oświadczyła znajomym, że chłopak nic mówić nie chce, że kawa jest świeżo palona, i że w placku znajdują się pistacye. Zaczęto tedy szeptać, popijać, przegryzać, domyślać się i przebąkiwać o czarach — czary były wówczas także bardzo w modzie — przyczem zagadano się tak, że o najważniejszej kwestyi dnia, przybyciu wędrownego teatru, prawie że zapomniano.
Istotnie, do Żytawy przybył przed tygodniem teatr wędrowny; a ponieważ pierwsze jego przedstawienie w żaden sposób obejść się bez kantaty i ogniów bengalskich nie mogło, starał się więc dyrektor, który i muzyków w teatrze swoim miał o ognie i o kantatę. Z ogniami ciężko poszło. Balwierz, który je czynić umiał, zażądał za swoją sztukę dwu bitych talarów, z czego ledwo, nastękawszy się, dyrektor tyle jeszcze utargował, że aktorowie darmo przez miesiąc mieli być goleni. Za to kantata jakby z nieba spadła. Przysłał ją anonimus jakiś, i właśnie próbować miano, czyli się do muzycznych instrumentów teatru nadaje. Próbują tedy, aż tu trombonista jeden, zaciąwszy się raz i drugi na jakimś kunstsztyku, jak nie krzyknie na cały rynek, w którym buda stała:
— Ki osieł to nabazgrał?... A wszak-ci tego żaden uczciwy chrześcianin nie wygra, chyba mu czart pomoże!...
A były czarty wówczas także w modzie.
Ledwo to powiedział, rrym!... padło coś na strychu, aż się tynki posypały przez szpary w pułapie. Przeżegnali się tedy zaraz ludzie, trombonisty nie wyjmując, który aż zbladł, obaczywszy, jak nieoględnie w złą chwilę moc nieczystą wspomniał. Ale nie była to moc nieczysta. Marschner to młody był, Heinz niebogi, który kantatę swą sekretnie do teatru posławszy, sam się na strychu ukrył, aby posłyszeć, co też ludzie prawić o niej będą.
Jak gromem tedy rażony — gromy były, jak wiadomo, także nadzwyczajnie w modzie, — padł po owych słowach trombonisty i leżał czas długi, aż przywlókłszy się pod noc do ojcowskiego dworku, gorączki złośliwej dostał i od rzeczy gadał.
Przywołano wprawdzie zaraz balwierza, który ognie sztuczne rzuciwszy, tak i tak mu radził, wielkiej jednak pomocy leki nie przyniosły.
Powstał wreszcie młody Marschner z gorączki, ale głos ze wszystkiem stracił, tak, że ani mowy być już nie mogło o organistostwie. I dziw! Kiedy w dworku starego tokarza znów się zeszły kumoszki żytawskie na cienką kawę i na gruby placek, a Heinz do klawikordu siadł, odezwały się pieśni i ballady jego jakby żywym głosem, wprost jakby to, co młodzieniec nie wyśpiewane w piersi miał, w klawikord przeszło. W panieński jeszcze klawikord pani Chrystjany z domu Cassel. Chwiały się tedy głowy w czepcach i głowy w harbejtlach, i prognoskowano rożnie, póki Heinz do Lipska do Pandektów swoich nie wrócił.
Pierwszy ten zawód muzyczny nie był wszakże jego zawodem ostatnim.
W Lipsku bowiem nietylko muzyki nie zarzucił, ale coraz nowe pieśni tworząc, gdy do nich i większe dzieła przybyły, zapragnął wziąć sankcyę wielkiego mistrza Beethoven’a i udał się do Wiednia. Beethoven nie należał do ludzi najprzyjemniejszych. Gdy więc młody muzyk, drżąc cały, manuskrypta mu swoje wręczył, mistrz namarszczył się, naburmuszył, i przerzuciwszy kilka kartek, cisnął resztę na stół, mówiąc: „Nie mam czasu! Nie mam czasu!”
O niecnotliwy trombonisto!.. Jak zły uczyniłeś początek!
Marschner nie wpadł już wprawdzie w gorączkę, ale wszystkie swoje dzieła w piec rzucił, i do Lipska wracać nie chcąc, na Węgry, gdzie miał przyjaciela, ruszył.
Teraz wszakże stała się rzecz dziwna. Wśród nowych widoków, wśród swobody, jaką mu dało oderwanie się od prawniczych studyów, wśród atmosfery artystycznego, cygańskiego trochę życia, talent „Heinza” dojrzał, zmężniał, i wydał szereg dzieł nowych tak nagle, jak te rośliny, które przez jedną noc rosną, pączkują i wydają kwiaty.
Tu powstały opery: „Zaczarowana góra” do tekstu Kotzebue’go, „Saidar,” grany w Peszcie, „Tytus” do tekstu Metastasia (przedtem już przez Mozart’a opracowany), wreszcie „Henryk IV-ty,” którą to operę Karol Weber, wystawiwszy w Dreznie z dużem powodzeniem, przysłał Marschnerowi 10 dukatów honoraryum w złocie.
Była to na czasy owe suma bardzo znaczna, zważywszy, iż Klopstock za swoją „Messyadę” otrzymał od wydawcy jedwabną kamizelkę i dwutalarową sztukę srebrem.
Marschner był oczywiście uszczęśliwiony nietyle z pieniędzy, ile z tego, że mu płacą; jemu, który dotąd tylko za lekcye fortepianu szczupłe dyety brał. Zaledwie wszakże dostał owe 10 dukatów do ręki, wnet je — jak nasz Wolski po „Halce,” — z przyjaciołmi tegoż dnia przehulał.
Co zostało, to stosunek z Weberem i z Dreznem. Weber Marschnera nieustannie do Drezna przyzywał. Czuł on słabnące siły i chciał drogiemu sobie teatrowi przygotować godnego następcę. Ale Marschner opierał się długo. W Peszcie więc jeszcze powstały te dziwnej świeżości kościelne symfonie i mottety, w których syn tokarza powrócił do prostoty swych pierwszych pieśni i ballad żytawskich. Tu także powstała i „Lukrecya”, którą Gdańsk przed innemi scenami wystawił. Opera ta ukończoną była właściwie już w Dreznie, dokąd Marschner na owe nalegania Webera przybył wreszcie, ale gdzie — zrażony stosunkami biurokratycznymi, jakie w teatrze panowały, — osiedlić się nie chciał.
Na Lipsk i Hanower, na lata od 1828 do 1833, przypada najważnieszy okres twórczości Marschnera. Powstały wtedy kapitalne jego dzieła: „Wampir,” wystawiony w Londynie jeszcze przed ukazaniem się na niemieckich scenach, „Templaryusz i Żydówka,” oraz „Hans Heiling.” Giną przy nich i poprzednie opery Marschnera, i późniejsze także. W nich znalazł swój najdobitniejszy wyraz okres romantyzmu w muzyce niemieckiej; one też jedne przetrwały na niemieckich scenach, dotąd entuzyastycznie przyjmowane i z ulubionym „Frejszycem” chodzące w parze.
Bezstronny słuchacz przyznać wszakże musi, że po Wagnerze Marschner wydaje się naiwnym nieco. Jego prosty, prostymi środkami wyrażony sentyment nie znosi zbliżenia z żywiołową potęgą Wagnerowskiej ekspresyi, z jej namiętną siłą, z jej panteizmem, z tem wszystkiem, co się stało kanonem niemal w nowoczesnem pojmowaniu muzyki.
Zachowała się wszakże w operach owych rzecz jedna nienaruszona i świeża: fantazya ludowa, poezya ludowa, z owym powiewem romantycznym pierwszych pieśni i ballad żytawskich, a także śpiewność — w chórach szczególnie — ta sama, którą po utracie głosu umiał Marschner zakląć w panieński klawikord pani Chrystyany z domu Cassel. Został także humor ludowy, uosobiony w komicznych figurach trzech kapitalnych oper, których wystąpienia na scenie odpowiadają mniej więcej owym humorystycznym intermezzom, jakie wstawia Szekspir w swe dzieła, a które dają nietylko pożądaną rozmaitość, ale i tło, od którego groza sytuacyi tem więcej odbija.

Dziś, kiedy na ratuszowym placu rodzinnego miasteczka Marschnera stanęły śpiewacze drużyny niemieckich związków pieśniarskich, aby uczcić stary podupadły dworek, na którym świeci złoty pamiątkowy napis, wybłysła, wskrzesła, objawiła się raz jeszcze owa niezrównana śpiewność Marschnerowskich kompozycji w przepysznym chórale:

...Już śpiewak oniemiały
W mogile zimnej leży,
I tylko z wieńca chwały,
Kwiat na nią pada świeży...

Ale nie było już żadnej z tych kumoszek, które tu niegdyś słuchały pieśni i ballad Marschnera, chwiejąc głowami w wielkich czepcach, popijając cienką kawę pani Chrystyany i chwaląc pistacye w jej placku.


Jak słońce zimą w Gorycji wschodzi.


..............

Pierwsze dnia hasło przylata do Gorycji z Tyrnowskiej wyżyny. Jest to jakiś dech jędrny i niezmiernie świeży, który w przeciwstawieniu do ciepłych podmuchów, jakie noc z morza na kotlinę miasta niosła, wydaje się przenikliwym i nad miarę ostrym. Natychmiast zaczyna się znaczny ruch w powietrzu, coś jakby rozgarnianie i przecieranie ciemności, zrazu leniwe, senne, bezwiedne, potem coraz wyrazistsze, coraz szybsze, coraz więcej w jednym kierunku skupione, aż wzdłuż całego grzbietu tej olbrzymiej, potopowi współczesnej, koralowej rafy, która się zowie Tyrnowską wyżyną, zamajaczy i rozbieli się, niby srebrna skrzela, wązka a długa smuga perłowego brzasku.
Wtedy to potężnemu świerkowi wzrostem równa, wielka thuja w ogrodzie przy Via Dreossi, która na drodze tchu tego i tego brzasku stoi, zaczyna bez szelestu chwiać swoje pierzaste gałązki i powiewać lekkim pióropuszem swego wysmukłego czuba. Kilka cienkich, krótkich, urwanych nutek ptasiego świergotu odzywa się po gałązkach wiburnu, wzdłuż żywego płotu. Odzywa się i cichnie. Zaczuły ptaki dech dnia i przecknęły się, ale dzień daleko jeszcze.
Dzień daleko, a w ulicy słychać już tupot drewnianych podeszew i podkutych butów. To idą baby.
Jak wielbłąd jest okrętem pustyni, tak „baba” jest wielbłądem tych gór i tych dolin. Dwie trzecie tego wszystkiego, czego miastu do życia w ciągu dnia potrzeba, przynosi o świcie lub przed świtem — baba.
Baba może mieć lat sto, a może też mieć lat dwadzieścia albo i mniej jeszcze, to jej nie przeszkadza być babą. Jeśli tylko chodzić może — idzie; jeśli tylko ma co dźwignąć — dźwiga; jeśli może co przynieść — przynosi. Jak strumienie z gór spływają w dolinę, tak baby do Gorycji idą. Baba jest arterją ruchu zamiennego między okolicą a miastem. Tam, gdzie nietylko niema kolei, ale nawet traktów, gdzie wąska, urwista drożyna nie przepuszcza woza, gdzie na pełne kamieni wyboje chłop żałuje wołu, tam baba jest środkiem komunikacji, wytworzonym zarówno przez naturę gruntu, jak i przez obyczaj.
Baba nietylko przynosi wartości do miasta: ona jest sama wartością.
Gdyby wycofano baby z obiegu, miasto byłoby podobne do blokowanej i na głód skazanej twierdzy. Na szczęście nic nie pozwala przewidywać tak smutnego faktu. Dopóki tchu w piersiach, a w nogach choć trochę mocy, baba przebywa „vrchy,” wąwozy, szczeliny skalne, „vucie dragi,” (wilcze drogi), „hude lochy” (złe jary), korzysta z każdej dróżki, z każdego łoża wyschłego strumienia, przechodzi w bród „poiki,” bijące źródła żywe „lijaki,” te — które ulewne deszcze zasilają lub tworzą — idzie, idzie, idzie...
Co większa, baba sama tworzy drogi, gdzie ich wcale niema. Śmiało powiedzieć można, że cała ta sieć ścieżyn, dróżek, szlaków i przydróżków, która wskróś manowców i wertepów zadzierzguje swe oka dookoła miasta, jest wytworem, kto wie — parowiekowym może — baby. Co mówię! Baba sama jest „drogą, która idzie”, jak Paskal o rzece mówi.
Skąd baby idą? Ano, — z sadyb.
Sadyby, jak większe i mniejsze mrowiska, usypane pracą też mrówczą, czernią się, to znów bielą, pomiędzy górami, dymy ich widać to w głębi kotliny, to znowu na stoku, to na szczycie zgoła. Z mrowisk tych górskich i borowych wysypują się baby za ciemnej jeszcze nocy, by na świt stanąć w „Górce,” w „Goricy,” jak jędrnie nazywają rozwleczoną przez włochów Gorycję.
Idzie tedy baba od wschodu z Ravnego, z Karnicy, z Tribuszy, z Osęka, ale nadewszystko idzie z Tyrnowy. Idzie cała przejęta żywicznym tchem borów, śmigła, i mimo późnego nieraz wieku prosta, jak jodła gonna.
Idzie bladawa, zwiędła, z jasną, odwiniętą w górę rzesą nad zmrużonem nieco, przywykłem do przebijania leśnych ciemnic okiem, w ciemnej wełnie lub w tkanicach kupnych, a kiedy się odezwie, to właśnie jakby kto po boru hukał.
Od północy przychodzi baba z Wowcy, z Laźny, z Dragi, z Lokawca, z Plavy, z Zagorja, z Pustali.
Przychodzi zziajana, smagła, w półkożuszku owczym lub kozim, głowa w grubej chuście, ręce za pazuchą, nogi w butach i kuczbajach.
Na jej lewem ramieniu kołyszą się długie, gibkie sondy, u których wiszą blaszanki z mleczywem, po dwie, po trzy, po pięć u każdego końca, brząkając i dzwoniąc o siebie, tak, że w tym zgiełku krzyczy, jak ogłuchła, gdy do drugiej gada.
Z południa przychodzi baba z Lippy, z Skérbiny, z Grajowej Doliny (majątku hr. Coroninich), z Ivanigrodu, z Temnicy.
Ta niesie najwcześniejsze, lub najpóźniej świeżo zachowane warzywa, największe jaja, najżółtsze sery i najświeższe osełki masła. Niesie także jakąś cichość i pogodę w czarniawej, o siwych, przejrzystych oczach twarzy, bo życie tam w jej stronach lżej upływa, na przyjaźniejszym osadzone gruncie.
Ale u baby z północy za to a zwłaszcza te wschodu, moc widać i zawziątek w twarzy taki, że choć kamień gryźć. Tak ją już bieda zuczyła.
Od zachodu idzie baba, już nie tak gęsto. Od zachodu idzie z Podsabotina, z Kopriwy, z Fary, z Podgory, z Majnicy. Idzie w krótkich spódnicach, w żółtej, na piersiach skrzyżowanej rogówce, w płytkich drewnianych trepkach i w szerokim fartuchu. Sączę, którą ma na drodze, przebywa latem w bród, a zimą po cienkim lodzie, jeśli most daleko, niesie ryby, perlice, kury, koguty, indyczki, które jej się w koszu na głowie trzepiąc rwą, biją, machają związanemi skrzydłami, piejąc i gdacząc, a ona, cała w kolorach rozchwianego pierza, idzie, jakby żywcem z holenderskiego obrazka wycięta.
Te są drogi babie zwykłe, powszednie, dla mleczarek, co bliższych, codzienne, jak rok długi, jak życie długie, na każdą pogodę.
Na wielki wszakże odpust, na jarmark, na gody, przybywa baba z znacznie dalszych mrowisk. Wtedy drogi jej sięgają na północ aż do Lubina, do Polubina, do Modrejca, do Podmelca, do Bogatina, do Magosta, do Dreżnicy, Krenu. Na wschód sięgają aż do Planiny, do Zakryża, do Wisnego, do Ustja, do Podlasi, do Ponikwy, Pobreża, i aż do Brestovicy, gdzie przed brzoskwami i wielkiemi srebrzystemi jesionami wprost świata nie widać.
Od południa ciągnie baba wtedy aż od Zgonika, Lipicy, Precnika, Kobylej Glavy, Krepla, Zekanca i Velkego Dolu. Z dalekiego zachodu tylko nie przybywa baba, bo ta w Mernie i w Gradisce „święte schody” i wielkie odpusty ma z tamtej strony Sączy; chyba, że na jarmark puści się ich kupka aż z Rudy, co się tam klinem wbita między Perteole a San Vincentino.
Otóż wiedząc, zkąd baba do Gorycji ciągnie, i pytać już nawet nie trzeba, jakiego jest rodu. Ten ci to ród, który wydał baby, ciągnące od Krzemionek, Podgórza, Łobzowa na krakowski rynek, a i te także, które ciągną przez most od Pragi, od Grochowa, od Wawra, z tobołkami, kobiałkami, na wozach i pieszo. Ten sam ród i mowa podobna. Tak podobna, że nie raz, nie dwa, tym samym zgoła wyrazem, wpadnie ci do uszu. Tylko, że baba tutejsza jeszcze się sprawniejszą w języku być zdaje. Jeśli u nas babią mowę do młyna równają, tu można ją dobrem prawem równać do tartaka. Tak to zgrzyta, trzeszczy, szypi, tak lecą, trocinom podobne, te wyrazy krótkie i najeżone mnóstwem spółgłosek, z taką ostrą wibracją przelatuje „r” w tych wszystkich: „prvich,” „drzlich,” „vrchnich,” „rvnich,” „mrzlich” — sznury zdrowych zębów.
Kiedy baba mówić zacznie, to ci takim gradem słów odrazu sypnie, że wyraz od wyrazu odskakuje, odbija się, toczy, jak ten groch rozsuty. A drugie tyle tylko, że zdążą wtrącić: „hej!” — i to nie zawsze, póki znów na nie szczęśliwa kolej nie przyjdzie. I dobrze tak jest. Milcząca baba aniby pół takiej drogi, jaką schodzi, nie zeszła, ani połowy brzemion, jakie dźwiga, nie podźwignęła. A kiedy się to gadaniem omaści, jedzie!
Typ baby jest różnolity. Insza będzie ta z Karstu, insza z Tyrnawskich borów, insza z zachodniego Pomorza. Od szczerosłowiańskich rysów, przez różne stopnie rasowych i plemiennych przymieszek, przechodzi aż w orli, starorzymski profil, a niejedna twarz śniada wygląda, jak w starej kamei cięta. Jest wszakże jeden rys naczelny, który te rozliczne typy pokrewnemi sobie na pierwszy rzut oka czyni: to jakiś rodzaj smętności, czy zadumania w oczach. Nie mówię o modrych i siwych, których tu najwięcej. W tych leży zawsze niemal cisza i pogoda, bardzo do jakiejś tęsknoty, do jakiejś melancholii podobna. Ale i w najczarniejszych nawet niema tego natarczywego migotania, tej przebiegłej ruchliwości, jakie są zwykłe czarnym oczom włoszek.
Ciężary swoje nosi baba przeważnie na głowie. Ztąd ten chód gibki, prosty, zrównoważony, ten silny pion linji grzbietu, te rozwinięte muskuły szyi, ten sprężysty spadek ramion, ten często powtarzający się typ doskonałej kolumny. Tylko bardzo, bardzo zaszłe w latach baby trzymają się pochyło, a brzemię swoje niosą na grzbiecie w płachtach. Te już sama ziemia ciągnie. Ale co z młodszych, to można tu co rano widzieć jedną kulawą babę, z nogą silnie nadwerężoną, aż gdzieś w biodrze samem, tak, że każdy jej krok upadkiem być się zdaje, a tak wygimnastykowaną w karku, że bez troski kosz jaj na głowie niesie, zlekka tylko machając to prawą, to lewą ręką, właśnie jak wioślarz na dużej wodzie czyni.
Nie samo chromanie bowiem, choć tak ciężkie, ale niemożność niesienia kosza swojego na głowie, jako inne noszą, to dopiero czyniłoby ją we własnych oczach kaleką.
Ciągną tedy baby do Gorki Gorycy, a świat jaśnieje coraz. Powietrze nie nabrało jeszcze błękitem i złotem, ale, jak kryształ czyste, zdaje się własną przejrzystością świecić.
Jakiś ton ametystowy obrzeża wszystkie kształty. Długie rzędy cyprysów starego cmentarza, z okna przy ulicy Dreossi widne, przybierają lekko fijołkową barwę i jak zwinięte kielichy olbrzymich irysów stoją tam, na tym pustym czworoboku, z którego usunięte krzyże i z ziemią zrównane mogiły tem więcej zostawiają miejsca dla jakiegoś beznadziejnego, ślepem skrzydłem bijącego w tej pustce — smutku.
Cyprysy zdają się chwilami poruszać, topnieć, oddalać, wsiąkać w liljowość powietrza, właśnie jakby odejść chciały z tego dziwacznego miejsca, gdzie niema ni życia, ni śmierci...
Ale to oczarowanie wzroku na wskroś przebija bardzo jasny i bardzo cienki dzwonek. To sygnaturka na blizkim kapucyńskim konwencie kołace się tak wpółpoomacku, wypędzając sen ze wszystkich zakątków, jak natrętny egzorcysta. Zabrzęczała raz — i cisza. Zabrzęczała drugi raz — i znowu cisza. Ale kiedy się odezwała raz trzeci, wpadł jej w rzecz wielki dzwon wieży kościelnej, głęboki, pełny, silny, poczem drugi, trzeci i jeszcze, i jeszcze jeden, aż się utworzyła jakaś muzyka wietrzna, szeroko rozkołysana, w całą tę szklaność poranku spiżem bijąca.
Tymczasem w oddali słychać huk głuchy po zmarzniętej drodze.
To wozy do miasta ciągną. Na wozach tych bywa ładunek mąki, skór, pak cukru, beczek spirytusu, piwa, ale najgęściej wielkie na grubych ligarach położone: kloce dębów, buków, jodeł, jakie się u nas ledwo w najgłębszych i najlepiej zachowanych borach wyjątkowo trafić mogą. Prawiekowy ten ciężar pochodzi przeważnie z wyrębów wielkich leśnych rewirów rządowych, które, obejmując całą krainę: Karyntję, Istrję, Dalmację i dawniejszą Illirję, dziś Pomorzem zwaną, rozciągającą się od dziedziny jelenia, u salcburskich granic Karyntji, do dziedziny szakala, w południowej Dalmacji, koło Sabioncello. Taka przynajmniej gadka chodzi o tem w Panowickiem leśnictwie, które jest głównym węzłem całej sieci administracyjnej tych niezmiernych borów.
U wozów widać woły siwe i płowe; głowa ich mała, gardło obwisłe, szerokie krzyże, nogi silne i wielkie, daleko od siebie odsadzone rogi. Często przed parą takich wołów widać przyprzężonego dla przykładu konia. Koń ten miewa też wszystkie cechy pedagoga: jest chudy, na wpół ślepy, a sierść jego wytarta i mizerna dawno nie widziała zgrzebła. Przy wozie idzie woźnica, na którym znać, że po traktach i bitych drogach chodzi. Typ, kubrak, czapka, wszystko u niego kosmopolityczne.
Taki, choć po słowiańsku mówi, po szwabsku przecież klnie, a po włosku pluje. Przemówisz do niego, to ci odpowie: „jo, jo!” i tyle.
Męskiego pogłowia tych zapadłych mrowisk, z których baby ciągną, szukać trzeba nie między woźnicami. Trzeba go szukać po ulicach, między tymi przekupniami z trafu i z przygody, co to noszą na plecach koszyki, słomianki, sita, cebrzyki, blacharszczyznę, łyżki i chodaki, tudzież bukwice, krajczaki, cebulę pięknie uplecioną w warkocze, rybę w podrywce, suszeninę różną i konopne włókno. Taki idzie szczupły i prosty, lekkim i cichym chodem górali naszych, z silnie nasuniętym na oczy kłobukiem, czasem kawał baranicy na kołnierzu, czasem serdak owczy, czasem spencer z samodziału z parą świecących sprzączek. A bywa i to, że nic nie niesie zgoła, tylko węzełek jaki, kobiałczynę, albo torbę parcianą przez plecy, z której sterczy chleba okrajec i kozik, a on w siermiężce też parcianej, rzemieniem mocno ściśniętej, w postołach idzie jakiś radosny, lekki, ciekawy, pogląda po straganach, po kramach, to znów głowy podniesie i zapatrzy się w niebo, cały złoty, w tym lnie siwym, od promiennej dnia pogody.
Ot zwyczajnie „Wuci did”, wilczy dziad, wołykita taki, co to już na młodsze ręce pracę i dobytek zdał, albo—li też zgoła co i komu zdawać nie miał i tak sobie luzem po świecie chodzi, śmierci czekając.
Taki ma zwykle silny typ słowiański, znacznie czystszy, niż to u bab bywa. Spotkasz się z nim, to ci się gwałtem chce „pochwalony” rzec. Ale on, gdy przemówisz, nic nie odpowiada. Zbyt go to zaskoczyło nagle. Musi się wpierw namyśleć. Słyszeć, słyszał, ale nie wie, czy nie tuman jaki, nie złuda...
Staje tedy, patrzy na ciebie, a jakiś blask niepewny zapala się w jego siwych albo modrych oczach.
Przechodzisz, a on precz stoi, a za tobą patrzy. Możesz wrócić za kwadrans, za pół godziny, on jeszcze tak samo stać i patrzeć będzie.
Ma bowiem w sobie całe, przez wiele, wiele pokoleń zebrane pokłady szczerosłowiańskiej inercji ludowej, przez którą właśnie trwa typ jego, a i bieda także.
Dokąd ciągną baby, wozy, wilcze dziady i przekupnie rankiem?
Na „trawnik” ciągną. To bowiem, co się w Gorycji nazywa „Piazza Grande”, „Markt Platz” i jak tam kto raczy mienić tę najpokaźniejszą część handlową miasta, u tej ludności, która o świcie do „Gorycy” dąży, jest zawsze jeszcze łąką, trawnikiem.
Łąką, trawnikiem było to istotnie kiedyś, przed stu, może przed dwustu laty i dalej het precz, jak tam pamięć sięgnie. Dla bab wszakże i dla wilczych dziadów tak nagłych zmian niema. Kamienice, bruki, kramy, urzędy, wielkie mury po-jezuickigo kolegjum i kościół tegoż zakonu — co to wszystko wobec tradycji znaczy? Był trawnik i jest trawnik. Ot co!
Tymczasem z wyżyny Karstu zaczynają spadać mgły, jak woda, i jak woda zalewają podnóże jego.
Kąpią się w tej powodzi srebrzystej winnice i oddzielnie rozrzucone domki, a sama góra błękitnieje coraz, coraz ciemniejszą występuje linją. Wtedy na tem morzu mgły ruchomej Karst, jak tułów olbrzymiego korabia, zdaje się chybać, kołysać, unosić... Chwila jeszcze, a odpłynie.
Ale już na wschodzie różaność jutrzennej zorzy roztapia się w coraz złocistszej, coraz przenikliwszej bieli. Żywym ogniem podbite chmurki z pośpiechem ulatają na zachód, w powietrzu modrem, cichem...
Z owej srebnej skrzeli na potężnym grzbiecie Tymowskiego płaskowzgórza świecącej, wynikają ostre, rozszczepione promienie, jak w monstrancjach bywa. Po za niemi coraz silniej, coraz widomiej gore wielkie płomię.
Nagle cyprysy zrobiły się bardzo czarne i tą czarnością swoją świecą, jak gagat wprost tego płomienia. Wszystkie cienie stały się głębokie, silne, wydatnemi konturami znaczone; niektóre małe płaszczyzny śniegów mają dziwnie mżącą, djamentowo-czarną białość.
Już rozżarzone niebo więcej ognia w sobie pomieścić nie zdoła. Snopy płomieni cisnęło na winnice, na góry i na wieże miasta, a jeszcze całe gore.
Wtedy ptaki, które dotąd ćwierkały po żywopłotach i po nizkich krzakach, zaczynają ulatywać na wysokie obnażone z liści graby.
W przelocie tym szare sikory zamieniają się w srebrne błyskawice, a czarne kosy zdają się z piór rozstrzęsionych sypać złote iskry. Ulatują na gałązki najwyższe, najbardziej na wschód podane, siadają na nich ciche, skupione w sobie, w jakiejś kontemplacyi niemej, w oczekiwaniu, w zachwycie....
I starożytna thuja przy ulicy Dreossi stoi uciszona, ogromna, chłonąc w siebie całe złoto wschodu.
Cisza...
Nagle, odrazu niemal, z jakąś gwałtownością niepowstrzymanego pędu, wytacza się z po za skalnej szczerbiny Tymowskiego grzbietu wielka kula słońca, siejąc dokoła pożar, na całe niebo widny...
Ogromne zjawisko! Tem ogromniejsze, iż się w takiej ciszy czyni.
Góry i wieże, ptaki i drzewa — wszystko milczy jeszcze...
A w tem okrzyk w ulicy:
— „Cotti! Peri cotti!“
I tu, jak nożem uciął, kończy się fantasmagorja ranka, a razem z tym krzyczącym włochem, z jego miedzianym kociołkiem i gotowanemi gruszkami, wkracza tryumfalnie dzień — i jego proza.



Jak w Gorycji słońce zachodzi.


Włosi do Słowian mają się w Gorycji, na ilość, jak cztery do jednego, a na sentyment, jak pies do kota, albo jeszcze gorzej. Oddawna i wzajemnie dwie te nacje niecierpią się i otwarcie przeciw sobie stają. Każdy włoch prędzej się tu zgodzi z niemcem, niż z słowakiem; każda słowaczka pójdzie raczej kupować „kaj dobra zidovka je,” niżeli do włocha. Trzeba widzieć, z jakiem odymaniem warg, z jakiem wzgardliwem mrużeniem oczu włoszka wymawia: „una baba” wyraz, do którego, podług niej, nic już dodać nie można, tak jest urągliwy. Trzeba widzieć, z jaką nienawiścią pracowity słowak woła na próżniaczo zawalających ulice włochów: „Hola s poti! Dabi vas vrag!...” A niech-no tylko włoch pięść wytknie, jak to często z junakierji zwykł czynić, natychmiast słowak, choćby własną duszę niósł, to ją ciska, staje, w garść pluje i woła: „Le pojdi, pojdi!!
To też na cztery bijatyki, trafiające się tu gęsto, z pewnością w trzech występuje z jednej strony jakiś „Carlo,” jakiś „Ziani,” jak tu „Gianiego” z wenecka przezywają, jakiś „Antonio,” a z drugiej o zakład „Petracz,” „Mihec” (Michał), albo „Grigosz.” Rys charakterystyczny przytem: włoch z niemcem, włoch z włochem, jeśli tylko nie są pijani, biją się dla jakiejś ściśle określonej przyczyny, dla jakiegoś wskazać się dającego powodu; ale taki „Carlo” z takim „Mihcem” biorą się za łby ot tak, niewiadomo z czego, „bez powodu,” jak notują protokuły. Tymczasem oni powód mają, i to taki, z którym się rodzą, żyją i umierają, powód ogromnie wiadomy, ten mianowicie, że jeden z nich jest włochem, a drugi słowakiem. I dosyć!
Ta wzajemna nienawiść ma przyczyny, leżące głęboko w ekonomicznych warunkach, w jakich oba żywioły zetknęły się i rozwijały na tym gruncie. Kiedy niemiec do Gorycji przyszedł, to przyszedł jako dworzanin lub jurgieltnik „Grafa” na zamku goryckim, razem z tym Grafem tworząc sferę potrzeb, które dawały ujście wytwórczości miejscowej.
Kiedy z biegiem czasu, z zamku do grodu zszedł, z dworzanina urzędnikiem się stając, lub z jurgieltnika żołnierzem regularnym, zawsze brał stanowisko luźne, niezajęte, owszem, dopiero co stworzone siłą wypadków, nietylko nie rugując z niego nikogo, ale coraz rozszerzając koło zbytu dla rąk pracujących.
Ale słowak i włoch, ci obaj stanęli odrazu na gruncie silnego współzawodnictwa, i to na gruncie tak szczupłym, że jeden drugiemu koniecznie deptać musiał po piętach. Pomyśleć tylko! Ta mała bądź co bądź dolinka, zamknięta dokoła górami, w żaden sposób rozszerzyć się nie chciała, choć ludność obu plemion powiększała się i rosła; góry pozwalały wprawdzie wdrapywać się na siebie winnicom i sadom, ale tylko za cenę ogromnych mozołów i szczupłego plonu, a i to nie wszystkie. Dotąd widać zapuszczone i porzucone winnice, które się nie opłacały na wschodnich stokach wyżyn. Ci więc nawet, co się tam wdarli, niewdzięcznej próbując pracy, i ci wpadli napowrót w gorycką kotlinę, gniotąc jedni drugich i wzajemnie przeszkadzając sobie.
Czuł słowak od wieków, patrząc na włocha, że gdyby tu był sam, to ten kęs ziemi, jaki ma — a oto mu zawsze najbardziej chodziło — mógłby być dwa, trzy, cztery razy większy.
Czuł i włoch, na słowaka patrząc, że gdyby ten nie czatował tak pilnie na każdą korzyść, na każdy zarobek, on mógłby — a o to także najwięcej mu chodziło — nie dwie i nie trzy godziny stać, próżnując na ulicy, ale pół dnia choćby, i zawszeby jeszcze na czas do roboty trafił, i niktby go do miłego „soldo” nie ubiegł. Oczywista rzecz, że musiało to wyrodzić srogie niechęci, nieprzyjaźń głęboką. Przypuszczać nawet można, że w dawnych, mniej uporządkowanych stosunkach i czasach to słowackie „Hola s poti!” „precz z drogi!” musiało brzmieć daleko energiczniej, z daleko większą siłą. Świadczyć się o tem zdaje choćby fakt, że już nie w samej kotlinie goryckiej, ale na całem tem adrjatyckiem pomorzu, ziemia w trzech czwartych nosi nazwy słowiańskie i ma silny słowiański charakter. Co do włochów, ci także wzięli swój rewanż.
Obsiedli miasto tak, że po za niewielką ilością kramarzy trudno w niem o słowaka, no i wystają po ulicach, ile dusza raczy.
Linia przecinająca Gorycję, od południa ku północy licząc, ma trzy najpodatniejsze do wystawań takich punkty. Pierwszym z tych punktów jest stary, jeden z najstarszych w hierarchii ulic goryckich, plac: „San Antonio,” obrzeżony od południa delikatną linią arkad nizkiego krużganku pałacu Lanthieri, który, cofnąwszy się w kąt wschodni, tę niezmiernie malowniczą, na sposób boloński stawianą galeryę swoją wyciągnął daleko w ulicę; plac ten zamknięty jest na północ długim, wysokim murem, podtrzymującym wzgórzyste tarasy pałacu Strassoldi.
Ten to mur właśnie, osłoniony od zimnych powiewów tarasami, po których cyprysy i oliwne drzewa wstępować i zstępować się zdają, tworzy najpiękniejszą, o jakiej tylko wybredny ogrodnik zamarzyć może, wystawę południową, coś nakształt wybornych inspektów, w których włosi wygrzewają się na wszystkie boki, tak jak wczesne ogórki albo pomidory.
Przyjdź, kiedy chcesz, zawsze ich tu pełno. Jak mur długi, rząd podpierających go pleców, wymachujących rąk, okrągłych kapeluszy i pluszowych czapek, czerwonych i niebieskich, około bioder okręcanych pasów, tudzież śniadych twarzy, którym słońce w same zęby świeci.
Co robią ci ludzie?... A nic tymczasem. Żyją. Gadają, palą tytuń, plują, a przykrzy się któremu stać, to się kładzie wzdłuż lub wpoprzek drogi, jak fantazya przyjdzie. A zresztą mają patrzyć na co. Przedewszystkiem na środku placu stoi „Mercato coperto.“ Jest to szeroko zatoczone kolisko, nakryte dachem okrągłym nakształt wielkiego parasola, na słupach rozpiętym, pod którym pierwszy, najściślejszy krąg tworzy otwarty w rannych godzinach targ rybny i mięsny, a drugi obwód, z za lekkiej kraty widny, stanowią cały dzień czynne stragany warzyw i owoców. Rzecz jasna, iż pomiędzy straganami tymi a murem odbywa się bardzo czynna wymiana nietylko słów i spojrzeń, ale także ogryzków z gruszek i łupin z pomarańcz.
Ale to zaledwie część rozkoszy, jakich tu doznać można.
Wskroś przejrzystego „Mercato“ widać ciągły niemal ruch, jaki w galeryi Lanthierich sprawia bardzo czynna, tutaj gnieżdżąca się instytucja: „di Pompe funebre.” Jak się tam żyje, tak żyje w Gorycji; ale że się w niej umiera z wielkim hałasem i z wielką paradą!
Przedewszystkiem dzwony. Każdemu nieboszczykowi, który choć siaki taki grosz zostawił, dzwonią jak na pożar, jak na gwałt, jak na Rezurekcyę.
Więc najpierw huczy wielki dzwon w Duomo; zaraz za nim rozbija się „San Rocco,” dalej leci kariljon z bombiastych wież pojezuickiego kościoła; za nim w te pędy biją, jak na alarm, u Panny Maryi na „Piazzuta;” tuż zaraz u kapucynów przy „via san Pietro; dalej znów u Franciszkanów na Castagniavizzy, a nad całą tą mięszaniną jasnych i głuchych, uroczystych i skocznych niemal tonów, spazmatycznie się trzęsie piskliwa sygnaturka w rogu galeryi, tam właśnie, gdzie się mieści szlachetna „Pompa funebre.”
Komuś, co przybywa z umiarkowanych pod tym względem krajów, np. ze Szwajcarji niemieckiej, gdzie pogrzebów odbywanych zrana i pocichu nie widzi się prawie, ten ciągły tumult dzwonów w powietrzu robi także wrażenie, jakby tu umarli zajmowali daleko więcej miejsca, niźli żywi. Nie utrzymuję, ażeby śmiertelność była tu znaczna; owszem jest dużo warunków zdrowia i długoletności, ale ten ruch, ta krzątanina, ta masa giestów i słów, z jaką włosi przywykli załatwiać każdą sprawę, tworzy ciągłe widowisko przed „Pompa funebre”. To jedzie kareta z wieńcem, to wylatuje mistrz ceremonii, cały wyzłocony, jak wigilijny orzech, to niosą chorągiew ze specjalnym od hoc napisem, to wracają żałobnicy we frakach z wielkimi pióropuszami i w srebrzystych szarfach, to smarują, albo myją karawan, już to ten, cały czarny od zwyklejszych pogrzebów, już to ów ze, złoconymi aniołami po rogach, cały błyszczący w słońcu. Już wreszcie stroją konie w żałobne ornamenty. Słowem, cały dzień spektakl i to pierwszorzędny. Słusznie nawet utrzymywać można, że „Pompa funebre” silną robi konkurencyę ustawionej na wschód placu budzie z napisem: „Teatro del Genio” i skromniejszym drukiem pod spodem: „Mord-Scenen, Gespenster und Specialitäten Theater.” Pod czem znów wielki afisz dnia: „La donna brusciata.” A przecież i to jest bardzo piękna instytucya!
W dzień jak w dzień. Kurzy się tam wązkie pasemko dymu ze starego wagonu ustawionego dyskretnie za budą. Ofelja łuska fasolę na opuszczonych ku ziemi, jakby z okrętu do szalupy, schodkach; gromadka dzieci przewraca kozły w piasku, a Otello z tą samą chusteczką, którą Desdemonę dusił, idzie po marchew, albo po kasztany. Ale wieczorem, kiedy po za czerwonym transparentem zapalą dwie lampki, a płócienne ściany budy wydymają się aż od gwałtownych ruchów miotły, jaką pierwsza (i ostatnia!) kochanka wymiata nagromadzone po wczorajszych gościach łupiny kasztanów i skórki pomarańcz — wieczorem proszę widzieć, jaki się tam robi ścisk! Proszę słyszeć, jakie się tam krzyżują uwagi i spostrzeżenia, jak ci urodzeni melomani, ci oberwańcy uliczni, pomagają ten tenorowi, ów barytonowi w ich partyach. Jaka tam krytyka, jaki zapał!
To jest publiczność, dla której grać warto!
Niedaleko od tego interesującego ze wszech miar placu, na którym zeszły się wszystkie rozkosze, tak życia jak śmierci, wyciąga się długą szyją „Via Rastello” het aż do „Travnika.” Jest to także bardzo stara, bardzo szanowna część miasta, siedziba drobnego handlu i przemysłu. Tu jeszcze widzieć można zamknięte arkadami podsienia, w których „na wiatrach,” jak mówią szlązaki, kołyszą się przeróżne części męzkiej i damskiej garderoby, tuż obok blacharszczyzny, powrozów, pęków lnu, pasem bawełny, i wełny, sztucznych kwiatów, butów, kołder i wszelakiego, „blaga.” Ta ulica i to „blago,” porozkładane w sztukach jaskrawych bawełnic, to w kratę, to w pasy, to w przeróżny deseń, jest prawdziwym Rubikonem dla „bab,” wracających z Travnika. Niejedna też zostawia tu wszystko, co zarobiła na targu, od północka niemal tłukąc się po wertepach z koszem na głowie, byle tylko o świcie do „Gorycy” zdążyć. Ale też tyle tu pokus, że sam św. Antoni nie oparłby się im chyba.
Gle... glejte!... — woła baba, trącając drugą, a mało jej oczy z głowy nie wyskoczą. — To je obleka cudna!...
Velmi lepa! — odpowiada druga i obie zatrzymują się przed straganem, nad którym powiewa zamaszysta spódnica i kaftan.
W lot chwyta te spojrzenia właściciel straganu.
Co je vam ljubo?... — pyta z przymileniem. — Prav rad vam poslużim!
Baby się przyglądają, jakby go nie słyszały. Nareszcie jedna, chcąc zgłuszyć swoje żądze, odważa się na krytykę:
Kratki rokavi! — mówi.
Kratki rokavi!... — podchwytuje z oburzeniem właściciel „blaga.”
Te rokavi so kratki?... To je najnovejsza szega![2] To je szega vienska! Prawo recz....[3] Dunajska szega! Pogledejte bliże!
Ale baba czuje, że gdyby jeszcze chwilkę dłużej patrzyła na owo „cudne obleko,” uległaby niechybnie pokusie.
Odwraca się tedy i mówi:
Dalecz imamo domov![4]
Nie przeszkadza to jej wszakże zatrzymać się natychmiast przy następnym kramie z głośnym okrzykiem podziwu:
Jojmene! To vam dożniki![5]
I aż głową chwieje na widok ciemnozielonych i granatowych parasolów, zakończonych lampasem żółtym i czerwonym.
Wtem druga:
A każe na deż...[6]
A tamta już gdzieindziej pojrzawszy:
To wam zapestnice![7]
A kupiec zachęcająco:
Obijskejte! Obijskejte! Prosim w prodajolnico! — Żeby niby sobie te wszystkie cudności bliżej obejrzały w sklepie.
Więc jak już baba całkiem rady sobie dać nie może, a z chłopem idzie, to się na niego obejrzy mile, czy też da jej kupić.
A chłop filuternie:
Nima drobiża![8]
Ale się i taki trafi, co tylko splunie i krzyknie:
Aj, neumna babja viera!
A nie wie, że i sam w tę pastkę wpaść może. Idą dalej, a tu wielki napis: „Rasprodaja angleskoga blaga.”
Chłop staje. Natychmiast wylatuje „trgovec”[9], i do spółki spekulujący z nim „krojacz[10]. Mają wszystko, co kto chce, i „angleske blago” w sztukach i gotowe „obleko.”
Co je vam platno? — pytają. — Czim mogem slużiti?
Chłop nie odpowiada wręcz, ale i nie odchodzi. Zaczyna oglądać, „hlacze”[11].
Bierze w rękę jedną nogawicę, podnosi — puszcza. Bierze drugą, podnosi, przymierza do tamtej, probuje guzików, czy mocno przyszyte, udaje grubego znawcę. Nie potrzeba na to przebiegłości włocha, żeby zgadnąć, jako chłop się wcale na towarze nie zna, ale cała polityka „trgovca” na tem właśnie polega, żeby to koneserstwo przyjmować za dobrą monetę.
Z namaszczeniem tedy słucha mowy chłopa, dorzucając tylko małe „schlagworty.”
Sama volna!
A „krojacz”:
Praw po novem kroji!
Tak znów „trgovec”:
I za deset let se ne raztrga!
Chłop czuje, że mu tu wypada z jakąś przyganą wystąpić. Raz jeszcze tedy podnosi nogawicę i mówi:
Ozke![12]
Lahko posrecziti[13] — odpowiada „krojacz”.
Tak chłop się bierze do oglądania kamizelki.
Telownik[14] — mówi — zadosti dolgi.
Ale już kupiec zrzucił tę część omawianego garnituru i z tyłu ją do chłopa przyłożył.
Pravo! Pravo! — krzyczy tryumfalnym głosem.
A baba patrzy: źle. Więc wytrzymać nie może i woła:
Ali dve pedi sega dalje kriża![15]
Prav po novem kroji! Po dunajskem! — woła krawiec.
Ten „dunajski” krój i ta „dunajska” moda są ostatecznym argumentem, który nie chybia nigdy. Bo proszę, co ma na to odpowiedzieć chłop, albo i baba?
Dunajskie, to dunajskie!
Więc choć „hlacze ozke,” a „telownik” sięga „dwe pedi” niżej krzyża, dobierają do nich jeszcze „suknjo”[16] także, oczywiście, „po dunajskem kroji,” a wypiwszy „sklenico piva,” wracają do domu.
Czasem i taka gromadka słoweńców zatrzymuje się przed Wokulaczem albo Zireczicem. Jeden wtedy odczytuje, chromając nieco, tytuły wystawionych książek, a drudzy słuchają. Nie wszystkie czyta. Oko jego umie w tych wystawach odnaleść małe tomiki w czerwonej okładce, na której widać napis: „Slovanska knjiżnica.” Jest to wydawnictwo właściciela goryckiej drukarni p. Gabriszczka, który za pomocą tych małych książeczek poznajamia słoweńców z autorami pobratymczych plemion. Najwięcej powodzenia mają przekłady czeskich i łużyckich pisarzy.
Ich naiwna humorystyka, ich niewybredny liryzm, ich obyczajowość wreszcie najłatwiej chwyta za serce słoweńców. Ale wydawca nie myśli czytelników swoich zostawiać na tym poziomie, on gwałtem ciągnie ich wyżej. Taki np. Snopicz (tomik, zbiorek) VI i VII obejmuje „Romankę” Orzeszkowej, a inny znów „Pojidimo za Njim” Sienkiewicza.
No, i kupują! Baba wprawdzie tomik waży w ręku, ogląda na wszystkie strony i mówi, że jest „za 12 krejczurów premalo!” — ale płaci; i taka Orzeszkowa, taki Sienkiewicz wędruje w koszu na głowie słowenki, gdzieś do Podsabotina, do Skerbiny, czy do Vucigrada. Oprócz powieści kupuje się zwykle „Slovenska pratika” — kalendarz, na którego pierwszej stronicy świeci razem i w wybornej zgodzie: ogromne słońce, nieco mniejszy księżyc, kilka konstelacyj gwiazd i ogoniasta kometa.
Pod tym zaś, tak szczególnie oświatlanym firmamentem stoi trzech słoweńców: jeden przy pługu, drugi z kosą, a trzeci oparty na cepie, — kiedy kalendarze ludowe włoskie zdobne są w półnagie panny, lub w mandolinistę, siedzącego okrakiem na księżycowym nowiu.
Czem plac „San Antonio” jest dla włoskiego plebsu w Gorycji, tem jest „Piazza Grande” dla jej klas uprzywilejowanych. Klasy bowiem uprzywilejowane nie mają tutaj tak znów zasadniczo różnych upodobań od plebsu.
Im także potrzeba dużo ulicy, z niewybrednym kalejdoskopem jej ruchu i jej drobnych przygód, dużo na niczem spędzanych dnia godzin, i dużo, jak można najwięcej, słońca. W takich warunkach, kilka słomianych krzeseł i stolików przed wystawą cukierni, czarna kawa, dziennik, cygaro i zalana słońcem przestrzeń, po której spacerują damy, musi przywabiać cały wielki świat gorycki. I przywabia.
Południowa wystawa placu zupełnie jest warta muru pod tarasami Strassoldich: tylko, że się tu ludzie nie na ziemi rozwalają, ale na słomianych stołkach.
Sztukę takiego rozwalania się na dwóch, trzech stołkach naraz posiadają szczególniej mali, wyblakli oficerkowie, którzy, przybywszy tu z Wiednia, muszą przecież okazać czemś, że i oni są „po dunajskiem kroji”. A przepyszne tło mają, ci koszarowi panicze! Tuż za ich plecami niemal podnosi się wzgórze, dźwigające stary zamek goryckich panów, tych, co to z patryarchami Akwilei na ostre szli, nietylko klątw, ale się i miecza nie bojąc, charakterystyczną, ogromnie malowniczą budową z XII-go wieku, z całym aparatem baszt, blanków, strzelnic i zębatych murów. A do dziś jeszcze tak to wszystkie krzepkie, tak całe, że wcale ruiną nie jest, ale rycerską strażnicą, którejby i teraz nie ugryzły lada jakie zęby. Rycerską — i orlą. Z baszt tych nietylko przejrzysz wszystkie szczyty, ale zobaczysz morze.
Trudno sobie wyobrazić smutniej komiczny efekt, jak nagłe przeniesienie wzroku z tego orlego gniazda starych wieków na owych wymiękłych oficerków, których niefortunne sylwetki to tło ogromu nietylko unicestwia, ale wprost śmiesznemi czyni.
Jakiej barwy są te odwieczne mury, trudnoby określić. Bywają białe, twarde, jak kość sucha, dzwoniąca; bywają fijołkowe niemal, to znów błękitno-liljowe, miękkie, wsiąkające w powietrze, jakby wydmuchane z wieczornych oparów; bywają całe stopione na bronz złotawy w słońcu; bywają objęte jakby pożarem w łunach zachodu; bywają lekkim różem otchnione w poranek; bywają czarne zadymione, jakby po pożodze. Tak co raz odmiennie maluje je słońce.
Nie jest to wszakże robota jego w tych stronach jedyna. Słońce na „Piazza Grande” musi iluminować jeszcze bardzo brzydką, bardzo pospolitą fasadę pojezuickiego kościoła, co mu w żaden sposób miłem być nie może; musi zapalać iskry na bagnecie spacerującego przed preturą szyldwacha; musi wyzłacać trójząb i koronę Neptuna, rozdzielającego wodę w wielkim wśród placu basenie, musi wreszcie kłaść jasność cichą na tę kolumnę kamienną, która stoi na dawnem miejscu tracenia. A kiedy to wszystko uczyni, wytrząsa resztę światła w labirynt małych uliczek, rzucając ulotną pozłotę po wązkich kamiennych, wprost z ulicy na piętro schodkach, na kamienne balkony, zawieszone gdzieś tuż pod dachem, na nieregularne okna i okienka, na wychylające się z zaśmieconych podwórek przepyszne laury, pinie i cyprysy, na mury kapiące bluszczem i pstre od różnobarwnych chust suszących się tu i owdzie, wreszcie na „Piazzutę,“ jeszcze jeden popularny plac gorycki, oddany prawie w wyłączne posiadanie najbardziej roztarganym włoszkom, najsilniej plującym włochom, najbrudniejszej i najgłośniej wrzeszczącej hałastrze małych włoszątek.
„Piazzuta,“ tak samo jak „Prestan,“ słoweński „Pristav,“ jak „Borgo Fratta,“ jak „San Rocco,“ to prawdziwy skarbiec dla akwarelisty. Kolorystyczne efekty, kapryśne linie, silnie oświetlone płaszczyzny, przepadziste cienie, zaułki, zakamarki, najniespodziewańsze perspektywy, bogactwo i oryginalność typów, nadają tym bardzo starym i bardzo ubogim dzielnicom miasta niesłychanie artystyczne piętno. Jest to prawdziwa kopalnia motywów malarskich.
Wcale to tym uliczkom nie wadzi, że je przerywa nagle chruściany płot, albo stare, kamienne, coś biblijnego w sobie mające poidło, gdzie woły przychodzą maczać swoje łby płowe o szerokich rogach; że na środek jej wyjechał bednarz z pobijaniem swojego towaru i że powróźnik, upatrzywszy cichszą przestrzeń, okręca się pękiem pakuł i biegając od rozpórki do rozpórki, jak pająk, snuje z siebie włókna, srebrzące się w słońcu.
Nie wadzi im nadewszystko to, że się po nich uwijają smagłe i gibkie, kołyszące się w biodrach wodziarki, które, jak wenecjanki, noszą sądy na jednem ramieniu, a wodę w małych, miedzianych kociołkach.
Tutaj to, za temi małemi okienkami słychać cały Boży dzień suwanie hebli, zgrzyt pilników, warczenie toczydła, sztuk młotków i młoteczków w drobnych warsztatach przeróżnych calzolajów[17], bandajów[18], rodajów[19], fornitorów[20], indoratorów[21], z którymi o lepsze idą w hałasie pełne szczygłów klatki.
Tymczasem słońce się zniża. Płoną wierzchołki laurów i pinii; stojące na wzgórzach cyprysy trzęsą przez chwilę deszcz złotych iskier, jak zapalone pochodnie; bezlistne dęby panowickich lasów stoją w ogniu, dziwnie ich czarnością zmieszanym.
Podnóże Karstu odcina się na widnokręgu niezmiernie czystą, niezmienne delikatną, powietrzną niemal linią; wielki Nanos, którego czub uśnieżony zagląda w gorycką dolinę przez głowy gór wszystkich, rozjarza się, zapłomienia, staje się naprawdę „ożogiem,” jak go nazywają rybacy adrjatyckiego pomorza, ku niemu, we mgłach, łodzie swoje pędząc; a stara Tymowska Wyżyna śni o tych pradawnych czasach, kiedy w głębi mórz była koralową rafą, i od snów tych różowieje cała, wskróś szerokich, tępych płaszczyzn swoich.
Wszystko to na chwilę zamienia się w jakiś świetlny transparent, w jakąś wizję barw, błysków, tonów, w którą dzwony miasta na „Angelus” biją.
A wtedy, z tego wschodnio-południowego kąta goryckiej kotliny, w którym z szumem rzeki mieszają się łoskoty puszczonej w bieg maszyny, wysypuje się rój „bawełniczek,” prządek z fabryki Strassitscha, które z gwarem, śmiechem i tupotem drewnianych korków biegną w miasto spiralną drogą „Luigia.” Same tu włoszki i prawie wszystkie młode.
Słoweńcy nie mają zaufania do fabryki. Trzymają oni dziewczęta swoje w ogrodach, w winnicach, po służbach zresztą w mieście. Ale niema chyba w Gorycji uboższej rodziny włoskiej, którejby córki nie pracowały w „Strazigu,” jak tu z włoska mówią. Jest garść i dzieci i mężczyzn trochę, ale przeważną siłę roboczą stanowią dziewczęta. I nie dziw. Wytrzymałe są, niedrogo się im płaci, a jak zaczną gadać, to jedna przez drugą z robotą się śpieszy. Łatwo też je ująć lada miłem słówkiem. Ładna czy nie ładna „bawełniczka” umie być zawsze powabną. Trochę bezczelna, pusta, wesoła, i co się rzadko włoszkom zdarza, bardzo czysta; ma ona jakiś szalony temperament, jakąś dziką werwę, jakąś nieprzepartą potrzebę wyrzucania z piersi okrzyków i śmiechu. Kiedy się „bawełniczki” z fabryki wysypią, to tylko tyrsów i fletni brak, żeby to wyglądało na jakiś pochód bachiczny. Jeszcze są na pierwszym skręcie drogi, a już w mieście biją echa od ich bujnych głosów.
Nie znaczy to wcale, żeby w „Strazigu” raj miały. Znaczy tylko, że ta młodzież ma niepohamowaną siłę odporną i wprost kipi żądzą życia, życiem samem.
Typ „bawełniczki” jest mniej więcej ustalony. Nieduża, gibka, smagława, ma chód lekki i składną budowę. Na twarz jej, najczęściej chudą i śniadą, prawie niema czasu patrzyć, tak odrazu porywają czarne oczy i zuchwałe spojrzenie. Złote koła w uszach, skręcone koło uszu włosy, lada jaka spódniczyna, jaskrawa chusteczka na powabnym biuście, czerwone pończoszki i na czubek nogi wsadzone pantofle z drewnianym, hałaśliwym obcasem.
Ponętną wszakże jest „bawełniczka” tylko na codzień, wtedy, kiedy się wyroi wprost z warsztatów. W święta, przestrojna w „modne” miejskie suknie, traci prawie cały swój wdzięk i tchnie pospolitością. Rzecz prosta, iż na przesmykach, któremi „bawełniczki” idą, czatuje tu i owdzie, ten lub ów ze znajomych naszych, z pod murów Strassoldich. Słońca już niema, trzeba przecież żyć jakoś... Chwilę trwa owo przyśpieszone tętno ruchu, po ubogich dzielnicach głównie, aż te śmiechy i szepty wsiąkną w zaułki i biedne domostwa. Jest to też chwila, w której na obu „Piazzach” i na Rastello sprzątają stragany, sztuki „blaga,” „cudne obleki,” bo te kramy nie bywają oświetlane wieczorem.
Jednocześnie słychać trzask zamykanych na wszystkich piętrach żaluzyj, łoskot okiennic, zgrzyt kluczów, kłódek, sztab żelaznych po sklepach, poczem robi się cisza.
Wielka świeżość bije teraz w miasto z winnic, z ogrodów, z gór, z panowickich lasów. Dech morza czuć w powietrzu, ożywczy, szeroki. Chce się dyszeć i patrzyć w niebo, które, choć ciemnieje, barwy nie traci przecież.
Ogromnie świetnie gwiazdy się tu palą; takie iskrzaste, wielkie, jakby gdzieś na chaldejskiem niebie. A wtem, wśród tej ciszy, na zachrypniętym orkiestronie teatru „del Genio“ odzywa się smętno-fałszywa arja z „Traviatty“ lub z „Roberta Djabła“. Znak to, że wszystkie dzienne sprawy goryckie skończone, i że się zaczyna panowanie fantazji i nocy.



Na ostrzu pióra.


I.
Pracownia.

Jak poetę w jego ojczyźnie, tak malarza w jego pracowni poznawać trzeba. Bystre oko znajdzie tu mnóstwo wskazówek, silniej nieraz znamionujących indywidualność artysty, niż ją znamionują same nawet jego obrazy. Stopień intelligencyi, temperament, aspiracye, kaprysy, znajdują tu swój wyraz mniej więcej dobitny, niekiedy nader silny, czasem zgoła ulotny, który wszakże da się pochwycić i zadokumentować. Pracownia malarska to czasem salon, czasem cela mnisza, czasem bazar, a czasem fabryka. Artysta ani wie, jak się to stało. On wchodzi w te progi, żyje tu, przebywa, myśli, czuje, tworzy, a dokoła niego staje się coś, co jest jakby odbiciem tego życia, tej twórczości, tych myśli, tych uczuć, słowem — tego zjawiska, jakiem jest indywidualność ludzka. Zjawisko to tworzy niekiedy doskonałą jedność. Artysta i człowiek stapiają się z sobą tak zupełnie i w tak silnej występują spójni, iż jedność ta odciska się, jako taka, na całem otoczeniu, tworząc rys otoczenia tego naczelny, nadając mu charakter doskonałego zharmonizowania, typ wysoce szlachetny i pociągający.
W tym wypadku zadanie obserwatora jest ułatwione niezmiernie. Jedność punktu widzenia pozwala mu operować linią prostą, otwierającą przed nim perspektywę głęboką, powietrzną, w której tak postać samego artysty, jak i otoczenie jego występuje w całej czystości kształtów i barw swoich.
Nic prostszego, nic bardziej naturalnego, jak taki doskonale zrównoważony artysta-człowiek, przyjmujący cię w swojej pracowni. Ze spokojem pokazuje ci on obrazy swoje; o zaletach ich i brakach mówi pogodnie i beznamiętnie; ma w sobie naiwność szczerego artyzmu, prostoduszność wiary w sztukę i naturalny, samorozgrzewający się zapał. Nie czyni on z momentów twórczości swojej i ze swojej pracowni — tajemnicy: Jest on jeszcze Grekiem z czasów Peryklesa. Nadewszystko jest, czem jest, a innym wydać się, niż jest, nie przychodzi mu poprostu do głowy.
Zjawisko to, tak szlachetne i pociągające, rządkiem wszakże bywa. Artysta i człowiek, w dziewięćdziesięciu dziewięciu na sto wypadków, jedności takiej nie stanowią. Jeden drugiego fałszuje, świadomie, lub nieświadomie. Niekiedy jest to walka, a niekiedy współka. W młodych latach, w początkach artystycznego zawodu, częstszem zjawiskiem jest walka; po niej dopiero następują kompromisy i ustępstwa, będące podstawą współki. W pierwszym stadyum oba żywioły miewają chwile przewagi; zapewnia im je już ta sama okoliczność, że mogą stanąć do walki, że są jakąś mierzącą się z czemś odrębnem od nich siłą. W drugiem stadyum na powierzchni utrzymuje się przeważnie człowiek razem ze swoją praktycznością, swoją próżnością i tem wszystkiem, co jest negacyą szczerego artyzmu. Utrzymuje się, ale okazać tego nie chce; owszem, chodzi mu o pozory przegranej. Wysuwa tedy artystę naprzód, pcha gwałtem, za włosy niemal ciągnie na pierwszy plan i na widne miejsce. Ale korzyść z tego nowego, a tak forsownie wytworzonego stosunku, jest pozorna tylko. Często żadna. To bowiem, co w walce uległo, co na kompromis przystało, co paktowało i we współkę weszło, już przez sam fakt paktowania tego i tej abdykacyi z dobrych praw swoich, zubożone być musi i upadłe w sobie. Abdykujący artyzm, jeśli nie przechodzi, na oko, do wielkiej rzemieślniczej armii, to dlatego tylko, że przezorny wspólnik nie zdziera mu z grzbietu jego apollińskiej szaty, wiedząc, iż mu w niej lepiej służyć będzie; kładzie mu tylko na szyję postronek.
Ten charakter, a raczej ten brak charakterów twórczości samej, odbija się i w pracowni także. Cokolwiek czyni człowiek, aby nam w niej artystę pokazać, pierwsze miejsce zajmuje ...tapicer. Stąd ta cała zbanalizowana do ostatniej nitki dekoracyjność pracowni; stąd te melancholiczne, nieodpowiadające żadnej istotnej potrzebie półzmroki; stąd te omdlewające pozy sprzętów, ta gonitwa za efektem, te nieuniknione kotary, te obowiązkowe niemal dzbany i misy, stąd to podobieństwo bliźniacze pracowni takich: w Warszawie, w Rzymie, w Monachium, w Paryżu, czy w Wiedniu. Stąd także podobieństwo ich do salonów, lub do buduarów; stąd taka ich pospolitość, że można-by do nich, zamiast stalug i obrazów, wstawić natychmiast oszklone szafy z damskiemi kapeluszami, a wszystko było-by w porządku. Malarz, który cię w pracowni takiej przyjmuje, chce być uprzedzony o twojem przybyciu. I on bowiem, i pracownia jego mają chwile duchowego negliżu, w których widzialni nie są. Tapicer był, lub tapicer nie był: oto co decyduje o tem, czy masz wejść, czy czekać. Wszedłszy, spostrzegasz natychmiast, że całe staranie zwrócone jest na stronę dekoracyjną, mającą olśnić profana. Pełno tam niespodzianek, rzeczy zawadzających w ruchu, niepotrzebnych; pełno fraszek, cacek, stroików. Jak w zbyt tłusto przyrządzonej potrawie, jest zazwyczaj tej okrasy pseudo-artystycznej więcej, niżeli dobry smak znieść może. Dziwna rzecz przecież! Malarz zaczyna niemal rozmowę od zwrócenia uwagi twojej na to, że pracownia jego jest nie dość ozdobna, nie dość udekorowana, albo też wprosi mówi, że urządzenie jej jeszcze jest niewykończone. Patrzysz, słuchasz, i przypominasz sobie, że już to wszystko widziałeś gdzieś i słyszałeś. Nie mylisz się! W jednej, dwóch, trzech, w dziesięciu pracowniach zawadziłeś nogą o taki sam stolik z japońszczyzną, potknąłeś się o takiż makartowski bukiet, zahaczyłeś o takiż sam parasol chiński i zaplątałeś się w tak samo zwieszoną draperyę. Co gorsza, w jednej, dwóch, dziesięciu pracowniach słyszałeś punkt w punkt to samo, pełne udanego zakłopotania zdanie o niewykończonem urządzeniu tego muzeum osobliwości, wśród którego artysta odgrywa rolę... Barnuma.
Widziałam cztery gołe niemal ściany, wśród których stał mistrz, jak gdyby w świątyni: widziałam też bombonierkowo strojne, tysiącem fraszek zapchane pracownie, w których brak jeszcze jednej kokardki, jeszcze jednej fałdki, jeszcze jednego goździka, wprawiał malarza w takie zaambarasowanie, w taki niehumor poprostu, w jaki zaledwie podżyłą elegantkę niewykończona toaleta wprawić może.
Więcej powiem: w pracowniach takich same nawet obrazy traktowane są jako część dekoracyjna całości. Pełno przy nich festonów, kotar, dyskretnie i półdyskretnie uchylonych zasłon. Sam też artysta nie umie się utrzymać w roli twórcy, ale co chwila wpada w rolę impresarya. Do płócien swoich przyczepia daty, imiona, fakty osobliwe, zręczne anegdoty, co wszystko jest reflektorem zwróconym tak, aby pełne światło padało na wielkość — malarza. To, że reflektor taki wskazuje przedewszystkiem małość jego, to mu nawet nie przychodzi do głowy. Ale ty widzisz ją, tę małość, i jest ci smutno.
Pierwszą niemal cechą, jaka się rzuca w oczy zwiedzającego pracownię malarską, jest stopa dobrej wiary i szczerości samego malarza. Nie poradzi na to żadna hypokryzya i żadne udanie. Prawda i fałsz wypowiadają się z całą bezwzględnością rzeczy istotnych i nieznoszących maski.
Artysta równie dobrze wie, jak my to wiemy, że w miarę, jak w pracowni swojej przebywa, żyje w niej i tworzy, coś się dokoła niego staje, co jest życia tego skrystalizowaniem. Rzadki ten, ktoby na takim biernym, a przecież istotnym i bezpośrednim wpływie indywidualności swojej na otaczający go środek poprzestał.
Większość chce, a co gorsza, probuje nawet w tem stawaniu się zaprowadzić z góry obmyślany ład i porządek. Chce jedno zaakcentować, drugie zostawić w cieniu, a jeszcze trzecie, którego tam wcale niema, udać, lub z zewnątrz wprowadzić, już to jako motyw naczelny, już to jako dodatkowy.
Ale zamiast skutków tych usiłowań, występują na jaw usiłowania same. A wtedy między pracownią i artystą powstaje rozstęp, który po wręby wypełnia się sztucznością.
Tam gdzie artysta szczerym jest sam z sobą i z otaczającym go światem, wszystko jest żywe, mówiące, bezpośrednie, przejęte nawskroś jakąś pierworodną siłą, która się na nas wywiera nieprzeparcie, koniecznie i w niezapomniany sposób. Może być tej siły mniej, może być jej więcej, wystąpi ona wszędzie, gdzie jest, jako pierwiastek samoistny, dający się ująć i odczuć w swej żywej prawdzie; gdzie wszakże szczerości tej niema, tam z każdego kąta wygląda szablon i maniera.
Niekiedy przecież pozostaje artyście ten stopień szczerości z samym sobą, który mu pozwala nieszczerość względem otoczenia dostrzegać i sądzić. Wybitną cechą natur takich jest próżność, a często ślepe hołdowanie modzie jakiejś, czy doktrynie w sztuce, oraz względy na jej utylitaryzm i praktyczne kwestye życia. Bywa to czasem komiczne, ale bywa i tragiczne także. Tragiczność polega na świadomem fałszowaniu własnej indywidualności artystycznej, własnych ideałów. Komiczność leży w ciągłej oscylacyi między przeświadczeniem, że patrzący nie poznaje się na sztuczności zjawiska i że mu ono imponuje, a bezustanną obawą, aby się coś w tej sztuczności mu popsuło, nie zdradziło sprężyn. Że sporo musi być przytem — u najlepszych przynajmniej — „plucia we własną duszę”, jak mówią u nas wielbiciele i naśladowcy Strindberga, tego się domyślić łatwo. Na szczęście okazya do tego dosyć rzadką bywa. Była-by częstszą, gdyby nie fakt, że artysta, już to skutkiem doświadczenia, już instynktem wiedzion szczęśliwym, pracownię swoją dla zwiedzających o ile może zamyka, co równie dobrze służy i tragicznej, i komicznej stronie całej kwestyi.
Zdarza się, że pomiędzy pracownią a malarzem jest związek jakby przygodny. Malarz przychodzi do pracowni, jak się przychodzi do biura, do klubu, do warsztatu, przebywa w niej tyle a tyle godzin dziennie, ale w niej nie żyje. Nic też z ciepłych tchnień życia w murach tych nie zostaje. Umyślnie mówię tu: malarz. Wprost nie chcę powiedzieć: artysta. Z prawdziwym bowiem artystą, czy to mniejszej, czy większej miary, wypadek podobny nigdy się nie zdarza. Taki, choćby na godzinę tylko, choćby na kwadrans jeden do pracowni wpadł, już w niej żyje. Żyje w niej, to znaczy myśli w niej o pięknie, miłuje piękno, pragnie i pożąda piękna i, choćby nie tworzył, jest twórcą. Jego pracownia, zwiedzana pod niebytność jego nawet, zachowuje w wysokim stopniu temperaturę żywej ludzkiej duszy. Czujesz, że człowiek wyszedł, ale ukochanie swoje, dech piersi swoich, tu zostawił. Czujesz, że tu mieszka duch, że człowiek tu z nim narady swoje ma, głosów jego słucha, piórom jego unosić się daje.
Jest to zjawisko zupełnie od tego niezależne, czy artysta pracownię swoją upiększa, czy ją zaniedbuje. Do gołych murów przylega to równie mocno, jak do gobelinów; ale gobeliny nie zastąpią gołym murom — ducha.
Tu najbliżej, bezpośrednio niemal stawia się kwestya różnic między pracownią, w której obrazy powstają, z samorzutnego pędu artystycznej twórczości, a pracownią, w której są malowane na tak zwane „zamówienie.”
Stopień inspiracyi jest oraz stopniem duchowej temperatury danej pracowni. Są pracownie głośniej mówiące o nabywcy obrazów, o interesach i upodobaniach jego, niżeli o samym malarzu. Mimo wszelkie pozory artystyczne, robią one wrażenie doskonale urządzonych fabryk, w których specyalizacya i wyrobienie przymiotów techniki są bez zarzutu, ale gdzie dusza ludzka, Psyche, zepchniętą jest na plan ostatni: czasem zgoła wypchniętą za drzwi. A co tam po niej, proszę?
Pracownie takie należą zwykle do „firm” ustalonych. Nie odbieram im tej nazwy, trącącej kantorem i podwójną buchalteryą kupiecką. Podwójną... Tak jest, niestety!
Mają te „firmy” zawiłe rachunki tak z aspiracyami swemi, jak i z „artystyczną karyerą” swoją. Kto wie, czy to wyrażenie, „artystyczna karyera”, nie od nich wzięło początek. Ściśle bowiem rzeczy biorąc, dwa te słowa nie powinny w dobrym porządku stać nigdy obok siebie. Artystycznej karyery zgoła być nie może. Artyzm jest artyzmem, karyera karyerą. Łączenie ich jest jednem z tych konwencyonalnych kłamstw, na gruncie dualizmu zrodzonych, które stąd urosły, że człowiek chciałby i miskę soczewicy zjeść, i prawo starszeństwa zatrzymać. Ale te rzeczy wręcz przeciw sobie postawione są, i nigdy pogodzić się nie dadzą.
Czuje to sam gospodarz pracowni i mówi o swoich obrazach tak właśnie, jak kupiec o swoim towarze. Ten obstalowany przez tego, tamten przez owego, ten trzeci jeszcze przez kogoś innego, też zamówiony, czy obstalowany. To płótno ma być wysłane tam a tam, to znów powróciło stamtąd a stamtąd, to trzecie wykończa się na taki a taki termin. Wszystko to się mówi z powagą, z impozycyą nawet. „Firma” wprost sama sobie imponuje powodzeniem własnem, a cóż dopiero profanowi!
Istotnie, słuchając takich objaśnień kupieckich pierwszej albo drugiej gildyi, czujesz się upokorzonym, pobitym, unicestwionym. Przyszedłeś do artysty, szukałeś tajemnic twórczości w jej przybytku, a trafiłeś na targowisko tego obojga: artyzmu i twórczości.
Niekiedy w takiej firmowej pracowni spostrzegasz w kącie gdzieś zapomniane, zapylone płótno, na które patrzysz chciwie, mimo że sam artysta wzrok od niego odwraca.
Co to jest?
To kawałek młodości jego, cząstka duszy z owych czasów, kiedy mu się jeszcze nie kłaniali skontraktowani nabywcy obrazów, kiedy tworzył pod tchnieniem własnego porywu, temperamentu i niczem niekrępowanej swobody, kiedy nie był jeszcze mistrzem tego lub owego szablonu.
Zdarza się wszakże, iż po takie leżące w kącie płótno artysta sięga sam z pobłażliwym uśmiechem. On ci je pokazał, jako punkt zgubiony het precz w dalekiej przestrzeni, od którego, patrz, do jakiej dobiegł mety!
Ale raz wziąwszy je w ręce, zapomina o tobie i sam się w nie wpatruje. O czem myśli? Oblicza on może, ile kosztował go patent na firmę pierwszej, albo drugiej gildyi.
Powiedział ktoś, że do świątyni sławy każdy wejść może. Tylko razem z kaloszami i parasolem zostawić należy u drzwi, jako „entrée”, — drobnostkę — życie. Ale i do świątyni wziętości otwarta wszystkim droga; zostawia się tylko u drzwi — niezależność.
Jeżeli spojrzenie, na obraz ów zwrócone, zamgli się tęskną rzewnością, jeśli chłodny uśmiech ust przybierze wyraz oczarowania, „firma” nie jest dość solidną, a w pracowni dziś, jutro, przyjść może do takiego skandalu, że artysta do dyabła odeśle koncessyonowanego nabywcę swego stupięćdziesiątego, na jeden temat malowanego i po wszystkich wystawach świata, aż do obrzydzenia, spopularyzowanego obrazu, a namaluje coś, o czem nawet wiedzieć nie będzie, czy to kto kupi, czy nie kupi, namaluje coś z duszy.
Taki gotów się zgubić dla cienia dawnej swobody.
Dla cienia tylko. Ona bowiem sama, z boską siłą swych wzlotów, z czarodziejską mocą swych natchnień, raz porzucona, nigdy już nie wraca. Jeszcze ów obraz malowany „z duszy” nie wyschnie, a już artysta będzie rozcierać farby do takiej-to a takiej wielkiej kompozycyi, dla takiego-to a takiego wielkiego kunsthändlera.
Ale prawdziwie ustalona i renomowana firma nigdy się na podobne dygressye nie puszcza. Ona często nie czuje nawet zależności własnej i dochodzi do takiego punktu filozofii życiowej, na którym pewną jest, że sama chce tego, czego chce skontraktowany nabywca obrazów. Tego samego, jako temat, jako rodzaj, jako format nawet.
I to jest ten błogi stan artystycznego kwietyzmu, w którym żyje się długo i dostatnio, coraz więcej zacieśniając zakres potrzeb ducha, a coraz więcej rozszerzając zakres popularności i tresury swojego talentu.
Mówiliśmy o pracowni zamkniętej. Dwojaka bywa przyczyna zamknięcia takiego. Albo krańcowe niedbanie na ludzkie sądy, albo krańcowa drażliwość na tenże wzgląd właśnie.
W pierwszym wypadku śmiało twierdzić można, że artysta przerósł człowieka. Przerósł go albo na całą wysokość aspiracyi swoich, twórczego pędu i górnego celu, albo też na całą szerokość niepohamowanej fantazyi oraz wybujałego indywidualizmu, który wszelkie względy potocznego życia pomija, odrzuca, wyklucza, i w olimpijskiem niedbaniu o nie znajduje wyraz dla lotności i rozprężliwości swojej.
Świadomie, czy nie, główną rolę odgrywa tu arystokratyzm ducha, przeciwstawienie siebie temu, co się nazywa tłumem, subjektywizm, wypaczony nieraz w chorobliwe dziwactwo, to prawda, ale, bądź co bądź, oparty o tę siłę, jaką daje wyzucie się z zależności od ludzkiego sądu.
Dwóch rzeczy trzeba — mówi filozof — aby przejść świat cały: nie lękać się śmierci i nie dbać o to, co powiedzą ludzie. I to jest wielka prawda.
Zjawisko duchowej, szczerze artystycznej niezależności imponuje zawsze, wtedy nawet, kiedy miara talentu nie jest najwyższa. Ono nam imponuje przez wygraną, jaką artysta odniósł nad człowiekiem, przez oddanie się — bez zastrzeżeń — sztuce i jej prawom, przez te rycerskie śluby, które, choćby przypominały czasem Don Quichota, dalekie są od powszedniości.
Jakiekolwiek byłyby dziwactwa i nietakty, jakie popełni tak ujarzmiony i za wozem tryumfalnym artysty idący człowiek, zjawisko będzie zawsze niezmiernie ciekawem, a często podziwu i zazdrości godnem.
Gdy się do takiej zamkniętej pracowni dostaniesz, poznasz natychmiast, czy artysta przerósł człowieka na wysokość aspiracyi swoich, czy na szerokość fantazyi.
W pierwszym wypadku będzie pracownia albo celą mniszą, albo świątynią, wzniesioną znanemu, czy nieznanemu Bogu; w drugim — świątynią, wzniesioną samemu sobie.
W pierwszej artysta zaciera się i ginie; w drugiej wypełnia i rozpiera niemal ściany wybujałą indywidualnością własną.
W pierwszej jest artysta ofiarnikiem tylko, często nawet ofiarą, w drugiej — bóstwem samem.
W pierwszej panuje mistycyzm, w drugiej — panteizm. W pierwszej czuć myrrę, w drugiej — haszysz.
Mistrz, przyjmujący cię w pierwszej, mówi o dziele swem z cicha, tajemniczo niemal, jakby o czemś, co się przez niego wprawdzie, ale siłą czegoś po-nad nim bytującego staje. Objektywizm jego jest zupełny. Podziwiasz go? Nie spostrzega tego. Chwalisz? Nie rozumie ciebie.
Gdy mówi, spojrzenie jego spoczywa na tobie ulotnie, jakby wywołane z innego świata; niekiedy nawet wzrok jego pomija cię i zagłębia się w przestrzeni, która zdaje się rozszerzać do nieskończoności przed tą źrenicą lekko drżącą, przejrzystą, skłonną zarówno do przenikliwych rzutów, jak i nagłych osłupień.
Dzieła swego nie tłomaczy ci, jak profanowi, ale jak wtajemniczonemu. Nie przypuszcza nawet, żeby ktoś mógł być obcy tym rzeczom, które dla niego mają prostotę zjawisk wprost życiowych; nie mówi też obficie, obrazowo, kwiecisto, i nie rozporządza żadnym plastycznym, podkreślającym pewne intonacye, gestem.
Prosty, cichy, sztywny nieco, rozmawia napomknieniami niemal; uśmiecha się jeszcze niekiedy, ale znaczenia uśmiechu dawno już w samotności swej zapomniał. Nie jest ci nierad; ale czujesz, że wolał-by być sam, i po prostu zły na siebie jesteś, wstyd cię, żeś go tu podpatrywać przyszedł w jego pustelni.
Niezręczny zarówno w ruchu, jak w mowie, niezupełnie wie, czy ma stać, czy siedzieć, często też zabrnie w jakieś zdanie, którego dokończyć nie umie. Ma w sobie rozbrajającą naiwność prawdziwej wielkości, która dziwi się, że jest przedmiotem czyjegoś podziwu. Rzeczy głębokie i górne tak mu są poufałemi, że do określenia ich używa najprostszych i leżących pod ręką wyrażeń. Jest to opętany aniołem Anhelli; duch więcej, niż człowiek.
Mistrz, który cię przyjmuje w pracowni drugiego rodzaju, zaznacza przedewszystkiem, że czyni to wyjątkowo tylko. O obrazach swoich mówi także mało; za wytworny jest na to, żeby odegrywać rolę cicerona. Mówi natomiast o kierunkach sztuki, a jeszcze chętniej o kierunkach filozofii, w której sferach obraca się poufale. Jest dyletantem życia, trochę epikurejczykiem, trochę stoikiem, w tem, co stoicyzm ma arystokratycznego w sobie. Pracownia jego jest świątynią piękna, a jej zadaniem jest wytwarzać atmosferę piękna, która jest przyrodzona atmosferą mistrza. Otacza się on nią i sam jest jedną z jej składających części.
Ma dużo książek, gdyż, chociaż lubi myśleć, myśl jego, roślina dość wątła, potrzebuje podpórek i pobudzeń z zewnątrz. Jest to umysł kombinujący, lecz nie konstruktywny.
Skoro ci raz drzwi swoje otworzył, jest ci rad szczerze; właściwie jemu samemu tęskno trochę do ludzi, lecz się boi otrzeć o pospolitość jaką i przeto ich unikać woli. Jak w umyśle jego, tak w urządzeniu pracowni panuje eklektyzm; wszelka jednolitość i bezwzględna stylowość zbyt byłaby krępująca dla niego. Pracownia jego nie przybiera przecież nigdy cech bazaru: co najmniej jest to muzeum. Różną wartość mają tam przedmioty: ale nie są z pośród nich wyłączone i takie, które mają tylko wartość pamiątek. Czy pamiątek osób? Bynajmniej: pamiątek stanów psychicznych, nastrojów samego mistrza. Jego własna psyche jest bóstwem tego kościoła.
W rozmowie, naprzemian naiwny i paradoksalny, przeskakuje z przedmiotu na przedmiot z tą ujmującą i pełną wdzięku łatwością, jaką mu daje elastyczność, właściwa jego rozprężliwej i lotnej fantazyi. O realne fakta rzadko w rozmowie takiej zawadza: operuje abstrakcyami i w nich dopiero obraca się z całą swobodą. Nie jest fanatykiem żadnego kierunku w sztuce: czasem wynika to z powierzchowności pojęć, z braku głębi przekonań, częściej z obojętności jego dla ludzkich walk i usiłowań.
W samotności swojej nie po to się zamyka, żeby być sam na sam ze sztuką, lecz po to, żeby być sam na sam z sobą. Czasem także z ulubionym poetą, albo prozaikiem. Do ludzi nie ma wstrętu; tylko, że się nie czuje pociągniętym do nich. Drażliwy na harmonię głosu, na dźwięczność słów i wytworność ruchów, lęka się wszelkiego jarmarcznego zgiełku, wszelkiego przepychania się przez świat łokciami, wszelkiej hałaśliwej reklamy, która jest zawsze pospolitą. Mógłby nie malować nawet, a był-by i tak artystą. Często też, obok malarstwa, uprawia muzykę.
Kiedy mówi o obrazach swoich, nie tyle kładzie nacisku na dzieło samo, ile na psychiczny nastrój, w jakim je tworzył. Nastroje — to jego dziedzina.
Jeśli tworzenie dało mu artystyczną rozkosz, mniejsza, jak wypadło dzieło. Zawsze uważny na subtelną, nieustanie wibrującą wrażliwość duszy własnej, lubi sobie uświadamiać jej każdochwilowe stany, i w tem właśnie może leży tajemnica twórczości jego; krytycyzm jego, jego analiza, nie sięga przecież nigdy, aż do dna tej duszy, do tych rudymentów, które-by musiał znaleźć wspólnemi z instynktami i popędami tłumu. Zniósł-by raczej pchnięcie nożem, niż owo Diderotowskie „moralne klepanie po ramieniu”, to poufalenie się z sobą natur pospolitych, szorstkich, codziennych. Mówiąc o sztuce, miewa dreszcze kobiety nerwowej; mówiąc o życiu — uśmiechy sfinksa; mówiąc o ludzkich sprawach — wzgardę bożka.
Ze znajomości z tobą nic mu nie przyjdzie, ale chciał-by cię oczarować, przykuć, urzec, wywrzeć na ciebie coś z tej siły, która jest poezyą jego. Na co mu to? On sam nie wie. Potrzebuje czarować i oczarowaniom ulegać — oto cała tajemnica tej istoty kapryśnej, wykwintnej, w dyssonansach nawet zharmonizowanej, którą pospolitość ludzi i stosunków ludzkich na samotność niejako skazuje.
Inaczej wszakże się dzieje, jeśli zamknięcie pracowni pochodzi ze zbytniej draźliwości na to, co powiedzą ludzie.
Artysta, nawiedzony plagą tej małostkowej obawy, sam nie wie jak się ma i co mu czynić należy.
Chce ktoś widzieć pracownię jego. Chce napisać o niej. Hm!... Było-by to dobrze. Byłoby to nawet bardzo dobrze. Ale nuż oko patrzącego nie dowidzi czegoś, albo zobaczy za wiele?
Albo też dostrzeże to właśnie, czego dostrzedz nie powinno? Nie lepiej że się wyrzec możliwej korzyści, niżeli się narażać na możliwe szwanki?
A potem ci profani w sztuce? Ci literaci, piszący o malarzu, jak o zwyczajnym człowieku! Brrr... Alboż to potrafi zachować należytą miarę? Owszem, alboż potrafi przystąpić do tego z należną powagą? Przyjdzie taki, popatrzy, a potem napisze, co mu do głowy przyjdzie. A to jak wyglądam, a to jak siadam, a to jakie pantofle noszę...
Wszak z Darwina małpę w opisach zrobili. Miła rzecz, niema co mówić! Jeśli taki ciekawski jest zwykłym skrobipiórkiem, na licha mi stawać przed nim, jak żak do egzaminu! Jeśli całą gębą literat, gorzej jeszcze! Gotów cię taki wyżyłować aż do siódmej skóry! Kto nie ma nic do stracenia, niech go tam opisują sobie; ale kto się już dorobił siakiego takiego rozgłosu, na licha mu zdrową głowę kłaść pod ewangelię? Jedno z dwojga: albo się taki jegomość na sztuce zna, albo się nie zna. Jeśli się nie zna, sprofanuje mi tylko płótno swemi opisami. Ja tu maluję dynię, a on zrozumie, że to jest ogórek! Ale gorzej jeszcze wypaść może, jeśli się taki na sztuce zna. Takiemu niedowierzać — najlepsza zasada. A potem urok jest urokiem, a znaczna część jego leży w tajemnicy. Po kiego kaduka mam się komu pokazywać darmo i w całej postaci?
Żebym to przewidzieć mógł, co mi i jak napisze, no, to rzecz inna; ale tak, na niewiadome — kłaniam uniżenie!
Przypuszczasz, że to fantazya? Nie. To prawda. Pan takiej zamkniętej pracowni nietylko to sobie pomyśli, ale posunie swoją naiwność, czy też swoją arrogancyę, aż do powiedzenia ci tego mniej więcej wyraźnie. Co mówię? aż do proszenia cię, żebyś mu dał święty spokój ze swemi opisami, bo nuż sfuszerujesz, to kto zapłaci nawiązki? Wiadoma rzecz. Z Darwina małpę zrobili... Nie lepiejże zamknąć pracownię na dwa, na trzy spusty?
W przeciwieństwie do tych dwu rodzajów pracowni, zamkniętych na zamek wyższości ducha, lub małości jego, — (ten ostatni bywa zwykle zardzewiały i źle się otwiera, lub nie otwiera zgoła); — w przeciwieństwie, pozornem zresztą, które da się wywieść z pewnych analogii, dość blizkich, dość pokrewnych sobie, stoi pracownia „publiczna”, której przeznaczeniem jest widzów olśniewać przepychem, artyście zaś albo ułatwiać stosunki z szerokiemi kołami, wśród których się obraca, albo mu wprost robić reklamę. Reklamę, w dobrym guście.
Pracownia taka, to czarodziejska panorama, którą się od czasu do czasu otwiera publiczności „en bloc”, — to także rozkoszna ustroń, poświęcona sztuce, do której się daje przystęp znajomym i przyjaciołom, a nawet obojętnym i ciekawym, z tą uprzejmością wielkiego pana i rozrzutnością bogacza, który wie, że, olśniewając ludzi skarbami swemi, sam się nie uboży. Jest to także rodzaj wystawy „in partibus”, na której artysta pozwala podziwiać obrazy swoje w takich warunkach, jakie uważa dla nich za najkorzystniejsze.
Dla nich, to znaczy — dla siebie. Sztukę swoją czci mistrz także szczerze; lecz niemniej szczerze czci siebie. Ideał swój stawia wysoko; lecz siebie uznaje za wcielenie tego ideału. A jeśli piękno jest mu bóstwem, to nie takiem, do którego się woła: „przyjdź królestwo twoje!”, lecz takiem, od którego się żąda „chleba powszedniego”, ba, nawet słodkiego kołacza.
Wybitny talent, ogromna zdolność praktycznego oceniania stosunków i zjawisk życiowych, ścisłe zespolenie się z duchem czasu, z powiewem chwili obecnej, i ta mądrość, w której ręku wszystko się staje praktycznym środkiem do osiągnięcia jasno postawionych celów — oto czynniki, które typ takich pracowni stworzyły.
Taką jest np., otwarta każdej niedzieli w przedpołudniowych godzinach, monachijska pracownia Lenbacha.
Publiczność tłoczy się do niej, jak na widowisko, i ma co oglądać. Klomby egzotycznych roślin, szmery fontanny, stare marmury, pompejańskie dekoracye, makaty, arkady, zasłony, półzmrok i pół światło, a potem obrazy, obrazy, obrazy... Jest to zarazem bogata galerya starych malarzy i samego Lenbacha. A potem jest to także muzeum przeumiejętnie złożone, z całą perspektywiczną maestryą. I tu chodzi o nastrój, ale o nastrój publiczności, nie o mistrza. Mistrz — ten nie potrzebuje nastrojów. On panuje nad niemi i szafuje niemi. Dawno minęła ta chwila, kiedy się sam nastrajał na Rubensach, a bardziej jeszcze na Tycyanach swoich. Teraz idzie z nimi „al pari”, — przynajmniej w tej pracowni.
Wchodzi tedy publiczność, patrzy, wyciąga szyje, tchnie ledwie. Ludzie, jak po kościele, na palcach stąpają, chłonąc w siebie wszystkiemi porami te kunsztownie wywołane wizye, tę woń estetyczną, że tak powiem, a choć się tam kto i nie bardzo na obrazach rozumie, czuje przecież, że jakiś bardzo miły dreszcz po grzbiecie mu chodzi. Ale, że w takiej masie niedzielnej długiego skupienia wrażeń nigdy być nie może, przychodzi tedy moment, w którym się to wszystko rozrusza, spoufali, ośmieli. Wtedy robi się tu tłumno, gwarno, hałaśliwie niemal; ludzie przestali już brać w siebie dech piękna, są niem nasyceni, trawią je, reagują, a na te subtelne i światła, i zmroki rzucają coś z własnej powszedniej dusz szarzyzny. Mistrza to nie razi. Ten jest nieobecny. Wszak nie z nim się poufalą, tylko z obrazami jego, z czemś, co stoi poza nim, poniżej niego może.
Aż tu godzina oznaczona wybija, szmery fontanny cichną, zasuwają się makaty, ludzki tłum odpływa, a stary jakiś marmur ukazuje twarz mądrą, zimną i rozczarowaną.
Mistrzu! Czy nie dusza to twoja wyjrzała z marmuru tego?
Ale Carolus Duran, ten ma dwie pracownie w Paryżu: jedną od gości, a drugą dla siebie.
W jednej zjawia się, jak Apollo, w drugiej, jak Syzyf. W jednej przyjmuje hołdy, w drugiej pracuje na nie.
Pracownia Carolusa Durana „od gości”, urządzona z wykwintem i elegancyą odpowiednią wziętości wielkiego kolorysty, otwiera się tylko dla wytwornego, wybranego świata. Tylko dla „elity.” Piękne Paryżanki wbiegają tam strojne, lekkie, czarujące. One same są najpiękniejszą ozdobą tej pracowni. Jakiś świeżo ukończony portret, jakieś pyszne kobiece ciało, złożone lub posadzone na podnoszących miękkość i słoneczność jego draperyach, przyciąga tu te motyle wielkiego świata, jak ewenement, jak premiera, dawana w teatrze. Olśnione są, oczarowane, upojone pięknem. Upojone tak samo mistrzem, jego wspaniałą głową, jego aksamitną kurtką, jego wywiniętym kołnierzem, jak i dziełem jego, jak nadewszystko tem, że w tym przybytku natchnień, w sanctuarium twórczości wielkiego malarza, jak to wyobrażają sobie, fruwać i wszystkiego dotykać się mogą.
A wielki malarz, jeśli tam kiedy weźmie pędzle i paletę w rękę, to chyba dla sztafażu. Istotnie; zawsze się tam dla sztafażu znajduje jakieś płótno na sztaludze, któremu „trzeba coś dodać”. Niewiele, kresek parę, punkt jakiś, ale trzeba...
Dodaje go tedy mistrz, coram populo, z przepysznym ruchem pięknej ręki, z wspaniałemi wygięciami głowy i odkrytej szyi, z Jowiszowem ściągnięciem brwi, co przy niedbałym uśmiechu ust, z których padają dowcipne, pełne wdzięku słowa, tworzy poprostu czarującą całość. Poprostu — czarującą!
Od pracy wszakże, od tej prawdziwej, usilnej, z zawiniętemi rękawami pracy, ma mistrz w całkiem innej części miasta swoją wielką „kużnię”, o której istnieniu piękne Paryżanki nic a nic nie wiedzą, a w której właśnie kuje się ta sława, co je tak olśniewa.
Kiedy się artysta dobrze tam zapoci, zrzuca zaplamioną bluzę, rozmarszcza zbiegnięte natężeniem czoło, myje ręce i idzie do swojej eleganckiej, wielkoświatowej pracowni od dam i od panów, zbierać uśmiechy i oklaski, tak jak się idzie na łąkę zbierać świeże kwiaty. Że się przytem i jagoda jaka znajdzie, nie psuje to sprawy.
Może nie przypadkowe są tylko, może, owszem, z samej treści germańskiego i gallijskiego ducha wypłynęły cechy, różniące między sobą tę monachijską i tę paryską pracownię, które mi się typowemi wydały.
Czy u nas się typy takie przyswoją i pospolitymi staną — nie wiem. Ale wiem, że pospolitymi i swojskimi nie są. U nas, poza wyjątkami, o których albo już mówiłam, lub też mówić nie chcę, nie czyni się z pracowni ani celu pielgrzymek świątecznej publiczności, ani medycejskich ogrodów dla pięknych róż żywych.
U nas się jeszcze po staremu otwiera progi przybytku duchowej pracy razem z sercem, małej drużynie blizkich i przyjaciół. Obcy i obojętni rzadko pukają do drzwi artystów naszych. Niema u nas ani wielkich gromad ludzkich, żądnych estetycznych wrażeń, ani rojów motylich, znęconych kwiatami piękna. Pierwsze należało-by może na „debet“ nam zapisać, lecz drugie — na „credit“ z pewnością.
U nas umieją się ludzie wzruszać sztuką, oto, co nas broni od gapienia się na nią, lub od strojenia się w nią. Jest to może trochę pierwotne jeszcze, ale bardzo żywe, bardzo o przyszłości mówiące.



T. Lenartowicz.


I.

Od wielu już lat stosunki rodaków z poetą, oddalonym od kraju tak znaczną przestrzenią, luźne tylko i dorywcze być mogły.
Ktoś do Florencji zabiegł i przywiózł stamtąd wieść jaką, ktoś listy od niego miał, po słówku blizkim rozdzielił, i takeśmy go tem obcowaniem przygodnem trzymali miedzy sobą żywym.
Dla większości wszakże jakby już nie istniał. Dla większości pieśni Lirnika Mazowieckiego były wprawdzie zawsze jeszcze rzeczywistością i pełną czaru prawdą, ale sam pieśniarz stawał się już mytem.
A co się dziwić? Rozlej morze, postaw góry pomiędzy sobą a rodzoną bracią, a obaczysz, jak mgłą zajdziesz i jak spełzniesz z barwy. Bo nie była to obojętność, ani niedocena: to było oddalenie.
Poeta przypominał się rzadko. Dwa, trzy razy do roku spotykałeś tu, to tam, wiersz silnego stempla, mocny czuciem, piękny formą, i taki jakiś odmienny od dzisiejszych, jakbyś go czytał z owych dawnych psałterzów duszy, co to były razem pieśnią i modlitwą. Dziś się już takich nie tworzy.
Tedy jeden się dziwił, drugi i łzę otarł; ale większość prawie że nie rozumiała.
Tak jest. Zaczęto Lenartowicza nie rozumieć u nas. Struny, nawiązane między duchem pieśniarza a nami, rozciągnęły się nadmiernie, zwątlały, i od strony serc naszych odrywać się i pękać zaczęły.
I znowu nie była to ani niechęć, ani niedocena, tylko — oddalenie.
Lirenkę, Zachwycenie, Błogosławioną i inne pokrewne znaliśmy i kochali zawsze. Te żyły z nami; ale z późniejszych pieśni, tylko niektóre weszły nam w krew i w kość. Inne przewiały nad nami skrzydłem, szumiącem wysoko, zbyt wysoko może.
A i drogi też nasze odbiegły od siebie.
Jak żył w tem oddaleniu, co czul, co myślał, o to nie pytał nikt, prócz najbliższych, którychby na palcach policzył.
Nagle przychodził list, papier byle jak złożony, bardzo drobnem zapisany pismem, i pokazywał ci duchowe oblicze oddalonego tak wyraźnie, iż oczy dostrzegały na niem ślady niezbytych tęsknot i gorzkiego chleba. Wtedy biegłeś, i poruszony do żywa, zaczepiałeś tego, owego, temu, owemu chciałeś rzucić słowo:
— Lenartowicz pisał!
— A! I cóż tam nowego?
Co nowego?... Ależ właśnie cała paląca gorycz takiego listu szła z rzeczy które nowemi nie były, nie mogły być, szła z rzeczy niezapomnianych starych.
Ale trafiłeś i na takich, którzy, usłyszawszy, że pisał, z całą dobrą wiarą pytali:
— To on jeszcze żyje?
Mnie samej zdarzyło się pytanie takie po wielokroć słyszeć. Najmłodsi zwłaszcza zadawali je z przedziwnym akcentem zdumienia.
Tak prędko jadą — dalecy!

· · · · · · · · · · · · · · ·

Dziesięć lat minęło, jak z rąk Adama Pługa — Lenartowicz nie znał jeszcze wówczas mojego adresu — otrzymałam pierwszy list taki, ową charakterystyczną ćwiartkę, na której rozmach pióra nie zawsze pozwalał skończyć zaczęty wyraz, a linja pisma szła to w dół, to w górę, rzadko tylko i przy obojętniejszych materjach trzymając się prostego szlaku.
Ten pierwszy list nosił na sobie wszystkie naczelne rysy duchowego oblicza poety: ogromną bezpośredniość psychiczną, genjalną zdolność łączenia się z duszą ludzką i przenikania jej sobą; zdolność komunji, że tak powiem, pod obiema postaciami — myśli i uczucia, tudzież nieporównaną rzewność, prostotę i idącą z niemi w parze ludowość, w takiem głębokiem znaczeniu, o jakiej my, rozprawiający na zimno i na gorąco retorzy, nawet pojęcia nie mamy.
Co my! Ludowości takiej, jaka przenikała nawskroś całą istotę Lenartowicza, nie miał ani Syrokomla, ani Bohdan, ani żaden z poetów naszych! Bo każdy z poetów naszych, na ludową nutę gęśl strojąc, wychodził z siebie, ze swojej duchowej sfery, z głównego ogniska myśli i uczuć, bądźto uniesiony, porwany, jakimś momentem psychicznym, jak Syrokomla, bądź gwoli zdybanemu z tej strony pięknu, jak Bohdan.
Lenartowicz przeciwnie. Lenartowicz, gdy pieśń ludową śpiewał, wchodził właśnie w siebie, w przyrodzoną sferę swych najgłębszych wzruszeń. Jego ludowość nie była nigdy chwilowym, od zewnętrznych pobudzeń zależnym nastrojem ale była samą treścią jego natchnień, była jego naturalnym prądem twórczym, właściwą muzyką jego.
Inszym pieśni ich ludowe grała lutnia, jemu — dusza.
Z biegiem czasu listów takich zebrało się sporo, lecz ani jeden nic zaprzeczył wrażeniu, jakie mi zostawił pierwszy. A dziś, kiedy tak patrzę na nie, równo mi, na którym oczy zatrzymam, lub który do ręki wezmę: w każdym bije to samo rzewne, proste serce.
Florenckie mieszkanie Lenartowicza skromne było i niemal ubogie; mówiło wszakże raczej o prostocie gustów poety, niżeli o braku.
Stanowiły to mieszkanie dwa pokoje, odsadzone od siebie na cala szerokość dużego domu, tak, że jeden miał okna od ulicy, drugi, przeciwległe im, na podwórze; pokoje te połączone były korytarzem niezbyt jasnym, który przechodząc, słyszałeś świergot trzymanego tu w klatce szczyglika. Pierwszy był sypialną, pracownią i salonem, drugi — rzeźbiarskim warsztatem.
Trzy rzeczy uderzyły mnie w tym pierwszym od proga: czarny krzyż i sodalisowski wizerunek z Częstochowy nad żelaznem łóżkiem, wielki pęk anemonów, na stół rzucony, i szczerozłoty promień, od okna po podłodze bijący. Ulica Montebello, przy której poeta od wielu lat mieszkał, leży w stronie miasta wschodniej, na lewym brzegu Arna, niedaleko ogrodów Prato, i w połowie przestrzeni pomiędzy Ponte Sospeso a Ponte Carraia, tworzy z ulicą Borgo Ogni Santi kąt ostry, którego wierzchołek opiera się o cichy plac Daniela Manina. Ulica to ani piękna, ani ożywiona, ani bogata, powiem nawet: mało włoska. Domy proste, surowe, w dwa jednostajne szeregi zrównane.
Naraz szczerba. Mur to jakiś poklasztorny z sygnaturką, chwiejącą się jeszcze u bramy, w głębi ocieniona zielonością bluszczów dzwonniczka stara, czy też oratorjum jakieś, a z poza muru akacya sypie na chodnik kwiat biały, przewonny.
Na co ja, patrząc z daleka, zaraz pomyślałam sobie, że wprost tej szerby właśnie okna poety być muszą. Jakoż były. Z niej też rzucała się i owa struga światła tak żywa, jakby kto wiąź kłosów pszenicznych złotem po ziemi słał.
Jak tam co było, gdzie i którym kształtem stało, nie objęłam tego pamięcią, może nawet nie objęłam wzrokiem. Ale ogólne wrażenie zdawało się mówić, że upływa tu wpółzakonne życie.
Przedewszystkiem brak wszelkiego literackiego kramu. Wązkie biurko z twardym stołkiem nie świeciło żadnym z tych wyszukanych przyborów, w jakie się u nas lada pismaczek rad funduje. Papierów na niem tak, jakby nic, mały kałamarz, parę listów, wytarta teka — i tyle. Owego rozpościerania się, owej wystawy darów i pamiątek wielbicieli, owych to elegancyi szyldowych literackiego zawodu, owego wmawiania w ludzkie oko i w siebie, że się jest po uszy pogrążonym w poezy i poetą, — ani na lekarstwo.
Wielka prostota niecodziennej duszy we wszystkiem. A potem w całej atmosferze izby czuć jakby pogotowie długoletniego wędrowca: jakiś kufer jeden i drugi, jakaś paka z książkami, jakaś torba podróżna, jakiś płaszcz na poręcz stołka rzucony. Coś, jakby ztąd człowiek zaraz chciał wstać i iść, nie zahaczony o nic, nie zatrzymywany niczem.

II.

Wydał mi się Lenartowicz młodszym nad wiek swój istotny. Patrząc na jego jasne i wymowne oko, na żywość ruchów, na twarz nerwową, smagławą, na piękny wąs męzki, niktby mu nie dał i lat 60. Także i głos, pełen silnie wibrujących tonów, o niezwykle bogatym, ciepłym kolorycie i bardzo obszernej skali, młodszym był, niżli wiek poety. Nie umiem i nie kuszę się opisać tego serdecznego czaru, który zdawał się promieniować z całej postaci jego. Nie czas też i nie pora mówić, o czem się potoczyła „ta nagła rozmowa, w której dzieje lat wielu chciano zamknąć w słowa“. Tyle tylko powiem, że takiej żywości uczuć, takiego ognia w sądach, takich szczerych uniesień i oburzeń gorących, nie spotkałam ani przedtem, ani potem u ludzi, których czas i przestrzeń oddzieliły od ogniska bezpośrednich wrażeń. Tu znać było, że z ogniska tego uniesiona iskra, płomieniem pali się w piersi, i że z życiem dopiero ugaśnie.
Trąciliśmy w tych rozmowach strun wiele a struny wydały wiele harmonji, ale i wiele zgrzytu. Lenartowicz, pochylony przez stół, z podpartą na ręku głową, rozgorączkowany, z pociemniałym wzrokiem, słuchał i mówił z tą chciwością duszną, z jakąby głodny chleb jadł, albo pił — pragnący. A w tem słuchaniu, w tem pochyleniu się samem, była taka wymowa, taka żarliwość czucia, jakiej też nie widziałam ni przedtem, ni potem.
Charakterystycznym rysem rozmowy poety to mi się wydało, iż, zatoczywszy zrazu szeroki jej widnokrąg, nagle uderzał słowem w punkt jakiś drobny, w szczegół, zbierał w nim promienie duszy, jak w soczewce, i z tego ziarna piasku czynił dyament, roztęczony cudnemi światłami. Dawało to mowie jego i widzeniu rzeczy ogromną dotkliwość i bardzo żywą barwę, świadcząc zarazem, że umysł ten, w sferze abstrakcyi, uogólnień, czuł się nieswojsko i długo w niej przebywać nie nawykał.
Owe słoneczne kłosy dawno już przygasły, a woń akacyi płynęła szeroko przez otwarte okna, kiedy Lenartowicz po tekę sięgnął, aby mi dać poznać „Nieszczęsnych“ swoich.
Dramat ten jeszcze w 86 roku był gotów.
„Napisałem rzecz p. t. „Nieszczęśni“ — donosi mi Lenartowicz w lutym owego roku — którą wydrukuję i — addio! Są tam gorzkości. Ano, trudno. Niezawsze można być miodowym. Rzecz ta stanie się głośniejszą, a wielu powie, że nie ja pisałem. Niech idzie. Od sfer „Błogosławionej“ odbiegłem w głębokie cienie.“
W marcu tegoż roku pisze: „Proszę o nowy adres, a przeszlę coś z moich „Nieszczęsnych.“ Ponure to malowidelko!“ W maju zaś dodaje: Moi „Nieszczęśni“ jest to coś bardo drastycznego, na co edytora pewniebym nie znalazł; a ponieważ własna kieszeń dość pusta, pozostanie to zatem, jak i „Sokrates“ ad feliciora tempora w mojej starej tece. I może lepiej tak, bo zakończę żywot pod szarą sukmaną lirnika, a nie w płaszczu z iskier i z płomieni, w które mnie moja dziwaczna proteowa natura przestrajała.“
Poeta namyślał się, wahał, i tak zeszło do 92 roku.
A było to przed samą lwowską zamierzoną podróżą, której nie doczekał. I tak, nie miał pociechy oglądania w książce dzieła, które mu ulubionem było i na którem wielkie nadzieje budował.
— „Co wy o mnie wiecie? — pisał mi kiedyś — Lirenka i Lirenka! Ale najżwawsze moje ptaki nie wyleciały jeszcze w słońce, i może nie wylecą nigdy!“
Czy się w tem powiedzeniu poeta nie mylił — sąd zawczesny. To pewna, że z swojej natury lirnika w dramacie wyzuć się nie zdołał, i że najpiękniejsze fragmenty „Nieszczęsnych“, są właśnie fragmentami lirycznemi. Więc kiedyśmy się tak, kartka po kartce, w czytanie owo wgłębili, przyszła kolej i na drobne, ostatniemi czasy pisane, a pełne jakiegoś bolesnego naprężenia uczuć rzeczy, o których tu nie zamierzam mówić. Wymienię tylko odę, przeznaczoną do międzynarodowej księgi, którą de Gubernatis ku czci Kolumba wówczas właśnie składał.
Miał Lenartowicz wielki dar czytania. Jego giętki, podatny ulotnym odcieniom głos, wyrazista mimika ruchliwej twarzy, gest mówiący, wstrzemięźliwy, skromny, składały się na przedziwne zobrazowanie poezyi owych przed duszą słuchacza. Zcicha czytał, właśnie jakby mówił, mało co pomagając sobie ruchem pięknej ręki a nie było, rzec można, wyrazu, któryby wyrazu nie miał.
Przy czytaniu owem zauważyłam jednak znaczne zdenerwowanie poety. Głos chwilami się łamał i łkaniem nabrzmiewał, a ręka drżała tak, że papier w niej szeleścił, jak na mocnym wietrze; co w tej wielkiej ciszy przedzachodniej, jaka nas otaczała, dziwnie dotkliwem było.
Chcąc tedy przerwać to oczarowanie, które wyczerpywało poetę, zwróciłam uwagę jego na stojący w pobliżu posążek ks. Adama Czartoryskiego, i to nas przerzuciło w świat inny.
Z góry zaznaczyć trzeba, iż rzeźby Lenartowicza szerzej są znane i wyżej cenione we Włoszech, niż u nas. U nas uważa się je niemal za kaprys poety; tam za istotną sztukę, za równoległy do poezyi prąd twórczości jego.
Za co je uważał sam poeta? Czasem za jedno a czasem za drugie.
„Błogosławiona zdolność zajęcia palców — pisał kiedyś do mnie — bo ona daje wypoczynek duszy. Lekarstwo moje na nic się ludziom nie przyda; ale mnie bardzo. Nie mogę żyć w świecie rzeczywistym, tworzę więc sobie inny i żyję w nim, jak ów wyśmiewany rycerz smutnej twarzy. Prócz rzeźby, nauczyłem się, a raczej przypomniałem grać na drumli, i skracam sobie tą cygańską muzyką zimowe wieczory.“
Były więc chwile, w których rzeźbę swoją narówni niemal stawiał ze swojem graniem na drumli, a oboje to miał za lek na tęskliwe godziny, na zmęczenie duszne.
„Wolałbym kopać glinę, niż ją lepić — pisze dalej — wszakże łatwiej o miskę gliny, niż o grzędę, i przeto „benwenutuję“ potrosze.“
Innym jednak razem chwytał za swoje rzeźbiarskie narzędzia w chwilach podniecenia energii artystycznej, rozbudzonej potrzeby działania, plastycznego uzewnętrznienia namiętnej żądzy ideału, to znaczy w chwilach, które po wszystkie czasy uważane były za momenty twórczych natchnień. Jeśli więc wtedy imał się gliny, nie pióra, to dowód, że pewna sfera aspiracyj jego w taki tylko sposób zaspakajaną być mogła; że zatem owo oddanie części sił rzeźbie nie było w Lenartowiczu kaprysem, ale wynikiem głębokich, nieprzepartych podniet.
Podniet takich były całe szeregi; ja wskażę z nich jedną.
Od wielu już lat Lenartowicz mało drukował z tego, co mu się pieśnią dobywało z duszy. „Śpiewam sam sobie“ — pisał mi kiedyś z goryczą, bardzo zrozumiałą i bardzo dotkliwą. „Przestałem się liczyć, nie wywieram wpływów“ — pisał innym razem z tym smutkiem, który ma beznadziejne dźwięki.
To było prawdą. Jego „Śmierć Sokratesa“, jego „Mefisto“, jego „Jan III“, jego „Branka“ pozostały prawie że wcale nieznane.
— „Gdyby się te prace moje zatułały do was, imienia autora nie stanowiłoby kilka strofek wiersza, powtarzanego przez artystki z teatru... Dziś nie wiedzą nawet, czy żyję, a to do tego stopnia, że, czytając nazwisko, zapytują Kurjera, czy Lenartowicz nie jest pseudonimem Kondratowicza...“ skarży się poeta w jednym ze swoich listów, jak człowiek skrzywdzony i głęboko krzywdę swą czujący.
Jak na to zaradzić? Jak przemówić znów głosem żywym, budzącym echa, donośnym? Jak znaleźć drogę do serc dalekich a drogich, jak ukoić pragnienie podziału myśli i uczuć, które umie być tak niezbytem i tak dojmującem, że najsilniejszych przeraża. Jedyną radą na to było stworzenie nowego języka do wysłowienia uczuć tych i myśli, stworzenie nowych znaków, nowego wyrazu na życie duszy i na siły duszy. Językiem tym i tym wyrazem stała się dla Lenartowicza rzeźba.
Okoliczności raczej, niż wybór, tę właśnie sztukę ze wszystkich podsunęły oglądającemu się za nową formą twórczości poecie. We Florencji przebywał podówczas Wiktor Brodzki, — a mam ten szczegół od niego samego, i on to pierwszy pokazał Lenartowiczowi, jak się z gliną obchodzić należy. Im obu zdawało się zrazu, że to rozrywka tylko; wprędce jednak duch poety rzucił się, jak płomień, w tę nową, otwartą sobie drogę artystycznych kreacyj, a rozrywka stała się umiłowaną pracą. Razem z poczuciem osiągnięcia pewnej doskonałości w kunszcie, przyszła fantazya, rzeźwość myśli, rozmach, coś, jakby druga młodość. W listach Lenartowicza znajduję niejeden urywek, pełen zapału, wskrzeszonej wiary w siebie i rozbudzonych nadziei.
Było to coś, jakby nowe życie, owa „Vita nuova“ wielkiego florentczyka, w której duch utęskniony znalazł też sobie swoją „gentile donna“ i z uniesieniem oddawał się rozkoszy wnikania w jej istotę. I nie dziw. Poezya podawała kielichy cierpkie, gorzkie. Była to biesiada samotnika, który przy stole swoim nie ma, komuby rzekł: W ręce twoje, bracie! Rzeźba uśmiechała się urokiem plastycznej skończoności, dla której osiągnięcia twórca nie potrzebował pośrednictwa żadnego „edytora“ i której droga za góry, za morza na ściężaj była otwarta.



— „Wyprawiam do Warszawy — pisze mi Lenartowicz w jednym z listów — dwie małe moje figurki bronzowe, które cyzelując, opasany fartuchem, ręce mam oliwą pomazane. Mali moi koledzy (chłopaki bronzowni) kręcą się koło mnie, i to mi przyjemność sprawia. Wszystko ma swój rytm: i obracanie koła, i stukanie młotków, a fabryka, to także lutnia, i to seryo gadająca o poezyi pracy. E’ viva Dio....“
A w innym:
— „Siedzę po całych dniach z garścią wosku w ręku, z którego ulepiłem Danta, figurę, jak mi powiadają włochy, bardzo udaną: ja wiem, że lepsza od wszystkich moich poprzednich. Przez cały czas żyłem z tym wielkim wygnańcem i dużo mi naopowiadał.“
W słówku tem, rzuconem od niechcenia, uchwycony jest szczęśliwie cały charakter rzeźb Lenartowicza: opowiadają, mówią, są mówiące. Jeśli na zdobywanie techniki przez długie i mozolne studya nie zawsze pozwalała gorączka tworzenia, jeżeli stawał temu na przeszkodzie i wiek poety, i dwoisty prąd jego twórczości; jeśli w rzeźbach jego nie dość wytłómaczony jakiś szczegół anatomiczny, jakaś linia, jakiś fałd draperyi, to psychiczna, wyrazowa strona kreacyi nie szwankuje nigdy, albo prawie nigdy. Rzeźbom Lenartowicza daleko do wykończenia, na jakie się dziś pierwszy lepszy szkolarz zdobywa, ale ich duch prosty, surowy ustrzegł je od tego wymuskanego modernizmu i szyku w formie, a od banalności i konceptu w treści, które to oboje rozpanoszone są wszechwładnie w klasycznych niegdyś Włoszech. Dość przejrzeć choćby tylko florenckie pracownie, aby się o tem przekonać, a i na rzymskiej via Marguta to samo obaczyć można.
Przedmiot rzeźby Lenartowicza jest zawsze silnie, choć często naiwnie odczuty. Gdyby mi wolno było wziąć porównanie, pod rękę leżące, powiedziałabym, iż rzeźbił on tak, jak malowali starzy mistrze umbryjskiej szkoły, w rozmodleniu się do ideałów nieziemskich i w pokornej wierze, iż to anioły Pańskie rękę im prowadzą.
Starzy mistrze! To było i zakochanie oczu jego i zapatrzenie się duszy.
Od nich też w prostej linji szła jego twórczość artystyczna i jego niezrównana prostota. On sam czuł się chwilami ich uczniem. To pewna, że Lenartowiczowskie rzeźby nie mają w sobie nic współczesnego, mimo to, że temat ich nieraz współczesnym bywa; a ta archaiczność, ta ich pierwotność, ten brak szkoły, samouctwo i szukanie na własną rękę środków wypowiedzenia się w plastycznej formie, obok wybuchającej z nich poezyi żywej, mocnej, osobliwy urok nadaje tym bronzom, tym gipsom i tym marmurom, na których duch jego piętno swe położył, zapewniając im zupełnie odrębne miejsce w sztuce.
— „Wymajstrowałem — pisze poeta w jednym z listów swoich — figurkę św. Pawła, podobno, że najlepszą z moich dotychczasowych, a na odpoczynek biegałem do Giotta i Fra Angelica... Uczyniłem też do Danta piedestał à la Benvenuto. (Bagatela!).“
Podżartowywał tedy sam z siebie w punkcie, na którym mniejszy artysta i ciaśniejszy umysł pawiłby się w sto oczu, obróconych ku ludziom, czy go podziwiają.
Ale tak to już było u tego „małego mazura od Warszawy“, jak się sam żartobliwie przezywał w swych listach. Żadnej pretensyi, a wysokie aspiracje, dech w niebo poprostu; żadnej pozy, a wmarzenie się w piękność nieginącą; żadnej egzaltacyi, a zapał i ogień aż do strawienia się duszy — oto czynniki jego istoty, jako artysty i jako człowieka.
Przedmiotu rzeźb swoich nie pojmował Lenartowicz inaczej, jak w oświetleniu jakiegoś szczególnego psychicznego momentu, który mu go widnym czynił w całości i we wszystkich częściach.
Nadawało to postaciom jego pewne skoncentrowanie, pewną jednolitość, pewną także jednostronność — zgoda, ale i niezwykłą wyrazową siłę.
Jego Dante, naprzykład, niewielki posążek, o którym wspomniano wyżej, nie jest to Dante z jakiejkolwiek godziny swego życia lub z jakiejkolwiek chwili wielkiego zaświatowego eposu. Chwila ta bowiem i ta godzina ściśle są określone w sobie. Jest to Dante, który tak, jak stoi, tylko co wyszedł z otchłani mąk wiecznych i oczadzony jest jeszcze ich piekielnym ziewem. Lekki ruch rąk przed siebie, lekkie odchylenie w tył głowy, przedziwnie oddają ten zawrót, jaki w nim po widzeniu siedmiorga okręgów potępieńczych został.
La testa mi torna — zdają się mówić jego usta, szukające tchu, i jego ciężkie powieki.
Tak samo ks. Adam Czartoryski. Mała ta statuetka, wielkiej, jako portret, wartości, jest wcieleniem ściśle określonego momentu psychicznego. „Chciałem zrobić dobrze, nie udało się. Oto jak sobie Lenartowicz moment ten przedstawił, i co wyraźnie czytasz nietylko w wydłużonem cokolwiek obliczu dyplomaty, nietylko w trochę ciężko opuszczonej na fotel postaci, ale nadewszystko w rękach, które mają przedziwną, że tak powiem, fizyognomię, pełną wyrazu zniechęcenia i rozczarowania. Nie zdarzyło mi się poprostu widzieć rąk, z którychby biła taka abdykacja czynu.
W zakresie właściwej rzeźby, oprócz biustów portretowych naturalnej wielkości, tworzył Lenartowicz pomniejsze tylko grupy i posążki, w których i owo niewykończenie, i szkicowość, i usterki techniczne, przy drobnej skali, nikną prawie dla oka; większe natomiast kompozycye swoje wykonywał w płaskorzeźbie, której przecudnych, do rozpaczy mogących doprowadzić wzorów, Florencya tyle dostarcza na każdym kroku. Nie mówię już o jej klejnotach. Nie mówię o wielkich odrzwiach Ghibertiego, o bareljefach Donatella, Andrzeja z Pizy i Łukasza Della Robbia z Campanilli Giotta, nie mówię nawet o Bandinellim. Mówię o pierwszym lepszym starym fryzie z placu Signorii, o pierwszych lepszych drzwiach jakiejś zakrystji, o pierwszym lepszym kawałku muru z Palazzo Vecchio, czy z Loggiów Arcagna.
Płaskorzeźby też dały przewaznie poznać włochom naszego artystę. Znajdzie się pewne pióro, które kiedyś ciekawe w tym przedmiocie relacye ziomkom poda; co do mnie, chcę zaznaczyć tylko, że w Santa Croce, tym Panteonie grobowców florenckich, widziałam trzy płaskorzeźby Lenartowiczowskie. Dwie z nich, w kaplicy Nowicyatu, jeśli się nie mylę, czy może w kaplicy Baroncellich, dzisiaj Giugni zwanej, zamykające, niby odrzwia krypt, wpuszczonych w ścianę, popioły dwóch rodaczek naszych: Zofji z Cieszkowskich Kickiej tudzież Zofji z ks. Czartoryskich ordynatowej Zamojskiej, mają w sobie wiele poezyi i wiele uczucia. Szczególniej ów anioł ulatujący i na skraju bronzowych odrzwiów widny, ma piękną linję i dużo prostoty.
Trzeci bareljef jest tablicą pamiątkową Stanisława Becchi. Ten nie w kościele samym, ale jest wmurowany na prawo od wejścia, w dziedzińczyku cmentarnym...
— „Wykończyłem wielką płaskorzeźbę, którąśmy oglądali u mnie — pisze już późną jesienią ubiegłego roku — i mam coś, jakby nadzieję, że ją miasto kupi. Fiu, co za nadzieja! Ale też włożyłem w to dość oczu i pracy.“
Oczu i pracy — tak. Ale owa z Santa Croce silniejsze robi wrażenie w swej jednolitości. Ta „wielka“ zaś skomponowana jest tak, jak rzymianie z epoki Antoninów komponowali bareljefy swoje, traktując rzeźbę, jak obraz wieloplanowy. Jest tu i pożegnanie Becchiego z młodą żoną, i wyjazd, i boje, i śmierć. Sceny te, pojedynczo piękne, i umiejętnie pod względem perspektywy rozłożone, zawsze są przecież tem, czem rzeźba z natury swojej być nie może i być nie powinna: są poematem epickim o wielu pieśniach i wielu fragmentach. Dlatego ja myślą chętniej wracam do owego florenckiego „Chiostra“ i do owych drzwi grobowych, które zawarłszy, anioł odlatuje na dalekie gwiazdy.
A kiedy to piszę, patrzy na mnie z niewielkiego, ciemnego szkicu w gipsie chłop w sukmanie, z rozciągniętemi rękami pod krzyżem stojący; dar, który czekał mnie na Montebello dwa, trzy lat może, aż i doczekał się wreszcie.

III.

Wiele się u nas mówiło i dawniej i w ostatnich czasach o rozgoryczeniu poety. Miał się Lenartowicz jakoby zapomnianym czuć, jakoby niedość cenionym widzieć, miał się jakoby uskarżać na obojętność ogółu cierpko i dotkliwie.
Nie przeczę, iż tak było. Momenty takie przychodziły, musiały przychodzić na ten umysł nad miarę wrażliwy. Ale były to tylko momenty. Podstawowy jego nastrój to była pogoda, harmonijne czucie z czuciami owego, o zapomnienie pomawianego ogółu i jakiś rodzaj smętnej rezygnacyi, który melancholią swoją pokrywał i łagodził cierpkość dysonansów.
— Jestem kowalem własnej doli... Faber sum... — ta zwrotka, często powtarzana w listach poety, kończy zazwyczaj skargi jego i jego rozżalenia. A i to pod uwagę wziąć trzeba, że odległość powiększa zazwyczaj każde nieporozumienie odejmując możność bezpośrednich, natychmiastowych wyjaśnień. W tej perspektywie, jaką tworzyła odległość owa pomiędzy nami a poetą, najmniejsze zaniedbanie wyrastało na złą wolę, najmniejsze zapomnienie na krzywdę. Co mówię, często nawet mniej do miary zastosowana pochwała przybierała pozory szyderstwa, ironii, tak dalece wzrok oddalonego zaostrzał się, i samem wytężeniem zmęczony, w barwach nieistniejących widział stosunki życia.
Oto dowód.
— Do pism warszawskich, że nie pisuję — pisze Lenartowicz w styczniu 86 r. — powód najważniejszy omyłki drukarskie, które tak parodyują każde słowo, że to do rozpaczy doprowadza — czasem wszakże nietylko bywa zecerów wina, ale i złośliwości kolegów szanownych. I tak, proszony przez redakcyę X, posłałem na nowy rok wiersz, naśladowany z greckiego (Homera) następny:

Oto mieszkanie dobrego człeka

Pochwalne głosy słychać zdaleka.
Jak się tu stary obyczaj święci,
Opowiadają słudzy, klienci.
Niechże w otwarte wrota ubogim,
Fortuna wchodzi ze złotym rogiem,
I nie opuszcza pańskich podwoi;
Niech spichrze przednią mąką się bielą,
Amfory winem oko weselą,

A żadna w kącie próżna nie stoi.
Młodą synowę za domu progi

Niech zaprząg mułów wytrwałonogi
Niesie za miasto, gdy ta nad niemi
Potrząśnie z lekka lejcy długiemi,
I niech do Chios wiezie z powrotem
Gdzie w gineceum, piękna, szczęśliwa,
To raz purpurą, drugi raz złotem,
Igiełką cenną szatę przeszywa.
I w gronie młodych siedząca służek
Śpiewa i nóżkę stawia toczoną
Na wykładany ambrą podnóżek.

............

— Owóż co z tego zrobiono, przeczytaj najłaskawiej, a przekonasz się, że korektor, widać, źle usposobiony dla autora, a sam znający się na miarach wiersza, poprawia, i zamiast:

I w gronie młodych siedząca służek,

Drukuje:

I w gronie młodych siedząc służących.

Znaczy, lokai, kamerdynerów i t. p. ma siedzieć owa młoda synowica możnego pana! Jest to parodya, obmyślana nie przez zecera! Ale skądże taka niechęć i taka złośliwość podawania mnie na pośmiewisko — nie pojmuję! Ręce opadają i chociaż dźwigam się, jak mogę, ani wiem, do kogo się zwrócić. Ot, za długo żyję i wyraźnie stałem się zawalidrogą.
— Czy pracowałem i jak, pokaże się kiedyś, a wtedy osądzą, czy zasłużyłem na traktowanie, jakiego od warszawskich współziomków doświadczam. Jednej godziny nie straciłem, a zawsze z myślą zwrócony ku wam; za to dziś odbieram szyderstwa i parodye — lepiej nie mówić.
A oto drugi, z innej sfery działalności.
— „Racz najłaskawiej sprostować wiadomość kroniki „Kurjera“, co do figurki Brodzińskiego, że o żadnej wystawie takowej w Paryżu nic nie wiem i że jeśli znalazła dobre przyjęcie, to chyba w kółku znajomych współziomki naszej, mieszkającej w Paryżu, właścicielki tej małej robótki[22]. Ja myślę, że to także na szyderstwo, wiadomość tę „Kurjer“, wyczytawszy coś w „Bibliotece Warszawskiej“, przesadnie odmienił. Napisałem ja im ostre słówko i po chłopsku!“
I jeszcze, z ostatniego, na tydzień jaki przed śmiercią pisanego listu:
— „Do Galicyi, wyrwałem się, że pojadę, a ci rozkrzyczeli po gazetach... Głupi nie jestem do tyla, żebym nie znał siebie i wagi swojej. Dziwię się więc i podejrzywam, że to pisanie o moim przyjeździe jest pewnym rodzajem ironii, i doprawdy nie radości, a przykrości doświadczam. Za co, za co, za co? Za książeczkę nie bardzo poprawnych wierszów? Nie, to chyba ironia!“
Ale były i inne, bardziej uzasadnione gorycze. Oto urywek listu z r. 1887.
— „Dla Boga, racz się dowiedzieć, co się stało z moim listem do hr. K., czy odebrał go, czy nie odebrał. Interes jest ważny dla mnie, bo idzie o odpowiedź, czy mu się podoba moja grupa (Stargane struny lutni), której fotografię przesłałem, i czy zgodzi się, żeby była odformowana w bronzie za cenę choćby tylko odlewu. Szkoda byłoby, gdyby się zmarnowała, a zmarnieje, gdy stąd, na co się zanosi, wyjadę. Nic mi się nie wiedzie i każda przędza rwie się w ręku... Tyle pracowałem w ostatnich czasach, i żeby też najmniejsze poparcie... nic i nic. A cóż za kraj taki? Ha, trudno. Za to mi kiedyś napiszą epitaphium, pełne użaleń“...
A owo jeszcze:
— „Wiersze moje, jak „Modlitwa“, „Hymn do Bogarodzicy“, wydrukowano, jako pozostałość po Wacławie... Jeden z moich wierszy: „Cztery rzeczy do rzeczy“ wydrukowano w wydaniu pośmiertnem Pola, (widać tak zła rzecz ta nie była!). Kiedyś znów użyto mojego imienia dla jakiejś złotej księgi. A co chcesz? Wina leży na nieobecnych. Faber sum...“
I jeszcze:
— „O wpływie liry mojej niema co i mówić. Lira moja żadnym wpływem się nie cieszy. Wieś, lud, jak w kalejdoskopie przesuwający się przed oczami duszy mojej, nic o mnie nie wie; inteligencya zaś policzyła mnie pomiędzy jątki, efemerydy, które powstają nad wodą przed wschodem słońca i w jedną minutę po wschodzie zdychają. Trochę to podrażniło moją miłość własną; ale w końcu powiedziałem sobie: a może to i prawda!... — Więc kiedy mnie o wiersze zaczepiają, czemu nie drukuję, złość mnie porywa i niecierpliwość, którą na samego siebie obracam. Bo na cóżby się zdała ironia odpowiedzi tam, gdzie, jak się pięknie wyraża Juliusz Słowacki: „Skończona wielka tragedja powagi.“ Jest też o czem mówić! O gawędach nędznika, braciszka zmartwychwstańców, głupca, nie posiadającego żadnych kwalifikacyi, intryganta, odepchniętego przez młodzież. Wszakże lat temu trzy (pisze w 1887 r.) Wielmożny W w ten sposób podał mnie na wzgardę publiczną.
— Że jednak jest coś we mnie, nad czem zamyślał się Chenier przed pójściem na gilotynę, więc niespokojna dusza rządzi się zdaniem Imci pana Zabłockiego, i nie dbając na chmury panów krytyków, górne płodzi kalembury. Bez żartów! Z wpływem moim, z miłością braci dla mojej liry, dawno się pożegnałem. Piszę, cieszy mnie czasem słówko udane, ale już nie mam chęci biegania z dziećmi mojemi po jałmużnę serc. Kocham pieśń, jak za młodu, ale słuchacze moi — na mogiłach. Dziśby mnie nie słuchano, ja za długo żyję; może po śmierci będą łaskawsi. Chociaż wątpię.“



Ale po tym wielkim wybuchu oburzenia, sarkazmu i goryczy, przychodzą skargi ciche, niemal że dziecięce, i przeciągają długim korowodem, podobne owym żałobnym, ze starych fresków postaciom, z których każda niesie czarę łez pełną, ze zdroju własnej boleści nabraną. Nie sam się już pieśniarz w nich skarży. Skarży się w nich i ludzkie serce samotne a tęskniące, żywe a zranione głęboko, skarży się i owa zawiedziona ufność i nadzieja, którą, po wszystkie dni swoje chowając, tak często poeta na szwank narazić musiał, i owa melancholia wieczornej zorzy, która na zmierzchy dnia i na zmierzchy życia jednakie cienie kładzie.

— „Czasem — pisze Lenartowicz w 1888 r. — wywłóczę z moich pożółkłych z przed lat 38 i 40 papierów wiersz jaki, który się tam dziwnie wpośród was wydawać musi. Gdybym był w swoim czasie drukował, powiedzieliby: romantyk — i miałbym jakieś miejsce w literaturze, a jest tego sporo, jak widzę. Ale cóż, zdawało się, że drukując swoje gminne, trwalsze sobie imię zapewnię, aż tu pokazało się inaczej.
— Pracowałem dużo w glinie, w ziemi, a dziś jestem stary, ślepy włóczęga... Ktoś odezwie się z kraju, list przywiezie okazyą, pisany przed 6 miesiącami — bo u nas zwykle przez okazye piszą — ot i cala pociecha!
... Z rodaków nie mam tu nikogo, z kimby słowo zamienić. Żaden pustelnik na Tebaidzie nie czuł się tak, jak ja, samotnym. Mówię o swoich, bo z włochów prędzej się znajdzie jaka życzliwa dusza. A w kraju czyby mi było lepiej? I tam byłbym obcy. Rówieśni moi wymarli...
Na moją marmurową pustynię zabiegają czasem niegodne wróble, sroki, papugi złośliwe, zawłóczą się bestye gryzące... Sokoły prawie nigdy. Lecz gdy się pojawi kto z przejezdnych, choć odwykłem, cieszę się, jak głupi bech, i każdemu wierzę, a z tego potem rosną przykrości, żale i sny niespokojne. O, ludzie są złośliwi, każdy sędzią drugiego się stawia...
— Tak mi gorzko, i ciężko, i samotnie, i nieznośnie — pisze dalej w owym liście — że już mi chyba cienie wieczne nie pomogą... Od kilku dni oka nie zmrużyłem, tak jestem cierpiący na piersi i wnętrzności... Wrastam oto w ziemię, z której nie wyrosnę...
— Na dobre ślepnę... Oczy okropnie bolą, a co dalej, łatwo przewidzieć: los to Bohdana, Pola Wincentego i innych dziadów z lirą i bez liry. A no, dziej się, dolo!...
— Gdyby nie niedomagania na zdrowiu, pojechałbym do Paryża na Szwajcaryę, żeby sobie świat przypomnieć. Grosz, ot, znalazłby się może, choć mi moją pensyjkę miesiącami wstrzymują: ale siły brak. Jakieś zawroty głowy, jakiś smutek niewypowiedziany, wyrzuty sumienia, że wiek przeszedł niepożytecznie... Ej, niedługo już chyba będę się błąkał po dniu i po dziennikach..."
Ostatnie słowa odnoszą się do owej wzmianki o zdrowiu i losie poety, którą w 86 r. podała „Gazeta Polska”, a zanią „Kurjer Warszawski”, — Lenartowicz nie był rad temu.
— „Na co? Po co? — pisze w owym czasie. Ja do współczucia publiki nie roszczę żadnej pretensyi, tem bardziej, że ta publika nie wie nawet, czy ja żyję. Nieznany i nikogo nieobchodzący, co się mam żalić przed ludźmi, którzy narzekań nie lubią. Wszakże i gorzej bywa. Wielu z naszych poetów uznanych i wysoko cenionych, cięższego doświadczało losu, a kto się tem rozczulał? Olizarowski, Wolski, Zmorski, umarli po szpitalach w nędzy. W biedzie i w opuszczeniu umarł także Goszczyński, w nędzy Gosławski. Cóż się więc mnie żalić?... Czym ja lepszy? Czy może ludzie lepsi, niźli byli? Ej, alboż się zobaczymy kiedy w życiu i nagadamy o tych gorzkościach naszych!”
— Kiedy mnie pytają — pisze w dwa lata później — czemu nie jadę do kraju, uśmiecham się i milczeniem odpowiadam. Wolę, że mi oddalenie rzuca czarowne zasłony na to, co jest szarem, ostrem. Ale kiedy sam zostanę, wytężam słuch, wytężam wzrok i mam duszę rozdartą na dwoje.
Samotnym może być tylko anioł, albo szatan; na człowieka zaciężko, a mnie tak przeszły lata...
Mniejsza o własne, acz dolegliwe szpilki i żądła; gorzej z nieosobistemi, z atmosferą, której piersi potrzebują, a której niema. Oddechu! Oddechu! A tu ani rusz.”
...„O sobie cokolwiekbym powiedział — pisze Lenartowicz jesienią 89 r. — będzie to zawsze powtarzaniem jednej i tej samej litanii: „Refugium afflictorum — Ora pro nobis! Stella matutina — Ora pro nobis! Czasem mi się zdaje, że ją ze mną mówią tłumy ludów....
Nie związany z nikim w kraju, kiedy naturalna siła magnetyczna (sen) znieruchomi mnie i podobnym ziemi uczyni, mowa ziemi, z prądami idąca, uderza mi w serce i wtedy zdarza się, że poduszka moja bywa, jakby ją z wody wyżął...”
Dość. Nie mam odwagi poruszać więcej tych strun, których jęk jest zamogilny.
Dwie rzeczy dodam tylko. Pierwsza, iż to, co tu z listów poety przytoczyłam, nie wyczerpuje bynajmniej całej goryczy skarg jego. Poszłam w tem za zdaniem samego poety, który mówi o swej pieśni:

Powszednie troski życia chętnie wypowiada.
Ale o tej milczenie, co serce przejada.

A druga: że ani jedna z tych skarg nie wypłynęła z pychy, z małodusznej żądzy hołdów i poklasków. Więc, aby to nie było czczem słowem, jeszcze jedna cytata, a niech mi wybaczonem będzie, że o mnie potrąca.
... „Wiersza twego nie wart jestem, ja, który poszedłem drogą najuboższych przez wielką miłość atomów i jak nasz chłopek, powtarzam: alboż ja co wiem, jasne pany? — ale ci dziękuję i przesyłam pióro orle, czarną i białą nicią przewiązane. Pióro to wyrwał sobie ze skrzydła w obecności mojej orzeł-więzień, a kiedy je odrzucił, podniosłem dla ciebie:

Bądźże ty gwiazdą,

Bądźże ty gwiazdą,
Ja będę cieniem,
Bądźże ty głosem,
Bądźże ty głosem,
A ja milczeniem.

Weźże tę Lirenkę,
Weź na swoją rękę,
O to cię proszę,
Tobie matki serce,
Tobie matki serce,
A mnie macosze!

........

IV.

Samotność, na którą uskarżał się poeta, nie była ani bezwzględną, ani też zupełną. Florencya miewała zawsze maleńką wprawdzie, ale doborową kolonię polaków. Przebywał tam dawniej z rodziną Wołyński Artur, nietylko poprzyjaźniony ściśle, ale i pokumany z Lenartowiczem, który mu córkę, Henrykę, do chrztu trzymał; przebywali Zalescy, w których domu zbierało się kółko polskie, przebywał Ordon, przebywało wielu innych — i to było naturalne niejako towarzystwo poety, zbliżone z nim, związane samą siłą rzeczy.
Ale, prócz niego, miał Lenartowicz serdecznego druha z wyboru, Włodzimierza Ozierowa, z którym lirnika naszego łączyło wiele węzłów pokrewieństwa myśli i uczucia. Od dwudziestu dwóch lat osiadły we Florencyi, ożeniony z francuzką, osobą niezwykłego wykształcenia, sam obdarzony rzadkiemi zaletami umysłu i charakteru, Ozierow, tak swoją idealną postacią, jak i rozmowami przyczynił się niemało, kto wie, był pierwszym bodźcem może do stworzenia „Nieszczęsnych”. Tego przynajmniej pewnym być można, że obcowanie z nim poety nadało dramatowi temu cały koloryt, a także niejedną linię w sylwetach osób działających.
Stosunki te uległy z czasem zmianie. Umarł Antoni Zaleski, rodzina jego przeniosła się na południe Francyi; zginął Ordon od własnej kuli, która go oswobodziła od cierpień późnego wieku; wysiedlił się i Ozierow dla zdrowia do Nizzy. Ale i wtedy poeta zupełnie samotnym nie został. Owszem, znalazł sobie dwóch druhów, niemal równych wiekiem, których „sodalisami” nazywał, albo „starą gwardyą,” każdy z nich bowiem liczył 70 lat wieku. Byli to: Józef Wczelka i Kajetan Ostoja-Chodylski.
Józef Wczelka, może pochodzenia czeskiego, jak nazwisko wskazywać się zdaje, obywatel z Wołynia (zajmował tam nawet jakiś urząd ziemski), dziwak był, oryginał, mizantrop i niewiele zapewne dodatnich pierwiastków do tej trójcy wnosił, do której się liczył wprawdzie, ale sam łatwo bez ludzkiego serca i towarzystwa się obywając, i Lenartowicza też rzadko odwiedzał.
Kajetan Ostoja Chodylski, z zachodniej Galicyi rodem, inżynier z zawodu, od czasu wojny krymskiej do 1874 r. przebywał na Wschodzie i szeroko znany był pomiędzy turkami pod nazwiskiem Ostoi, którego tam stale używał. Osiedlił się we Florencji w 1882 r. Człowiek światły, postępowy, nieobojętnie i nie bez celu żyjący, wydał niegdyś w Galicyi wyborny projekt reformy systemu edukacyjnego w tej prowincyi.
Jest to książka niewielka, ale wiele zalet mająca, przyjęta na razie obojętnie, ale przeznaczona do zrobienia sławy autorowi swojemu: jedna z tych rzadkich, otwierających szerokie horyzonty myśli książek, które wyprzedzają czas swój o dwa, trzy pokolenia, i wtedy dopiero podjęte i oceniane bywają, kiedy szerszy ogół w rozwoju pojęć swoich zbliży się i dorośnie do nich.
Ostoja Chodylski, tak ogólnym nastrojem swego trzeźwego umysłu, jak i poszczególnem zapatrywaniem na stosunki ludzi i rzeczy, różnił się, musiał się różnić wielce od autora „Lirenki” i „Błogosławionej”. Oceniał go jednak i rozumiał sercem i niezawodnie stał bliżej Lenartowicza, aniżeli Wczelka.
Jakkolwiek było, stworzyli oni trójcę sodalisów, związanych słowem, że będą się wzajem pielęgnowali w chorobie i zajmowali pogrzebem. Była to drużba nie bardzo może wesoła, ale ubezpieczała od dotknięcia ręki cudzej, zimnej, gdy przyjdzie zamknąć nazawsze oczy, zwrócone w dalekie gdzieś strony.
A oprócz tych dwóch rówieśników, miał Lenartowicz i młodych towarzyszy, i to towarzyszy w sztuce, jak Sozański Michał, malarz, i rzeźbiarz Leon Zawiejski, z którymi do pracowni poety wchodził promień wesela, siły i ufności w jutro.
Przygodnych gości z kraju także nigdy we Florencyi nie brakło. Jużci nikt przez Włochy nie przebiegł, żeby się w niej nie zatrzymać; każdy zaś, kto się zatrzymał, niósł na Montebello pozdrowienie od siebie, od blizkich. A między przygodnymi gośćmi byli i tacy, którzy przybywali umyślnie, aby czas jakiś z Lenartowiczem przebyć i samotność jego osłodzić. Do takich prawdziwie poświęconych poecie przyjaciół należała pani Malwina Ogonowska z Bolonii, a w pierwszej linii panna Jabłonowska Julia, dama, od wielu już lat stale zamieszkująca w Paryżu, która co roku spędzała parę, czasem nawet kilka miesięcy we Florencyi, dla dotrzymania towarzystwa poecie. Montebello ożywiało się wtedy niezmiernie. Urządzano małe wycieczki w okolice, małe pielgrzymki do dzieł sztuki po galeryach i po mieście a wieczorem zbierano się codzień u panny Jabłonowskiej to na gawędę w kółku poufnem, to na maryasza, jeśli nikt nie przybył. W domu tym Lenartowicz psuty był poprostu przez gospodynię, która, mimo wieku swego i lekkiego chromania na nogę, zajęta była nieustannem ugaszczaniem go, dogadzaniem mu, odgadywaniem jego myśli niemal. Toteż Lenartowicz istotnie zachowywał się tam nieraz, jak pieszczone dziecko. Kaprysił, spierał się przy maryaszu, a i bez maryasza; przeczył, przyganiał, był nieznośny. Ja sama słyszałam spór taki. Rozprawa była gorąca, uparta; gospodyni utrzymywała, że widzieli razem jakąś lipę i ławkę historyczną, Lenartowicz dowodził, że ławkę widział wprawdzie, ale nie pod lipą, lecz pod dębem.
Po długiem przekonywaniu się wzajemnem, okazało się wreszcie, że właściwie widzieli i dąb, i lipę. Tylko, że lipa była lipą Goethego i rosła nie wiem już gdzie, a dąb był dębem Tassa i stał na Janiculum rzymskiem. Ale i po tem wyjaśnieniu Lenartowicz dąsał się jeszcze przez chwilę, odmawiając wybornego cygara, i dopiero widok jakiejś polskiej babki z rodzynkami przejednał te fochy. Lenartowicz jadł, chwalił, gospodyni promieniała, a kiedyśmy się rozstawali, nietylko że najpiękniejsza panowała zgoda, ale nadto stanęła umowa, iż nazajutrz zejdą się znowu wszyscy w Santa Croce, a potem pójdą na „uczone koty”. Koty w ogóle, a uczone koty w szczególności były słabością panny Jabłonowskiej, i Lenartowicz umyślnie przybiegł z wieścią o przybyciu ich cyrku do Florencyi, dla ucieszenia zacnej swojej przyjaciółki, ale, rozdąsany czegoś zaraz na wstępie, teraz jej dopiero tej uciesznej nowiny udzielił.
Samotność tedy poety względną tylko była i być mogła. Śpiewakowi, lirnikowi brakło raczej słuchaczy, niżli ludzkiej drużby. Słuchano wprawdzie, słuchano chętnie i z zachwytem, ale sam poeta czuł, że jego ludowa nuta niezawsze jest może pojętą, nie każdym tonem przenika duszę tych, co go słuchali.
— „Kobieta z wielkiego świata, a taką jest rodaczka, która się tu znajduje — pisze Lenartowicz w jednym z listów swoich — zaliż może ocenić pieśni ludowe? Osoba, wychowana w arystokratycznej sferze, od długich czasów na obczyźnie żyjąca — powiedz sama, czy może uczuć, czy może zrozumieć, co ja mam chłopskiego w duszy? Powiedz tylko!”
Tak jest; tego to zrozumienia ludowości i swojskości w pieśni brakło poecie w jego florenckich słuchaczach; brakło mu poprostu współtonu, odzewu, echa w bijącem temże tętnem sercu, i na taką to samotność skarżył się pieśniarz tembardziej, że na swojej „marmurowej pustyni” nie mógł nawet rzucić się na ziemię, okwitłą trawami, zbożem, na tę czarną ziemię, która tak często za ludzkie serce starczy.
Śmierć Lenartowicza była nagła i niespodziewana, ale nieprzewidywana nie była. Sam poeta miał jej przeczucie, i jakby widzenie.
Z owej trójcy Sodalisów, pierwszy zgasł Wczelka, d. 27 grudnia 1892 r. Oto, co mi w tym dniu pisze Lenartowicz: „Całe święta przepędziłem przy chorym. Miałem tu znajomego polaka (dziwadło) starego Wczelkę, który czasem zachodził do mnie, i ten oto umiera. A jak umiera! Ej, ej, ej! jęki nieustające, dusi się, paraliż płuc, doktor obiecuje mu jeszcze... kilka godzin życia. Mróz, wicher oknami trzęsie, ręce zgrabiały, siedzę w ciemności i czekam na wiadomość, czy skończył. Nie wychodzę dziś wcale, czekam, aż ta śmierć przyjdzie w gości. Źle się rok kończy, źle! Ja sam czuję się nieswój jakiś... Ale ba! To mi się tak może wydaje...”
Mimo, że się czuł nie swój, dotrzymał Lenartowicz słowa staremu druhowi i, zamknąwszy mu oczy, na pogrzeb pociągnął. Na pogrzebie tym — pisze mi Artur Wołyński z 22 marca b. r. — Lenartowicz po kilka razy powtarzał: „Teraz moja kolej!” A zwracając się do Chodylskiego, dodawał: „Spodziewam się, że brat Ostoja — dostoi!”
Jeszcze większe wrażenie wywarła na umysł poety śmierć Julii Leonci, u której się stołował przez lat siedmnaście, a która w tym samym prawie czasie, co i Wczelka, rozstała się ze światem.
— „Nademną na trzeciem piętrze — pisze w dniu śmierci jej Lenartowicz — trupa ubierają, trumnę niosą na górę, jęki sierot, płacz, lament, — niech Bóg broni!
— Dorzucam na komin drzewek cyprysowych, które tu na funty sprzedają, palę podłe cygaro, i myślę o moich drogich sercu ze starych i nowych czasów. Może i mnie w tym roku przyjdzie się przespacerować na drugi świat... Ciekawość, jak to tam urządzone? Biedni my ludzie! znamy rzeczy po wierzchu tylko, jakeśmy je sami nazwali, ale jak się one same w sobie zową, jakie są najtajniejsze sprężyny i cel... począwszy od niewidzialnego owadu aż do objętości słońca... Et, co my wiemy!..

...Sny płoche nas bawią...

Dzwonią, otwieram, idą księża, baby, wyżej, wyżej... Ah, ah, jak smutno...
Od tej chwili powtarzał Lenartowicz często służącej swojej Santanni: „Obaczysz, że i ja tak wkrótce skończę!” A nastręczała ku temu zazwyczaj sposobność duża fotografia zmarłej, ofiarowana poecie przez męża nieboszczki.
Tak przechodziła zima. Lenartowicz wybierał się na wiosnę do Krakowa, aby wziąć udział w odsłonięciu pomnika Mickiewicza, i na uroczystość tę przygotowywał różne poezye, z których jedną przeznaczał na przedstawienie teatralne. Miał także zamiar udać się do Lwowa i tam pozostać aż do przyszłej wystawy, a nawet nie był od tego, aby się tam na dobre osiedlić. Tak przynajmniej domyślali się przyjaciele jego. Sam poeta wszakże zdecydowany co do tego nie był. On nawet na proponowany mu we Lwowie odczyt nie bardzo przystawał i z myślą rychłego powrotu do Florencyi się nosił.
... „Moi poczciwi lwowianie — pisze do mnie w pierwszych dniach stycznia tego roku — ucieszyli mnie życzeniami ilustrowanemi:

Ach skądże tyle wzięło się miłości?
Czy Anioł niebios na tej ziemi gości?

Do Galicyi wyrwałem się ze słowem, że pojadę, ot, by coś odrzec przecie na przysłane mi powinszowanie. Może, że i pojadę, ale nie na robienie wizyt. Przycupnę gdzie w lesie, że nikt się o mnie nie dowie. Odczyt... ehe! ale ba! tożbym się wybrał! Nie — niech młodzi probują sil swoich, niech wyzywają do walki; staremu nie czas, nie czas... Ale dość. Zobaczymy. W żadnym razie głosu zabierać nie będę. Do Lwowa wpadnę na parę dni, a potem, jakem się zapędził, tak powrócę na Montebello, chyba, żebym — co nieśmiertelnym się zdarza — śmiertelnych doświadczył losu i kości moje na Łyczakowskim pozostawił cmentarzu.”
Tak podżartowując sam z siebie i mimowoli z przeczuciami swemi się zdradzając, zaczął już porządkować papiery, rękopisy, sortować książki, które z sobą miał zabrać, i wykończać statuetkę Mickiewicza, którą odlewał w bronzie, dla Galicyi.

V.

Całej tej zimy, mimo ostrego chłodu i silnej tramontany, służyło Lenartowiczowi zdrowie wcale nieźle, a nawet służył mu i humor.
Zwykłe kółko przyjaciół i znajomych, zebrane razem, zacieśniło się niejako. Panie Jabłonowska, Ogonowska i Straszewska, Michał Sozański i Leon Zawiejski, który malował portret poety odwiedzali go codziennie.
Oto relacya z chwil ostatnich, podług szczegółowego opisu w listach panny Julii Jabłonowskiej, Chodylskiego Ostoi, Artura Wołyńskiego, a wreszcie wiernej jego, długoletniej służącej Giovanniny Santanni.
Dnia 2 lutego Lenartowicz wstał rzeźki i pisał listy, kiedy przyszedł go odwiedzić Ostoja Chodylski. Była godzina dziesiąta, i już gawędzili czas jakiś, kiedy nadszedł Zawiejski Leon, i tak na wesołej rozmowie zszedł czas do południa. Około pierwszej poszedł Lenartowicz starym obyczajem na obiad, do wieczornego bowiem późnego jedzenia przywyknąć nigdy nie mógł. Powróciwszy do domu, pozował Sozańskiemu godzin parę poczem wyszedł wizytę jakąś oddać na San Galio. Z San Galio do Porto Prato odbył drogę piechotą, gdyż tramwaje były przepełnione, a w dziwny jakiś sposób dnia tego przechadzka piechotą była mu miłą. Z Porto Prato na Montebello powrócił omnibusem i zaraz — ciągle jakiś podniecony nerwowo — udał się na herbatę do panny Jabłonowskiej, gdzie spędził cały wieczór. Były tam: panna Czapska, towarzyszka panny Jabłonowskiej, i pani Ogonowska. Około 11 wieczorem powrócił do siebie, nucąc jeszcze na schodach piosenkę, lecz gdy się zaczął w łóżko kłaść, niedobrze mu się zrobiło, i uczuł brak tchu w piersiach.

Natychmiast Giovannina pobiegła uwiadomić pannę Jabłonowską, która w tejże prawie chwili z towarzyszką swoją przybyła. (Mieszkała Panna Jabłonowska o dwa domy od Lenartowicza). Za jej przybyciem chory skarżył się na nieznośny ciężar w głowie, niepokój, smutek i silny ból w łokciach. Bólu głowy nie doznawał, a tylko ciśnienia na tył czaszki. Posłano po doktora. Lenartowicz stałego doktora nie miał, a o tej godzinie można było sprowadzić tylko dyżurnego. Jakoż odszukano go w najbliższej aptece. Był to młody lekarz, bez wielkiego, jak się okazało, doświadczenia. Ten, gdy przyszedł, opukał piersi, serce i płuca znalazł w porządku, zalecił spokój, przepisał maść do wcierania w łokcie, których ból uważał za reumatyzm. Ale nie był to reumatyzm. Był to pierwszy atak apoplektyczny, jedyny moment, w którym chory mógł jeszcze być uratowanym. Moment ten przeminął, a z nim chwila łaski, jaką śmierć zostawiła poecie.


Po wyjściu doktora, Lenartowicz uspokoił się nieco i prosił, żeby go zostawiono samego, mówiąc, że może uśnie. Panie zatem powróciły do siebie. Nie był wszakże kontent z lekarza i postanowił nazajutrz rano wezwać innego, znajomego sobie.
Uciszyło się, ale chory usnąć nie mógł. Giovannina go nie odstępowała. O pierwszej, czując rosnący niepokój i rozdrażnienie, podniósł się z łóżka i zaczął chodzić po swoim pokoiku, potrącając się o stół i stołki i mówiąc do siebie głośno słowa w języku, którego Gioviannina nie rozumiała. Naraz zawołał z wielką siłą. „Addio Patria! Addio miei lavori! Addio tutto!” — załamał ręce, stał przez chwilę ze spuszczoną głową, poczem siadł przy biurku, przeglądał papiery, listy, wreszcie wziął pióro i napisał do siostrzeńca, Stanisława Leszczyńskiego, kartę, której treść, podług przesłanej mi przez Artura Wołyńskiego kopii, tu podaję:
— Kochany Stasiu, czuję się bardzo kiepsko, nie wiem, czy do rana dociągnę, jak otrzymasz telegram o mojej śmierci, natychmiast przyjeżdżaj. Znajdziesz moje rozporządzenia testamentowe — wszystko, co posiadam, jest twoje, niech cię Bóg błogosławi. Twój Teofil.
Wszystko to pisane, jak hieroglifami. Musiał się po pisaniu tem czuć wyczerpany, bo zażądał koniaku. Wierna Giovannina skłoniła go, że się do łóżka położył. Zasnąć wszakże nie mógł. Uczucie nieznośnego ciężaru w głowie i ostry ból w łokciach powracały znowu razem z niepokojem i jakby przestrachem dusznym.
Przychodził drugi atak — śmiertelny. Około godziny 6 rano zawołał poeta mocnym głosem:
Giovanina ajuto! Il sangue mi va alla testa! (Joanno ratuj! Krew mi uderza do głowy!).
A gdy Giovannina podniosła mu głowę i na piersiach swych oparła, zawołał jeszcze:
Gesu, Gesu, Maria ajutatemi! Che rumore! Che rumore!
A wtedy stracił przytomność, zaczął ciężko dyszeć i po dziesięciu minutach skonał.
Krzyk Giovanniny sprowadził sąsiadów. Ktoś skoczył po pannę Jabłonowską, ktoś inny po lekarza.
— Wbiegam — pisze mi panna Jabłonowska — chwytam za ręce, wołam — daremnie! Wtem wszedł doktor i dotknął serca Lenartowicza — już nie żył.
Lekarz stwierdził śmierć na apopleksyę. A był to ten sam dyżurujący w poblizkiej aptece, który pięć godzin temu zapisywał zagrożonemu śmiertelnem uderzeniem na mózg człowiekowi maść salicylową! Tak więc umarł poeta, prawie że bez ratunku, prawie że bez próby wyrwania go śmierci.
Około ósmej zeszli się w pokoju zmarłego: panna Jabłonowska, pani Ogonowska, panna Czapska, Ostoja-Chodylski, Zawiejski, Sozański, opieczętowali komodę i kufry, a chociaż Lenartowicz polecił pochować się na Tespiano i na pogrzeb swój 400 franków przeznaczył, zdało się jednak wszystkim, iż co do tej kwestyi, należy zasięgnąć zdania krewnych i rodaków.
Panna Jabłonowska telegrafowała do Wołyńskiego w Rzymie, do Władysława Mickiewicza w Paryżu i do Leszczyńskiego w Warszawie, aby natychmiast przybyli.
„Kiedym otrzymał telegram — pisze mi Artur Wołyński (także już dziś zmarły) — do pociągu zostawało jeszcze siedm godzin. Podałem tedy do dzienników wiadomość o śmierci Lenartowicza i o jego zasługach literackich, rozpisałem listy i rozesłałem telegramy do przyjaciół w Krakowie, aby rozpoczęli odpowiednie starania dla przeniesienia zwłok na Skałkę.”
„Lenartowicz zostawił w domu gotówką około 150 lirów, a prócz tego siostrzeniec jego, nie mogąc na razie opuścić Warszawy, przesłał telegrafem na ręce panny Jabłonowskiej 800 franków na pogrzeb. Tym sposobem, gdym 4-go lutego stanął we Florencyi i oświadczył tamecznym rodakom, iż zwłoki muszą być balsamowane, bo zostaną przewiezione do Krakowa na Skałkę, żądanie to nie natrafiło na żadne trudności pod względem finansowym, tembardziej, żem się podjął za 250 lirów zabalsamować zwłoki, a za 100 sprokurować dwie trumny, jedną ołowianą, drugą orzechową i wyjednać od władz włoskich wszelkie upoważnienia.”
Przed zabalsamowaniem, którego szczęśliwie dokonał doktór Barbaci, Strzembosz zdjął fotografię zmarłego, Sozański zrobił szkic akwarelowy, a Zawiejski zdjął maskę z twarzy i z ręki.
Dnia 6 lutego krakowska rada miejska jednogłośnie uchwaliła sprowadzenie zwłok Lenartowicza własnym kosztem do Krakowa i pochowanie onych na Skałce.
Przeniesienie zwłok do kościoła Santa Lucia del Prato nastąpiło d. 7 lutego, o g. 5 po południu. Pogrzeb był jak najskromniejszy, ale musiano nająć umyślnie karawan, aby na nim rozwiesić 18 olbrzymich wieńców, które włosi i rodacy zmarłemu nadesłali, oprócz trzech wieńców bronzowych: od wydziału krajowego, od miasta Lwowa i od lwowskiego koła artystyczno-literackiego.
W czasie pogrzebu poetka włoska, a przyjaciółka Lenartowicza, rozdała obecnym piękny sonet na cześć zmarłego, przełożony następnie przez Cezara Polewkę z Rzymu na polski i łaciński język.
Ponieważ zwłoki Lenartowicza później dopiero do Krakowa przewiezione być miały, po kilkunastu dniach przeto zabrano je z kaplicy kościelnej do depozytu municypalnego.
Oprócz sonetu pani Boneschi-Ceccoli, obiegała w tym czasie po Florencyi pełna duchu improwizacya przyjaciela poety, ojca Spaccia, wypowiedziana u księcia Bonelli-Crescenzi d. 9 lutego. Padre Spaccia przybył do Florencyi dla odwiedzenia naszego lirnika, ale odwiedziny te mógł mu oddać tylko — w grobowej kaplicy. Improwizacya ta nie kwili, nie boleje, nie płacze, ale ogromnym rzutem myśli obejmuje przyszłość, nie znikomość życia wskazuje, lecz znikomość śmierci. Jest silna, ma loty swobodne, szerokie, i żałuję bardzo, że jej tu przytoczyć nie mogę.
Wracam po ostatnie wrażenie do listu panny Jabłonowskiej.
Twarz Lenartowicza była po śmierci pogodna i spokojna; wyglądał tak, jakby tylko był uśpiony. Zdawało się, że lada chwila otworzy oczy, spojrzy, przemówi...
Trumna i pokój zarzucone były wieńcami.
W pokoju, oprócz rodaków i znajomych z równej poecie sfery towarzyskiej, stanęła też i garść biedoty różnej, która się garnęła z całej dzielnicy miasta do Lenartowicza.
Przychodziło to na gawędy, na narady, na utyskiwania, czasem po grosz, czasem po dobre słowo, czasem po westchnienie współczucia. Dobre słowo — to miał dla wszystkich i zawsze, a szło ono z duszy.
Był poeta w całej okolicy Montebello znany przez ubogą ludność, jako „Signor Professore”, wszakże nazywano go i poufalej także. Kiedy, przybywszy do Florencyi, pierwszy raz na Montebello się znalazłam i widząc trzy domy oznaczone N-rem 24, pod którym mieszkał Lenartowicz, wahałam się, gdzie go szukać, wybiegł z blizkiego kramiku jakiś łatacz obuwia z dratwą i starą cholewą w ręku i, popatrzywszy na mnie, zapytał:
Al Signor Teofilo?
Si — odrzekłam. Lo conoscete?
Ecco-la! — roześmiał się łatacz. — E mio amico! E amico dei poveri genti.
Dziś kiedy myślę o tem, chętniebym to słowo biedaka położyła między grobowe napisy poety: Przyjaciel ubogich.




VI.

W posiadanych przezemnie listach Lenartowicza, jest cząstka, która — zdaje mi się — że nietylko do mnie należy. Są to myśli i nastroje, które nawet tak, jak je tu kładę, wyrwane z całości, luźne, mają własny ton i własną barwę. Czasem jest to ziarno, czasem kwiecie, a czasem ów liść kaliny, na którym sierota zapisuje wszystko co jej do głowy przyjdzie, aby go wiatr cichem wianiem zaniósł do rodu, do brata.
Jakkolwiek drobne fragmenty te, te linie, odbijają przecież w sobie coś z duchowego oblicza poety. Nie wybieram ich, nie porządkuję, nie poddaję żadnemu planowi. Otwieram tekę, biorę te różnej barwy i różnej formy kartki, a czem się podzielić można, tem się dzielę.

„Patrz daleko, czuj głęboko,

Młodą duszę wznoś wysoko,

I za celem goń”...

Jest to pierwszy wierszyk, który w życiu mojem napisałem, a który profesor gramatyki Kurhanowicz w gramatyce swojej przed laty 45 zamieścił.
Programowi temu ani na chwilę się nie sprzeciwiłem. Niewielkie były moje siły poetyczne, z drogi jednak wytkniętej w życiu nie zboczyłem, i każdy mi brat, kto w imię miłości przychodzi.
Gawęd próżniacznych unikam. Nie trzeba mi słów drewnianych, ani słów kamiennych; trzeba mi się śpieszyć, żeby pokończyć pozaczynane roboty, pracuję od dnia do nocy, czytam wiele, choć oczy bolą i krew do głowy uderza; jutro nie moje, śpieszmy się!
...Kiedyś przyglądałem się ludzkiemu gniazdu cieniów i świateł. Na stole anatomicznym leżało przedemną serce biednego człowieka, a profesor medycyny, przyjaciel mój, ś. p. Paganuci, prawił o napływach i odpływach krwi w arterye, ja zaś rozszerzyłem te galerye do nieskończoności, prawiłem mu o aniołach, które na łódce myśli złotej żeglują do środka i bardzo im tam dobrze, poprostu, jak w niebie. I cóż powiesz, uczony doktór złożył okulary i poważnie się zadumał. Ot, co to wyobraźnia!
...Myśl i serce, to twój zakąt, praca i przyjaźń, która jedna ucieszy się twojej robocie, potem trochę muzyki, świeżego powietrza, pies wierny, który ci patrzy w oczy tak poczciwie, jak mój Morino, kawałek mięsa, kawiny trochę i cygaro... A jeśli komu tego mało, to jest wymagający, zbyt wymagający od życia! Ano prawda, i zdrowia też trochę lepszego, niż moje...
...Co mam trzęsienia ziemi! (pisze w czerwcu 1891 r.). Być bardzo może, jak przepowiadał geolog Gorini, że całe wybrzeże neapolitańskie, Rzym i część Toskanii runie i pokryje się morzem, jeśli galerye podziemne obrysują się, spaczą i zapadną jedne na drugie w procesie wieków. Wszystko może być i może nie być. Nam, przygotowanym w każdej chwili do odejścia, spokój niech towarzyszy do ostatniej chwili, a kiedy będą pękały podstawy skorupy, na której wleczemy naszą egzystencyę, powtarzajmy: Wielki jest równie w zniszczeniu, jak w budowaniu — duch! Wolności ruiny i budowania kto mu zaprzeczy?
Przed wiekami woda pokryła Atlantydę, dziś może pokryć część Europy — i cóż stąd? Na drugiej półkuli odkryją się lądy; ziemia zazieleni. Wolni, jak on, kończmy, jakeśmy zaczęli; kto rujnując, kto tworząc — bo zrujnować to się tylko da, co ruiny godne, a stworzyć to tylko, co ma zaród życia. Kto bratem ludzkości, niechaj idzie z nami, kto wrogiem, niech próbuje sił swoich. Ja wierzę w zwycięstwo dobrych. Że źle, że smutno, to nie powinno wpływać na działalność niczyją. Im więcej złego, tem więcej pracy — a kto pracuje — żyje. Im większa boleść, tem większa miłość, słaby się tylko zniechęca. Duch, który w bezpośrednim związku z prawdą wiecznie spokojną, nie pozostaje w tyle. Naprzód! Naprzód!
...Kiedy patrzę na młodość i młodzież, napełniam się po wręby serca radością. Bóg z nimi! Ale tej młodzieży pieśni moich już nie trzeba.
Młodości! Tobie bóle, męczarnie, ale i rozkosze — starym sen, sen długi, i... kołyska bez biegunów...
— Praca umysłowa starych ludzi, jeżeli wyjdzie bezimiennie, może zrobić pewne wrażenie, z imieniem autora, — żadnego. — A czemu, na to mój Sokrat odpowiada:

„Starcom umierać należy, wstrętni są młodym umysłom,
Tego, co z nimi, wyśmieją; tego, co przeciw, zabiją!”

Gdyby Mickiewicz w późnym wieku napisał był swoją „Odę do młodości”, czy zrobiłaby jakie wrażenie?
„Odysea” jest piękniejszym poematem od „Iliady”, ale, że, jak mniemają, napisana w starości, krytyka nazywa ją dziełem drzemiącego Homera.
— Najpiękniejszy poemat Huga (jak nic podobnego nie napisał) „Śmierć szatana” (pośmiertny) jakże przyjęto? Kto o nim się rozpisuje? A czemu? bo napisany w starości. Dantejskie „Piekło” najwięcej się podoba, choć jest niewypowiedzianie niższe (jako idea i poezya) od „Czyśca”, ale pierwszą część pisał młodym.
Nie... poezya jest dzierżawą młodych i jest w tem racya: społeczeństwo ogląda się za wagą nietylko słów, ale i czynów, których rękojmi zniszczone siły już nie dają.
...Nigdy ja o sobie nie miałem wielkiego wyobrażenia i całą moją namiętnością, pretensyą może, było wsłuchiwanie się w głosy natury niezepsutej, które nie powiem, żeby mi się udało oddać w słowie:

„Z ust tych słyszane potrącam słowa,

Lecz się wiernością wielką nie chwalę:
Kryształem była śpiewaka mowa,

A w moim męty ujrzysz krysztale”.

..Są dusze, do którychbym pielgrzymkę piechotą odprawił rad, jak do cudownego miejsca...
...Wiesz co o Jeżu powiem? Ma on takie struny stepowe, jakich ani Bohdan, ani Goszczyński nie znali... Tkliwa, a mocna dusza, widun osobliwy, nad szeroką stepową lirą wietrzną siłę zaklęć ma...
...Po zgonie Józefa (Kraszewskiego) ciężko mi i uspokoić się nie mogę, jakbądź życzyłem mu śmierci, patrząc na ciągłe konanie; jednej chwili nie było, w którejby nie cierpiał. Strach! wszystko było zrujnowane i tylko wolą trzymał się ziemi — gwałtem żyć chciał...
Z Warszawy piszą mi, że tam go obrabiają teraz biedaka, odmawiają zdolności, pomiatają... Ależ bo my posiadamy osobliwą skłonność do pogrzebów! Pochowamy świetnie, a potem na grób naplujem. Grzebiemy prochy i grzebiemy ducha, pro bono jakiegoś nowego Zyganta (niby olbrzyma) i na cześć takowego pisząc, świszcząc, wierzgając, wyprawiamy hekatombę z biednych stu cieląt przeszłości..
Najszczęśliwszym ze wszystkich piszących był zmarły Bohdan. Biedy, nędzy nigdy nie doświadczył, złości, potwarzy, żółci wściekłych żmij — nigdy. Zdrowie nie opuszczało go do samej śmierci, nigdy nie chorował, przyjaciół koło szerokie zawsze go otaczało, dobre słowo i życzliwość najznakomitszych posiadał, dożył 84 roku życia, nic nie tracąc z władz umysłowych, a po zgonie prawie że go do apoteozy przyjaciele podnoszą; i czegoż więcej życzyć sobie można? Tego chyba, żeby zobaczyć sen swój wyśniony. Czego on już nie zobaczył...
...Z literatów starych nikt mi nie pozostał teraz, prócz Aleksandra Chodźki. Jedyna to za krajem figura seryo naukowa, a Klaczko druga.
W kraju, prócz Małeckiego, we Lwowie prawie nikogo nie znam. Za wielkie to na mnie, małego mazura, pany. Poczciwy Kraszewski, jeden był bez pychy. Adam Asnyk — jasna to dusza, która zużywa swoje siły na niewdzięcznej niwie. Hugo Foscolo wyczytał gdzieś w statutach bardów skandynawskich, że im zabraniały mieszać się do waśni politycznych. Bardowie śpiewali wprawdzie i wojnę i pokój, występując w chwilach stanowczych, ale powszednie kłótnie obce im były. Protagonistom nie mieszać się do chórów! Co wywalczyli w parlamentach Byron albo Wiktor-Hugo? Nic. Niech masy idą za natchnieniem poetów; ale oni, ptaki górne, niech samotni zdala kłótni pozostają!
...Heysego znałem tu w oryginale, przez długi czas bowiem przebywał we Florencyi, i ze starym Fransonim, który mnie swoją przyjaźnią zaszczycał, w blizkich był stosunkach. Powieściopisarz i poeta znakomity, ale niemiec ze wszystkiemi nienawiściami niemieckiemi do francuzów i słowian. A dziwna rzecz, bo pozatem natura marząca, poetyczna, pełna tej ślicznej fantazyi, do której szczęśliwi tylko mają prawo.
...Czy ich licho, Taina i Brandesa, już nie mówiąc o „poetyce” Horacyuszowej i nieśmiertelnym Boileau! Kij oddawna leży na ziemi, a barany estetyczne rozpędzają się i skaczą na wysokość trzymanego! Co oni, choćby oczy wyparzyli, innego w poecie, prócz poezyi szukają?...
...Ej, grzebiąż u nas ludzi, grzebią... Ledwie dym jednych pochodni przewieje, już się gdzieś zapalają drugie, już trzecie, że aż w głowie się miesza od tego dymu... Ledwie pochowali Mieczysława Darowskiego, już ci niosą Tytusa Chałubińskiego. Poczciwy, zacny Tytus, którego znałem od roku 1846, ileż to wieczorów z nim razem przepędziłem! Doktór, marzyciel, humanista... Ignaś Komorowski śpiewał mu piosnki pierwsze moje, do których nuty dorabiał, „Kaliny,” „Maćki,” „Sieroty”, „Oryle,” „Kurpie” i Pan Bóg wie nie co, a Chałuba wzdychał, wielkiemi krokami się przechadzając. Pamiętasz — mówił do mnie w 1875 roku, kiedyśmy się spotkali w Krakowie — ulicę Przejazd i nasze muzykowanie? Ha, cóż! Idee nieprędko kwitną i nieprędko owocują, ale to niech nas nie zniechęca; trzeba iść, trzeba iść zawsze naprzód!” Byłem u niego w hotelu Saskim, poznał mnie ze swoją żoną i córkami; był u mnie potem w parę lat we Florencyi, zawsze ten sam, zawsze młody sercem i umysłem, zdawało się, że czas go nie pokona, a czyliż go pokonał? Nie, to on zwyciężył czas nieśmiertelnością swojego wzniosłego ducha... Przysłał mi książki nowych historyków naszych, zawsze uczynny, zawsze dobry, dziwnie uprzywilejowana natura. Czemuż się innym choć dziesiątej części tej dobroci nie dostało!...
...Nie śmiej się ze mnie, jeśli ci powiem, który dziś śpiewak panuje u nas, — oto Bekwark, ów z czasów Batorego:

W Krakowie — Bek.
W Warszawie — Wark.

Jedni beczą, a drudzy warczą na siebie a kiedyż Kochanowski zawładnie sercami? Kiedyż się pokochają?
...Idźmy naprzód, niosąc każdy światełko swoje, bacząc, aby nie zagasło; nie inaczej gwiazdy czynią po przepaściach niebios, a wszechświat tem trwa i trwać będzie.
Nie myślmy o szczęściu osobistem, o naszym znikomym prochu. Kiedyś tu czytałem Bossueta, a jedna jego myśl uderzyła mnie przerażającą prawdą:
„...Nie szukaj siebie, bo biada ci, jeśli przy końcu wędrówki znajdziesz to, czegoś szukał. Będzie to próżnia, czczość, zniechęcenie i nuda”...
...Jeżeli ludzie uderzają na ciebie, znak to, że musisz mieć skarb jakiś, który ci chcą wydrzeć, serce, wyższość jakąś, spokój duszy, może niedbanie o nich.
— Szczęśliwy, komu obojętną rzeczą to, za czem się świat ubiega: Znaczenie, i czyja boleść osobista krótko trwa, leczona promieniami przyjaźni!
— Kto się za dni tych rodzi, rodzi się, jak w lesie; a przecież świat nie idzie w cienie; on się przez las ten przedziera, on idzie przez cienie do światła.
— Ci, co dziś broją, za kilka lat będą garścią prochu; nie trzeba na to lat stu, o których myślał Xerxes; rok, dwa, i ulecą z wiatrem. Ale tymczasem ziemia pęka, a wóz losów świata, puszczony z wyżyn, coraz prędzej leci...
Jedyny środek, żeby jeszcze żyć jako tako jest: pracować, nie tracąc nic z pięknych wrażeń z natury i z życia, określić sobie koło i w tem się obracać, kochać, kochać i kochać biednych i cierpiących, a resztą niech się Fatum przedwieczne zajmuje.
— Jeśli ci ludzie mówią: Otośmy obojętni na wszystko, co z zewnątrz przychodzi, to im odpowiedz: Stoicyzm wasz — teatralny: to także konieczność dania z siebie widowiska, to szermierstwo z bólem, to także gloria...
— Na wszelkie rodzaje suchot ludzie umierają, a na suchoty serca tyją.
— Jestem, jakim jestem; sto razy na dzień lepszym i sto razy gorszym; sto razy słabszym i sto razy silniejszym, a wtedy tylko szczęśliwy, spokojny, kiedy ręka i głowa pracą zajęte, i wtedy tylko, kiedy na chwilę ręka przyjazna dłoń moją uściśnie, a przyjaciel popatrzy na mnie, na moje życie, i, nic nie mówiąc, łzę na oku otrze...
— Optymizm, czy pesymizm? Ani jedno, ani drugie; ani za różowo, ani za czarno... Komu dzisiejszy stan świata serca nie rozdziera, winszuję! Z tego można robić posągi, ale przedmiotem do posągu pewno on nie będzie! Kto wątpi o wszystkiem, jest samobójcą, zaprzecza bowiem użyteczności pracy, która przecież na coś się w przyszłości przyda, i własnej, niezaprzeczalnej działalności ducha. Pomiędzy dwiema ostatecznościami wszakże wybierając, wolę zbuntowanego pesymistę, niż spokojnego, milutkiego samoluba, pokrywającego się płaszczykiem niczem nienaruszonej wiary. Ale na pesymistach quand même także czarny krzyż kładę: są to przyjaciele spokoju na — cmentarzach.
Nie, ani z jednymi, ani z drugimi, ale raz z tymi, raz z owymi; pod przewodem własnej myśli, oświecanej bezpośrednim wpływem tego światła, które w ciemnościach świeci. Szczęśliwy, kto się w dziecinnej wierze utrzyma, kto dzieckiem przejdzie Czerwone morze krwi — suchą nogą! Nam trudno się pochwalić tym spokojem... O, nam trudno! Dziesięć razy na dzień jestem pesymistą, i dziesięć razy przerzucam się na spokojny obszar ufności. Na jednej tedy łódce jesteśmy, tylko, że ja ostatecznie nie tracę z serca nadziei dobicia do brzegu, zwyciężenia fal burzliwych; może dlatego, że jestem blizki końca...
— Kiedy chmury ciągną, a deszcz siecze, jakoś nam lepiej: myślimy, że, jeśli nie ludzie, to natura z nami współczuje. Złudzenie! Ale dobre i to. Na odkrytem niebie chcielibyśmy widzieć twarz ojcowską, pocieszającą, miłościwą. Ale wypatrz i wypłacz oczy, nic nie zobaczysz — błękitna przestrzeń powietrza, a za nią czczość i otchłań. A gdzież Bóg? W sercu, w kochającem sercu i w ogromnej harmonii bytów...
— Dwie skały stoją na rychcie, jak się starzy wyrażali, wszystkim naszym rozumowaniom, rachunkom i wątpliwościom, i ani raz ich przestąpić: obawy o przestrzeń zatrzymuje nieskończoność światów, obawy o byt, wieczność, trwałość zmienna, a niepożyta. A jeśli tych usunąć nie można, co za szaleństwo przeciwko ościeniowi wierzgać!
— Z boleści rosną ci skrzydła; granic nie pojmiesz; ale punkt środkowy ten jest w tobie i nad tobą... memento: Cierp, a leć! Otwarte masz światy.
— Jeśli mam być ostatni z niefortunnych, oby tak prędzej było! Aby nam pogodniejszy dzień świecił! Niebardzo wszakże na to się zanosi. I wasz dzień zadymiony i pochmurny, i wam nie na różach spoczynek, albo raczej na różach, ale na tych jerychońskich, z których dziateczki jerozolimskie cierniową koronę uwiły...
— Prawdziwy poeta nigdy się nie doczeka ani łaski salonów, ani pokupu u żydów, ani błogosławieństwa jezuitów, ani wieńca anarchistów, ale będzie połykać łzy w ciszy, uśmiechając się do świata. Ubogie sieroty popatrzą za nim, ale się mu nie ucieszą, bo on pośród nich najrzeczywistszym sierotą i najgodniejszym serc ludzkich, więc im współzawodnictwo robi. Świat modny będzie z niego szydził; wszystkie małpy i papugi przedrzeźniać go będą i na języku imię jego podrzucać. Doświadczy zdrad, niepoliczonych potwarzy i oszustwa od dusz niby pięknych, pełnych uwielbienia dla poezyi... Jeśli ma dzieci, to dzieci pytać go będą: Ojcze, czemu nie patrzysz na to pogodne słońce, czemu się nie cieszysz, łamiąc chleb z nami? Czy ci chleb nie smakuje, że przełknąć go nie możesz? A on wtedy, całując dzieci, odejdzie, i w ukryciu ryknie płaczem... I znów przyjdzie jakiś powiew i tak mu serce usposobi, że błogosławić będzie sieroctwu swemu i samotności swojej, i łzom swoim, i ubóstwu swojemu, i oczy się jego rozpogodzą i duszą odetchnie swobodnie, żeby nabrać siły na jutro. A to jutro przyjdzie z cięższą nędzą, z tęsknotami, strachami, obawą samego siebie, z szumem wszystkich burz, z hukiem wszystkich dzwonów, z zamętem w głowie, w którym rozlatują się i rwą wszystkie myśli, i tępieją wszystkie uczucia, prócz czucia ciężaru życia...
— Mądrzy my nad wiek swój, uczeni, a bez miłości, bez duszy; jak filozoficzna książka pierwszego lepszego niemieckiego fabrykanta nici dyalektycznych — a to strach! Co niegdyś zbudzało w nas myśli i poruszało serca, ziemia, lud, przyroda, wydaje nam się nudne i prostackie. Bogowie my, wszystko wiedzący i na wszystko proch z hawańskiego cygara strząsający, wszystko nam: dzieciństwo! Przesądy! Jezuityzm!... Nadzieja w tem, że i to przejdzie, i istota nasza głębsza się odkryje. Nam trzeba wciąż się przebierać i w coraz nowych, według fasonów zagranicznych, występować sukniach: w wielkich chwilach wszakże ustaje to, zrzucamy poliszynela maskę i w kmiecej szacie stajemy na sądy boże...
— Kiedyś czytałem w jednem „Revue” paryskiem opowiadanie o Ameryce, w którem autor przytacza następujący dyalog między nim a małem dzieckiem w Nowym-Yorku:
— Kochasz ty ojca?
— O, bardzo!
— I jakże to bardzo?
— Jak pięć dolarów.
— Dobrze! A matkę?
— O, matkę, to więcej, niż siedm dolarów!
Otóż czasy są takie, że wielu i dla wielu rzeczy, nieopłaconych złotem, tak uczucia swoje taksuje.
— Hej, starość! Czas spycha ciało w groby, w galerye Plutona, a dusza za Platonem w świat wyższy się podnosi, za Sokratesem, za Dyonizym, za Pawłem, za jedną kartką, za jednem ożywczem słówkiem dobrej wieści — Ewangelii..
— W Paryżu, u sekretarza Ksawerego Branickiego, widziałem księgi stare, pełne znaków mistycznych i słów niezrozumiałych. Oczywiście, że, jak legendarny Faust, nie próbowałem studyować tej materyi, otoczony globusami, krokodylami zasuszonemi i t. d... Nie pogardzając wszakże przyszłością, zadawałem sobie zagadnienia, w co się przerodziły średniowieczne owe naukowe zamachy i pod jaką dziś ukrywają się formą, ile że nic nie powstaje, coby nie miało w czasie racyi bytu — fenomeny odmienne, substancya wiecznie taż sama. I otóż: Towiański, Hume, Cardec, spirytyści poczęli się przesuwać przed ciekawą myślą; misyonarze święci i nie święci, święta Teresa, święty Wincenty z Ferrary, Franciszek z Paolo, nasz lud, wierzący w złe i dobre, szkockie chłopy i nadreńska jasnowidząca z Prevost, i doktor Klemens Brentano, i Swedenborg, a z rozmyślań nad całą tą sferą wypadnie chęć poznania nietyle treści ich pism, ile, choćby w najmniejszej części, charakteru, wysnuwającego się z ich serc, czy z ich fantazyi: słowa; chciałem wiedzieć, jaką muzykę ma mowa tych ludzi. Toć przecież inaczej pokorny prostaczek mówi, a inaczej zimny i nadęty Hegel; inaczej skromny Bernardin de St. Pierre, a inaczej pierwszy lepszy, dajmy na to, pyszałek, z pierwszej lepszej wszech-nicy — i, podług owego charakteru, tonu muzycznego, chciałem rozpoznawać adeptów nowej białej i czarnej magii...
No i doszedłem dużo, i umiem teraz na pamięć różne muzyki słowa pisarzy naszych i nie naszych, wiem, kto ma skromny i piękny ton świętej Teresy, kto wzniosły ton Pawła... Muzyka słowa zdradza mi ludzi; wiem, kto leci w świat jasnych a smutnych gwiazd, kto w piorunowe światy, kto w rozemdlenia ptasze a słowicze — ton wpierw mnie, niźli pieśń, uderza. Mój ton był kiedyś tonem aniołów pańskich o zachodniej zorzy... teraz się zmącił, zawiele westchnień przejadło me spiże...
...Wolność budowniczych rozwalających szybuje o jednem skrzydle i przeto nie przebija się po za świat planetarny. Filozofowie ci ścieśniają sferę krążenia myśli i zniewalają ducha do służenia tylko ziemi. Ale ziemi służyć dobrze może ten tylko, kto, jak drugi Adam, z nieba się narodził, przejrzał, i wolnym się obaczył w ogniach miłości.
Zasnął Adam, i powstała z boku jego Ewa-rodzicielka; zasnął na krzyżu Chrystus, i rzuciła się z boku jego ze strumieniem krwi i wody — miłość. Ach! ach! ileż cudów, jaka ich linia nieskończona, Pro figurabuntur omnia mistica...
— Wigilię przepędziłem samotny w moich czterech ścianach, czytając przy kominku Biblię, która ma dla mnie zawsze urok niewypowiedziany. I pomimo, że czytam Renana i Strausa, od tej Boskiej prostoty oderwać się nie mogę. Ej, co oni gadają! Tu jest prawda, tu miłość i natchnienie, a tam grzebanie po archiwach... Ot, masz rozumowanie starego włóczęgi, niedołęgi ciałem, ale którego dusza wyzwala się, i im mniej czuje na sobie tej nędznej gliny, tem jej się szerzej otwierają wieczyste gościńce... Obyż się jak najprędzej na swobodę dostać...
Wiara, wiara... A toć ja się tej wiary nie nauczyłem, ale ją wytęskniłem w mojem nędznem dzieciństwie, wycierpiałem, wyłkałem z niebios, czy z głębin gdzieś duszy — i, jak piorun, mi przyszła w młodym jeszcze wieku.
— Czy złych, czy dobrych więcej?.. Ej, więcej dobrych! Ale złe w oczy skacze, serce rani, obraża uczucie, myśl buntuje, zniechęca do czynu, a to są wszystko owe nieodpuszczone winy przeciwko Duchowi... Dobre jest zazwyczaj słabe nieobronne, więc kryje się, więc go i nie widać tyle. Daleko dopiero od źródła wynika wspaniała rzeka pochodu ludzkości, z tego, co dobre, poczęta w ukryciu...
— Żeby się wtajemniczyć w szum drzewa życia, trzeba się z niem zrastać, z tym samolubem lasów, i to jest podstawą powodzenia wszystkich realistów; idealiści, wchodzący z drzewem tem prawie że w niedotkliwy stosunek, zawsze będą większości obcy i mniej zrozumiali, bo sami mniej rozumiejący...
— Świat pieśniowy więcej mówi do mnie, niż wszystkie filozofie, nie wyłączając Joachima Fiore z Kalabryi, z XII w., poetyczniejszej od Platona i Arystotelesa. Ten powiada o sobie, że pił ze złotego kielicha wiedzy, podanego mu przez anioła filozofii, która od wieku do wieku, wijąc się przez przestrzenie myśli, w ostatnich czasach wysnuła Schelinga, i naszego Zygmunta... Ale są rzeczy zakryte, o których nie można śpiewać, nie odkrywając ich...
— Anielstwo, czy dyabelstwo sztuki może nas nastroić do pogodnych tonów. Cóż po tem, kiedy, składając pióro, brzydzimy się sami sobą i wymawiamy, czemu nie jesteśmy takimi, jakimi jesteśmy... Czemu? A to temu, że prawdziwa boleść — to nasza najprawdziwsza własność, której się na profanacyę nie naraża. Zachowaj ją, zachowaj, ukryj i po zgonie nawet nie masz potrzeby mówić o niej, bo ona świecić na tobie będzie — tak doradza duch dobry... Bądź spokojny, nieporuszony, niezakłócony wobec świata żadną boleścią, a będą cię podziwiać i chwalić ludzie, których nie dotyka twój smutek, a prędzej zraża obawa, żebyś się nie odwołał do ich współczucia. Ale ba! Współczucie! A skąd go wezmą? Bankruty uczucia najwięcej lękają się, żeby kto do ich pustej kasy nie zapukał...
— Zdarzają się dusze poczciwe, ale słabe i dające się porywać ogólnemu usposobieniu tak dalece, że, spostrzegając ich lekkość, ani się powitaniem ucieszysz, ani pożegnaniem zasmucisz... „Non raggioniam di lor, ma guarda e passa”.
To, co jest — jest w całym świecie. Czytaj Hamerlinga: co za zimne szyderstwo! Żadnej idei zapładniającej, żadnej miłości, a jaka forma doskonała! W muzyce — anarchia, wagneryzmem zwana; w poezyi — czczość dekadentyzmu, w filozofii — ateizm i wściekłość dysekcyi szpitalnych, w kaznodziejstwie — dogmat, w architekturze — eklektyzm, w społeczeństwie — samobójstwa, niepowściągniona żądza śmierci... Dzień w dzień wyciągają topielców i wynoszą czaszki roztrzaskane. Ale czy to koniec? Nie, to nie koniec. I nie będzie nawet końcem żadna nawałnica, po której znużenie powstrzyma zabójstwa i gaszenie ducha, aż ziemia buchnie roślinnością żywą, zdrową, i świat pójdzie dalej.
— Parę dni temu byłem nad morzem; z Pizy o godzinę drogi lasem sosnowym do San Rossore wybrałem się, żeby szerszy świat obaczyć. Sarny, pasące się przy drodze, spoglądały na mnie wielkiemi czarnemi oczami, las, cisza, morze czyste, spokojne. Nagle pod zachód zaczęło się burzyć, bryzgać o brzegi, szumieć, a mnie do myśli powróciły Oceanidy Eschylosa, lecące żalić się nad losem Prometeja. Duch to Prometej wiecznie cierpiący, a pieśń — Oceanida płacze nad kaźnią jego...
— Kiedyś komuś, już i nie pamiętam imienia, napisałem był czterowiersz, który tu powtarzam:

Jeżeli to już znane z życia i z powieści,

Że, kto szuka radości, znajduje boleści,
To i czemuż tej prawdzie nikt nie czyni zadość,

I nie szuka boleści, żeby znaleźć radość?

Są łzy, w których jest życie, kiedy w śmiechu nieraz śmierć i trut grobowy. I są zwątpienia, w których jest więcej wiary, niż w tysiącach modlitw, klepanych przez dewotów bezmyślnych. Niedostępność najwyższych, cichych bólów jest oraz niedostępną dla ogółu doskonałością bóstwa w człowieku.
—- Boleść jest także rośliną, nie gruntem, ale rośliną, która wydaje kwiaty. Kochaj, tęsknij, śpiewaj, czy walcz, i odejdź, gdzie wszystko odchodzi, gdzie — jak powiada Arnoult — odlatują liście róż i liście laurów...
— Cięższej epoki, jak dzisiejsza, nie dostało się żyjącym, i dlatego to właśnie schodzić nam trzeba na ostatnie horyzonty, odbiegać w świat, pełen ogni Bożych i ciszy takiej, że aż się zdaje, że myśl kolońskiemi czy wrocławskiemi organami huczy nam pod czaszką, tylkoć się trzymać, żeby równowagi nie stracić.
Arcydzieła wielkich mistrzów, biblioteki — lasy książek — to dużo, ale to nie wszystko dla kogoś, komu zaczarowała duszę sfera sosnowych lasów ziemi nieurodzajnej, śniegiem zawiana, zadymiona, smutna — rób, co chcesz, ani się z tego wyzwolić! Odpędzaj czary, zaprzysięgaj, na nic — i tak aż do skonu. Już cię ani obeliski, ani marmury, ani palmy nadmorskie, ani pomarańcze nie cieszą.
Wspominasz nędzę dzieciństwa swego jak rozkosz, tak wielką, że ci od niej serce pęka...
— Wielki Bajron podsłuchał przekleństwo duchów w Mantredzie, a nie było ono inne, jak „Żyj!” Gdyby duchy dodały: i pracuj! — byłyby aniołami, przekleństwo stałoby się błogosławieństwem, a bezpłodna rozpacz czynem.
— Choćby zostało tylko kółko z kilkorga żyjących dla idei złożone, to duch nie zginie, utworzy atmosferę jasną i wyda z siebie nowe światy. Znajdź mi kilka dusz wysokich, a będę miał odwagę raz jeszcze rozpocząć życie, nawet — po potopie.
— Myśli przepadną? — niech przepadają! Imienia nikt nie powtórzy? — niech zaginie! Przylecą szlachetniejsze ptaki, pieśń wieczna nie zcichnie; co mnie do tego, że sam w jej wybuchu zaginę?
— Wielka lutnia ziemi, kiedy nie będzie dotykana ręką wtajemniczonych we wszystkie łzy, i we wszystkie szumy lasów, i we wszystkie smutki rozchodników po grobach, wtedy stanie się, że:

— Kiedy natchnień nie wyprzędą,

(Mistrz uderzył w marmur młotem)
To kamienie mówić będą,

Ale będą mówić grzmotem.

Co mnie, co mnie, to wszystko? Ja pragnę oderwać się z krzyża czasu i lecieć w wieczną ciszę...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne, w różnych egzemplarzach książki wyraz ten jest mniej lub bardziej nieczytelny, prawdopodobnie jest to słowo konarów, w wydaniu z 1976 użyto w tym miejscu słowa drzew.
  2. Najnowszy krój.
  3. Żeby powiedzieć prawdę.
  4. Daleko mamy do domu.
  5. Parasole.
  6. A ma się na deszcz.
  7. Mankiety.
  8. Drobnych.
  9. Kupiec.
  10. Krawiec.
  11. Spodnie.
  12. Wązkie.
  13. Łatwo poszerzyć.
  14. Kamizelka.
  15. A toż dwie piędzie sięga niżej krzyża.
  16. Surdut, kapotę.
  17. Szewców.
  18. Blacharzy.
  19. Kołodziejów.
  20. Tokarzy.
  21. Pozłotników.
  22. Panny Julii Jabłonowskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.