Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/391

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tymczasem słońce się zniża. Płoną wierzchołki laurów i pinii; stojące na wzgórzach cyprysy trzęsą przez chwilę deszcz złotych iskier, jak zapalone pochodnie; bezlistne dęby panowickich lasów stoją w ogniu, dziwnie ich czarnością zmieszanym.
Podnóże Karstu odcina się na widnokręgu niezmiernie czystą, niezmienne delikatną, powietrzną niemal linią; wielki Nanos, którego czub uśnieżony zagląda w gorycką dolinę przez głowy gór wszystkich, rozjarza się, zapłomienia, staje się naprawdę „ożogiem,” jak go nazywają rybacy adrjatyckiego pomorza, ku niemu, we mgłach, łodzie swoje pędząc; a stara Tymowska Wyżyna śni o tych pradawnych czasach, kiedy w głębi mórz była koralową rafą, i od snów tych różowieje cała, wskróś szerokich, tępych płaszczyzn swoich.
Wszystko to na chwilę zamienia się w jakiś świetlny transparent, w jakąś wizję barw, błysków, tonów, w którą dzwony miasta na „Angelus” biją.
A wtedy, z tego wschodnio-południowego kąta goryckiej kotliny, w którym z szumem rzeki mieszają się łoskoty puszczonej w bieg maszyny, wysypuje się rój „bawełniczek,” prządek z fabryki Strassitscha, które z gwarem, śmiechem i tupotem drewnianych korków biegną w miasto spiralną drogą „Luigia.” Same tu włoszki i prawie wszystkie młode.