Jak w Gorycji słońce zachodzi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Jak w Gorycji słońce zachodzi
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Jak w Gorycji słońce zachodzi.


Włosi do Słowian mają się w Gorycji, na ilość, jak cztery do jednego, a na sentyment, jak pies do kota, albo jeszcze gorzej. Oddawna i wzajemnie dwie te nacje niecierpią się i otwarcie przeciw sobie stają. Każdy włoch prędzej się tu zgodzi z niemcem, niż z słowakiem; każda słowaczka pójdzie raczej kupować „kaj dobra zidovka je,” niżeli do włocha. Trzeba widzieć, z jakiem odymaniem warg, z jakiem wzgardliwem mrużeniem oczu włoszka wymawia: „una baba” wyraz, do którego, podług niej, nic już dodać nie można, tak jest urągliwy. Trzeba widzieć, z jaką nienawiścią pracowity słowak woła na próżniaczo zawalających ulice włochów: „Hola s poti! Dabi vas vrag!...” A niech-no tylko włoch pięść wytknie, jak to często z junakierji zwykł czynić, natychmiast słowak, choćby własną duszę niósł, to ją ciska, staje, w garść pluje i woła: „Le pojdi, pojdi!!
To też na cztery bijatyki, trafiające się tu gęsto, z pewnością w trzech występuje z jednej strony jakiś „Carlo,” jakiś „Ziani,” jak tu „Gianiego” z wenecka przezywają, jakiś „Antonio,” a z drugiej o zakład „Petracz,” „Mihec” (Michał), albo „Grigosz.” Rys charakterystyczny przytem: włoch z niemcem, włoch z włochem, jeśli tylko nie są pijani, biją się dla jakiejś ściśle określonej przyczyny, dla jakiegoś wskazać się dającego powodu; ale taki „Carlo” z takim „Mihcem” biorą się za łby ot tak, niewiadomo z czego, „bez powodu,” jak notują protokuły. Tymczasem oni powód mają, i to taki, z którym się rodzą, żyją i umierają, powód ogromnie wiadomy, ten mianowicie, że jeden z nich jest włochem, a drugi słowakiem. I dosyć!
Ta wzajemna nienawiść ma przyczyny, leżące głęboko w ekonomicznych warunkach, w jakich oba żywioły zetknęły się i rozwijały na tym gruncie. Kiedy niemiec do Gorycji przyszedł, to przyszedł jako dworzanin lub jurgieltnik „Grafa” na zamku goryckim, razem z tym Grafem tworząc sferę potrzeb, które dawały ujście wytwórczości miejscowej.
Kiedy z biegiem czasu, z zamku do grodu zszedł, z dworzanina urzędnikiem się stając, lub z jurgieltnika żołnierzem regularnym, zawsze brał stanowisko luźne, niezajęte, owszem, dopiero co stworzone siłą wypadków, nietylko nie rugując z niego nikogo, ale coraz rozszerzając koło zbytu dla rąk pracujących.
Ale słowak i włoch, ci obaj stanęli odrazu na gruncie silnego współzawodnictwa, i to na gruncie tak szczupłym, że jeden drugiemu koniecznie deptać musiał po piętach. Pomyśleć tylko! Ta mała bądź co bądź dolinka, zamknięta dokoła górami, w żaden sposób rozszerzyć się nie chciała, choć ludność obu plemion powiększała się i rosła; góry pozwalały wprawdzie wdrapywać się na siebie winnicom i sadom, ale tylko za cenę ogromnych mozołów i szczupłego plonu, a i to nie wszystkie. Dotąd widać zapuszczone i porzucone winnice, które się nie opłacały na wschodnich stokach wyżyn. Ci więc nawet, co się tam wdarli, niewdzięcznej próbując pracy, i ci wpadli napowrót w gorycką kotlinę, gniotąc jedni drugich i wzajemnie przeszkadzając sobie.
Czuł słowak od wieków, patrząc na włocha, że gdyby tu był sam, to ten kęs ziemi, jaki ma — a oto mu zawsze najbardziej chodziło — mógłby być dwa, trzy, cztery razy większy.
Czuł i włoch, na słowaka patrząc, że gdyby ten nie czatował tak pilnie na każdą korzyść, na każdy zarobek, on mógłby — a o to także najwięcej mu chodziło — nie dwie i nie trzy godziny stać, próżnując na ulicy, ale pół dnia choćby, i zawszeby jeszcze na czas do roboty trafił, i niktby go do miłego „soldo” nie ubiegł. Oczywista rzecz, że musiało to wyrodzić srogie niechęci, nieprzyjaźń głęboką. Przypuszczać nawet można, że w dawnych, mniej uporządkowanych stosunkach i czasach to słowackie „Hola s poti!” „precz z drogi!” musiało brzmieć daleko energiczniej, z daleko większą siłą. Świadczyć się o tem zdaje choćby fakt, że już nie w samej kotlinie goryckiej, ale na całem tem adrjatyckiem pomorzu, ziemia w trzech czwartych nosi nazwy słowiańskie i ma silny słowiański charakter. Co do włochów, ci także wzięli swój rewanż.
Obsiedli miasto tak, że po za niewielką ilością kramarzy trudno w niem o słowaka, no i wystają po ulicach, ile dusza raczy.
Linia przecinająca Gorycję, od południa ku północy licząc, ma trzy najpodatniejsze do wystawań takich punkty. Pierwszym z tych punktów jest stary, jeden z najstarszych w hierarchii ulic goryckich, plac: „San Antonio,” obrzeżony od południa delikatną linią arkad nizkiego krużganku pałacu Lanthieri, który, cofnąwszy się w kąt wschodni, tę niezmiernie malowniczą, na sposób boloński stawianą galeryę swoją wyciągnął daleko w ulicę; plac ten zamknięty jest na północ długim, wysokim murem, podtrzymującym wzgórzyste tarasy pałacu Strassoldi.
Ten to mur właśnie, osłoniony od zimnych powiewów tarasami, po których cyprysy i oliwne drzewa wstępować i zstępować się zdają, tworzy najpiękniejszą, o jakiej tylko wybredny ogrodnik zamarzyć może, wystawę południową, coś nakształt wybornych inspektów, w których włosi wygrzewają się na wszystkie boki, tak jak wczesne ogórki albo pomidory.
Przyjdź, kiedy chcesz, zawsze ich tu pełno. Jak mur długi, rząd podpierających go pleców, wymachujących rąk, okrągłych kapeluszy i pluszowych czapek, czerwonych i niebieskich, około bioder okręcanych pasów, tudzież śniadych twarzy, którym słonce w same zęby świeci.
Co robią ci ludzie?... A nic tymczasem. Żyją. Gadają, palą tytuń, plują, a przykrzy się któremu stać, to się kładzie wzdłuż lub wpoprzek drogi, jak fantazya przyjdzie. A zresztą mają patrzyć na co. Przedewszystkiem na środku placu stoi „Mercato coperto.” Jest to szeroko zatoczone kolisko, nakryte dachem okrągłym nakształt wielkiego parasola, na słupach rozpiętym, pod którym pierwszy, najściślejszy krąg tworzy otwarty w rannych godzinach targ rybny i mięsny, a drugi obwód, z za lekkiej kraty widny, stanowią cały dzień czynne stragany warzyw i owoców. Rzecz jasna, iż pomiędzy straganami tymi a murem odbywa się bardzo czynna wymiana nietylko słów i spojrzeń, ale także ogryzków z gruszek i łupin z pomarańcz.
Ale to zaledwie część rozkoszy, jakich tu doznać można.
Wskroś przejrzystego „Mercato” widać ciągły niemal ruch, jaki w galeryi Lanthierich sprawia bardzo czynna, tutaj gnieżdżąca się instytucja: „di Pompe funebre.” Jak się tam żyje, tak żyje w Gorycji; ale że się w niej umiera z wielkim hałasem i z wielką paradą!
Przedewszystkiem dzwony. Każdemu nieboszczykowi, który choć siaki taki grosz zostawił, dzwonią jak na pożar, jak na gwałt, jak na Rezurekcyę.
Więc najpierw huczy wielki dzwon w Duomo; zaraz za nim rozbija się „San Rocco,” dalej leci kariljon z bombiastych wież pojezuickiego kościoła; za nim w te pędy biją, jak na alarm, u Panny Maryi na „Piazzuta;” tuż zaraz u kapucynów przy „via san Pietro; dalej znów u Franciszkanów na Castagniavizzy, a nad całą tą mięszaniną jasnych i głuchych, uroczystych i skocznych niemal tonów, spazmatycznie się trzęsie piskliwa sygnaturka w rogu galeryi, tam właśnie, gdzie się mieści szlachetna „Pompa funebre.”
Komuś, co przybywa z umiarkowanych pod tym względem krajów, np. ze Szwajcarji niemieckiej, gdzie pogrzebów odbywanych zrana i pocichu nie widzi się prawie, ten ciągły tumult dzwonów w powietrzu robi także wrażenie, jakby tu umarli zajmowali daleko więcej miejsca, niźli żywi. Nie utrzymuję, ażeby śmiertelność była tu znaczna; owszem jest dużo warunków zdrowia i długoletności, ale ten ruch, ta krzątanina, ta masa giestów i słów, z jaką włosi przywykli załatwiać każdą sprawę, tworzy ciągłe widowisko przed „Pompa funebre”. To jedzie kareta z wieńcem, to wylatuje mistrz ceremonii, cały wyzłocony, jak wigilijny orzech, to niosą chorągiew ze specjalnym od hoc napisem, to wracają żałobnicy we frakach z wielkimi pióropuszami i w srebrzystych szarfach, to smarują, albo myją karawan, już to ten, cały czarny od zwyklejszych pogrzebów, już to ów ze, złoconymi aniołami po rogach, cały błyszczący w słońcu. Już wreszcie stroją konie w żałobne ornamenty. Słowem, cały dzień spektakl i to pierwszorzędny. Słusznie nawet utrzymywać można, że „Pompa funebre” silną robi konkurencyę ustawionej na wschód placu budzie z napisem: „Teatro del Genio” i skromniejszym drukiem pod spodem: „Mord-Scenen, Gespenster und Specialitäten Theater.” Pod czem znów wielki afisz dnia: „La donna brusciata.” A przecież i to jest bardzo piękna instytucya!
W dzień jak w dzień. Kurzy się tam wązkie pasemko dymu ze starego wagonu ustawionego dyskretnie za budą. Ofelja łuska fasolę na opuszczonych ku ziemi, jakby z okrętu do szalupy, schodkach; gromadka dzieci przewraca kozły w piasku, a Otello z tą samą chusteczką, którą Desdemonę dusił, idzie po marchew, albo po kasztany. Ale wieczorem, kiedy po za czerwonym transparentem zapalą dwie lampki, a płócienne ściany budy wydymają się aż od gwałtownych ruchów miotły, jaką pierwsza (i ostatnia!) kochanka wymiata nagromadzone po wczorajszych gościach łupiny kasztanów i skórki pomarańcz — wieczorem proszę widzieć, jaki się tam robi ścisk! Proszę słyszeć, jakie się tam krzyżują uwagi i spostrzeżenia, jak ci urodzeni melomani, ci oberwańcy uliczni, pomagają ten tenorowi, ów barytonowi w ich partyach. Jaka tam krytyka, jaki zapał!
To jest publiczność, dla której grać warto!
Niedaleko od tego interesującego ze wszech miar placu, na którym zeszły się wszystkie rozkosze, tak życia jak śmierci, wyciąga się długą szyją „Via Rastello” het aż do „Travnika.” Jest to także bardzo stara, bardzo szanowna część miasta, siedziba drobnego handlu i przemysłu. Tu jeszcze widzieć można zamknięte arkadami podsienia, w których „na wiatrach,” jak mówią szlązaki, kołyszą się przeróżne części męzkiej i damskiej garderoby, tuż obok blacharszczyzny, powrozów, pęków lnu, pasem bawełny, i wełny, sztucznych kwiatów, butów, kołder i wszelakiego, „blaga.” Ta ulica i to „blago,” porozkładane w sztukach jaskrawych bawełnic, to w kratę, to w pasy, to w przeróżny deseń, jest prawdziwym Rubikonem dla „bab,” wracających z Travnika. Niejedna też zostawia tu wszystko, co zarobiła na targu, od północka niemal tłukąc się po wertepach z koszem na głowie, byle tylko o świcie do „Gorycy” zdążyć. Ale też tyle tu pokus, że sam św. Antoni nie oparłby się im chyba.
Gle... glejte!... — woła baba, trącając drugą, a mało jej oczy z głowy nie wyskoczą. — To je obleka cudna!...
Velmi lepa! — odpowiada druga i obie zatrzymują się przed straganem, nad którym powiewa zamaszysta spódnica i kaftan.
W lot chwyta te spojrzenia właściciel straganu.
Co je vam ljubo?... — pyta z przymileniem. — Prav rad vam poslużim!
Baby się przyglądają, jakby go nie słyszały. Nareszcie jedna, chcąc zgłuszyć swoje żądze, odważa się na krytykę:
Kratki rokavi! — mówi.
Kratki rokavi!... — podchwytuje z oburzeniem właściciel „blaga.”
Te rokavi so kratki?... To je najnovejsza szega![1] To je szega vienska! Prawo recz....[2] Dunajska szega! Pogledejte bliże!
Ale baba czuje, że gdyby jeszcze chwilkę dłużej patrzyła na owo „cudne obleko,” uległaby niechybnie pokusie.
Odwraca się tedy i mówi:
Dalecz imamo domov![3]
Nie przeszkadza to jej wszakże zatrzymać się natychmiast przy następnym kramie z głośnym okrzykiem podziwu:
Jojmene! To vam dożniki![4]
I aż głową chwieje na widok ciemnozielonych i granatowych parasolów, zakończonych lampasem żółtym i czerwonym.
Wtem druga:
A każe na deż...[5]
A tamta już gdzieindziej pojrzawszy:
To wam zapestnice![6]
A kupiec zachęcająco:
Obijskejte! Obijskejte! Prosim w prodajolnico! — Żeby niby sobie te wszystkie cudności bliżej obejrzały w sklepie.
Więc jak już baba całkiem rady sobie dać nie może, a z chłopem idzie, to się na niego obejrzy mile, czy też da jej kupić.
A chłop filuternie:
Nima drobiża![7]
Ale się i taki trafi, co tylko splunie i krzyknie:
Aj, neumna babja viera!
A nie wie, że i sam w tę pastkę wpaść może. Idą dalej, a tu wielki napis: „Rasprodaja angleskoga blaga.”
Chłop staje. Natychmiast wylatuje „trgovec”[8], i do spółki spekulujący z nim „krojacz[9]. Mają wszystko, co kto chce, i „angleske blago” w sztukach i gotowe „obleko.”
Co je vam platno? — pytają. — Czim mogem slużiti?
Chłop nie odpowiada wręcz, ale i nie odchodzi. Zaczyna oglądać, „hlacze”[10].
Bierze w rękę jedną nogawicę, podnosi — puszcza. Bierze drugą, podnosi, przymierza do tamtej, probuje guzików, czy mocno przyszyte, udaje grubego znawcę. Nie potrzeba na to przebiegłości włocha, żeby zgadnąć, jako chłop się wcale na towarze nie zna, ale cała polityka „trgovca” na tem właśnie polega, żeby to koneserstwo przyjmować za dobrą monetę.
Z namaszczeniem tedy słucha mowy chłopa, dorzucając tylko małe „schlagworty.”
Sama volna!
A „krojacz”:
Praw po novem kroji!
Tak znów „trgovec”:
I za deset let se ne raztrga!
Chłop czuje, że mu tu wypada z jakąś przyganą wystąpić. Raz jeszcze tedy podnosi nogawicę i mówi:
Ozke![11]
Lahko posrecziti[12] — odpowiada „krojacz”.
Tak chłop się bierze do oglądania kamizelki.
Telownik[13] — mówi — zadosti dolgi.
Ale już kupiec zrzucił tę część omawianego garnituru i z tyłu ją do chłopa przyłożył.
Pravo! Pravo! — krzyczy tryumfalnym głosem.
A baba patrzy: źle. Więc wytrzymać nie może i woła:
Ali dve pedi sega dalje kriża![14]
Prav po novem kroji! Po dunajskem! — woła krawiec.
Ten „dunajski” krój i ta „dunajska” moda są ostatecznym argumentem, który nie chybia nigdy. Bo proszę, co ma na to odpowiedzieć chłop, albo i baba?
Dunajskie, to dunajskie!
Więc choć „hlacze ozke,” a „telownik” sięga „dwe pedi” niżej krzyża, dobierają do nich jeszcze „suknjo”[15] także, oczywiście, „po dunajskem kroji,” a wypiwszy „sklenico piva,” wracają do domu.
Czasem i taka gromadka słoweńców zatrzymuje się przed Wokulaczem albo Zireczicem. Jeden wtedy odczytuje, chromając nieco, tytuły wystawionych książek, a drudzy słuchają. Nie wszystkie czyta. Oko jego umie w tych wystawach odnaleść małe tomiki w czerwonej okładce, na której widać napis: „Slovanska knjiżnica.” Jest to wydawnictwo właściciela goryckiej drukarni p. Gabriszczka, który za pomocą tych małych książeczek poznajamia słoweńców z autorami pobratymczych plemion. Najwięcej powodzenia mają przekłady czeskich i łużyckich pisarzy.
Ich naiwna humorystyka, ich niewybredny liryzm, ich obyczajowość wreszcie najłatwiej chwyta za serce słoweńców. Ale wydawca nie myśli czytelników swoich zostawiać na tym poziomie, on gwałtem ciągnie ich wyżej. Taki np. Snopicz (tomik, zbiorek) VI i VII obejmuje „Romankę” Orzeszkowej, a inny znów „Pojidimo za Njim” Sienkiewicza.
No, i kupują! Baba wprawdzie tomik waży w ręku, ogląda na wszystkie strony i mówi, że jest „za 12 krejczurów premalo!” — ale płaci; i taka Orzeszkowa, taki Sienkiewicz wędruje w koszu na głowie słowenki, gdzieś do Podsabotina, do Skerbiny, czy do Vucigrada. Oprócz powieści kupuje się zwykle „Slovenska pratika” — kalendarz, na którego pierwszej stronicy świeci razem i w wybornej zgodzie: ogromne słońce, nieco mniejszy księżyc, kilka konstelacyj gwiazd i ogoniasta kometa.
Pod tym zaś, tak szczególnie oświatlanym firmamentem stoi trzech słoweńców: jeden przy pługu, drugi z kosą, a trzeci oparty na cepie, — kiedy kalendarze ludowe włoskie zdobne są w półnagie panny, lub w mandolinistę, siedzącego okrakiem na księżycowym nowiu.
Czem plac „San Antonio” jest dla włoskiego plebsu w Gorycji, tem jest „Piazza Grande” dla jej klas uprzywilejowanych. Klasy bowiem uprzywilejowane nie mają tutaj tak znów zasadniczo różnych upodobań od plebsu.
Im także potrzeba dużo ulicy, z niewybrednym kalejdoskopem jej ruchu i jej drobnych przygód, dużo na niczem spędzanych dnia godzin, i dużo, jak można najwięcej, słońca. W takich warunkach, kilka słomianych krzeseł i stolików przed wystawą cukierni, czarna kawa, dziennik, cygaro i zalana słońcem przestrzeń, po której spacerują damy, musi przywabiać cały wielki świat gorycki. I przywabia.
Południowa wystawa placu zupełnie jest warta muru pod tarasami Strassoldich: tylko, że się tu ludzie nie na ziemi rozwalają, ale na słomianych stołkach.
Sztukę takiego rozwalania się na dwóch, trzech stołkach naraz posiadają szczególniej mali, wyblakli oficerkowie, którzy, przybywszy tu z Wiednia, muszą przecież okazać czemś, że i oni są „po dunajskiem kroji”. A przepyszne tło mają, ci koszarowi panicze! Tuż za ich plecami niemal podnosi się wzgórze, dźwigające stary zamek goryckich panów, tych, co to z patryarchami Akwilei na ostre szli, nietylko klątw, ale się i miecza nie bojąc, charakterystyczną, ogromnie malowniczą budową z XII-go wieku, z całym aparatem baszt, blanków, strzelnic i zębatych murów. A do dziś jeszcze tak to wszystkie krzepkie, tak całe, że wcale ruiną nie jest, ale rycerską strażnicą, którejby i teraz nie ugryzły lada jakie zęby. Rycerską — i orlą. Z baszt tych nietylko przejrzysz wszystkie szczyty, ale zobaczysz morze.
Trudno sobie wyobrazić smutniej komiczny efekt, jak nagłe przeniesienie wzroku z tego orlego gniazda starych wieków na owych wymiękłych oficerków, których niefortunne sylwetki to tło ogromu nietylko unicestwia, ale wprost śmiesznemi czyni.
Jakiej barwy są te odwieczne mury, trudnoby określić. Bywają białe, twarde, jak kość sucha, dzwoniąca; bywają fijołkowe niemal, to znów błękitno-liljowe, miękkie, wsiąkające w powietrze, jakby wydmuchane z wieczornych oparów; bywają całe stopione na bronz złotawy w słońcu; bywają objęte jakby pożarem w łunach zachodu; bywają lekkim różem otchnione w poranek; bywają czarne zadymione, jakby po pożodze. Tak co raz odmiennie maluje je słońce.
Nie jest to wszakże robota jego w tych stronach jedyna. Słońce na „Piazza Grande” musi iluminować jeszcze bardzo brzydką, bardzo pospolitą fasadę pojezuickiego kościoła, co mu w żaden sposób miłem być nie może; musi zapalać iskry na bagnecie spacerującego przed preturą szyldwacha; musi wyzłacać trójząb i koronę Neptuna, rozdzielającego wodę w wielkim wśród placu basenie, musi wreszcie kłaść jasność cichą na tę kolumnę kamienną, która stoi na dawnem miejscu tracenia. A kiedy to wszystko uczyni, wytrząsa resztę światła w labirynt małych uliczek, rzucając ulotną pozłotę po wązkich kamiennych, wprost z ulicy na piętro schodkach, na kamienne balkony, zawieszone gdzieś tuż pod dachem, na nieregularne okna i okienka, na wychylające się z zaśmieconych podwórek przepyszne laury, pinie i cyprysy, na mury kapiące bluszczem i pstre od różnobarwnych chust suszących się tu i owdzie, wreszcie na „Piazzutę,“ jeszcze jeden popularny plac gorycki, oddany prawie w wyłączne posiadanie najbardziej roztarganym włoszkom, najsilniej plującym włochom, najbrudniejszej i najgłośniej wrzeszczącej hałastrze małych włoszątek.
„Piazzuta,“ tak samo jak „Prestan,“ słoweński „Pristav,“ jak „Borgo Fratta,“ jak „San Rocco,“ to prawdziwy skarbiec dla akwarelisty. Kolorystyczne efekty, kapryśne linie, silnie oświetlone płaszczyzny, przepadziste cienie, zaułki, zakamarki, najniespodziewańsze perspektywy, bogactwo i oryginalność typów, nadają tym bardzo starym i bardzo ubogim dzielnicom miasta niesłychanie artystyczne piętno. Jest to prawdziwa kopalnia motywów malarskich.
Wcale to tym uliczkom nie wadzi, że je przerywa nagle chruściany płot, albo stare, kamienne, coś biblijnego w sobie mające poidło, gdzie woły przychodzą maczać swoje łby płowe o szerokich rogach; że na środek jej wyjechał bednarz z pobijaniem swojego towaru i że powróźnik, upatrzywszy cichszą przestrzeń, okręca się pękiem pakuł i biegając od rozpórki do rozpórki, jak pająk, snuje z siebie włókna, srebrzące się w słońcu.
Nie wadzi im nadewszystko to, że się po nich uwijają smagłe i gibkie, kołyszące się w biodrach wodziarki, które, jak wenecjanki, noszą sądy na jednem ramieniu, a wodę w małych, miedzianych kociołkach.
Tutaj to, za temi małemi okienkami słychać cały Boży dzień suwanie hebli, zgrzyt pilników, warczenie toczydła, sztuk młotków i młoteczków w drobnych warsztatach przeróżnych calzolajów[16], bandajów[17], rodajów[18], fornitorów[19], indoratorów[20], z którymi o lepsze idą w hałasie pełne szczygłów klatki.
Tymczasem słońce się zniża. Płoną wierzchołki laurów i pinii; stojące na wzgórzach cyprysy trzęsą przez chwilę deszcz złotych iskier, jak zapalone pochodnie; bezlistne dęby panowickich lasów stoją w ogniu, dziwnie ich czarnością zmieszanym.
Podnóże Karstu odcina się na widnokręgu niezmiernie czystą, niezmienne delikatną, powietrzną niemal linią; wielki Nanos, którego czub uśnieżony zagląda w gorycką dolinę przez głowy gór wszystkich, rozjarza się, zapłomienia, staje się naprawdę „ożogiem,” jak go nazywają rybacy adrjatyckiego pomorza, ku niemu, we mgłach, łodzie swoje pędząc; a stara Tymowska Wyżyna śni o tych pradawnych czasach, kiedy w głębi mórz była koralową rafą, i od snów tych różowieje cała, wskróś szerokich, tępych płaszczyzn swoich.
Wszystko to na chwilę zamienia się w jakiś świetlny transparent, w jakąś wizję barw, błysków, tonów, w którą dzwony miasta na „Angelus” biją.
A wtedy, z tego wschodnio-południowego kąta goryckiej kotliny, w którym z szumem rzeki mieszają się łoskoty puszczonej w bieg maszyny, wysypuje się rój „bawełniczek,” prządek z fabryki Strassitscha, które z gwarem, śmiechem i tupotem drewnianych korków biegną w miasto spiralną drogą „Luigia.” Same tu włoszki i prawie wszystkie młode.
Słoweńcy nie mają zaufania do fabryki. Trzymają oni dziewczęta swoje w ogrodach, w winnicach, po służbach zresztą w mieście. Ale niema chyba w Gorycji uboższej rodziny włoskiej, którejby córki nie pracowały w „Strazigu,” jak tu z włoska mówią. Jest garść i dzieci i mężczyzn trochę, ale przeważną siłę roboczą stanowią dziewczęta. I nie dziw. Wytrzymałe są, niedrogo się im płaci, a jak zaczną gadać, to jedna przez drugą z robotą się śpieszy. Łatwo też je ująć lada miłem słówkiem. Ładna czy nie ładna „bawełniczka” umie być zawsze powabną. Trochę bezczelna, pusta, wesoła, i co się rzadko włoszkom zdarza, bardzo czysta; ma ona jakiś szalony temperament, jakąś dziką werwę, jakąś nieprzepartą potrzebę wyrzucania z piersi okrzyków i śmiechu. Kiedy się „bawełniczki” z fabryki wysypią, to tylko tyrsów i fletni brak, żeby to wyglądało na jakiś pochód bachiczny. Jeszcze są na pierwszym skręcie drogi, a już w mieście biją echa od ich bujnych głosów.
Nie znaczy to wcale, żeby w „Strazigu” raj miały. Znaczy tylko, że ta młodzież ma niepohamowaną siłę odporną i wprost kipi żądzą życia, życiem samem.
Typ „bawełniczki” jest mniej więcej ustalony. Nieduża, gibka, smagława, ma chód lekki i składną budowę. Na twarz jej, najczęściej chudą i śniadą, prawie niema czasu patrzyć, tak odrazu porywają czarne oczy i zuchwałe spojrzenie. Złote koła w uszach, skręcone koło uszu włosy, lada jaka spódniczyna, jaskrawa chusteczka na powabnym biuście, czerwone pończoszki i na czubek nogi wsadzone pantofle z drewnianym, hałaśliwym obcasem.
Ponętną wszakże jest „bawełniczka” tylko na codzień, wtedy, kiedy się wyroi wprost z warsztatów. W święta, przestrojna w „modne” miejskie suknie, traci prawie cały swój wdzięk i tchnie pospolitością. Rzecz prosta, iż na przesmykach, któremi „bawełniczki” idą, czatuje tu i owdzie, ten lub ów ze znajomych naszych, z pod murów Strassoldich. Słońca już niema, trzeba przecież żyć jakoś... Chwilę trwa owo przyśpieszone tętno ruchu, po ubogich dzielnicach głównie, aż te śmiechy i szepty wsiąkną w zaułki i biedne domostwa. Jest to też chwila, w której na obu „Piazzach” i na Rastello sprzątają stragany, sztuki „blaga,” „cudne obleki,” bo te kramy nie bywają oświetlane wieczorem.
Jednocześnie słychać trzask zamykanych na wszystkich piętrach żaluzyj, łoskot okiennic, zgrzyt kluczów, kłódek, sztab żelaznych po sklepach, poczem robi się cisza.
Wielka świeżość bije teraz w miasto z winnic, z ogrodów, z gór, z panowickich lasów. Dech morza czuć w powietrzu, ożywczy, szeroki. Chce się dyszeć i patrzyć w niebo, które, choć ciemnieje, barwy nie traci przecież.
Ogromnie świetnie gwiazdy się tu palą; takie iskrzaste, wielkie, jakby gdzieś na chaldejskiem niebie. A wtem, wśród tej ciszy, na zachrypniętym orkiestronie teatru „del Genio“ odzywa się smętno-fałszywa arja z „Traviatty“ lub z „Roberta Djabła“. Znak to, że wszystkie dzienne sprawy goryckie skończone, i że się zaczyna panowanie fantazji i nocy.






  1. Najnowszy krój.
  2. Żeby powiedzieć prawdę.
  3. Daleko mamy do domu.
  4. Parasole.
  5. A ma się na deszcz.
  6. Mankiety.
  7. Drobnych.
  8. Kupiec.
  9. Krawiec.
  10. Spodnie.
  11. Wązkie.
  12. Łatwo poszerzyć.
  13. Kamizelka.
  14. A toż dwie piędzie sięga niżej krzyża.
  15. Surdut, kapotę.
  16. Szewców.
  17. Blacharzy.
  18. Kołodziejów.
  19. Tokarzy.
  20. Pozłotników.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.