Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kto wie, jak wściekłym kamieniarzem jest z urodzenia włoch każdy, temu nie trudno będzie wyobrazić sobie, z jaką szybkością waliła się ta cała rudera, jak się wśród pyłu i gruzów zarysowała szeroka, wykładana płytami ciosu droga, jak się odsłaniały nowe fronty, jak amputowano balkony, oficyny, jak z rumowiska usypywano płaskie tarasy, przeznaczone pod trawniki, pod gaje może, pod kwiaty, czy ja wiem, może pod ogrody wiszące. Włoch jest ekspertem w tym względzie. Kiedy młody cesarz Wilhelm składał pierwszą wizytę włoskiemu przyjacielowi swojemu, Kwirynał zawstydził się ruiny, jaka go otaczała wówczas. W cztery tygodnie zwalono całą po-jezuicką ruderę, gruz zasypano ziemią, obłożono darniną, wysadzono kwieciem, ocieniono krzewami, wystawiono dla zamaskowania dalszych rumowisk śliczny pałacyk, ot tak sobie: cztery mury, dach, brama zamknięta, ale bardzo ozdobna, i pospuszczane w pustych futrynach żaluzye. Wewnątrz niema ścian, ani pułapów, ani schodów — nic. Zamierzony efekt wszakże udał się zupełnie, a nawet pozostały kawał starego jezuickiego muru z freskiem, przedstawiającym św. Stanisława-Kostkę na modlitwie, nie szkodził efektowi temu, tembardziej, że mur osłaniała rozrosła wierzba płacząca.
I tu więc szło to z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień prawie. Ledwoś się obejrzał, już ze starych domostw była kupa gruzu, już z kupy