Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w dziewięćdziesięciu dziewięciu na sto wypadków, jedności takiej nie stanowią. Jeden drugiego fałszuje, świadomie, lub nieświadomie. Niekiedy jest to walka, a niekiedy współka. W młodych latach, w początkach artystycznego zawodu, częstszem zjawiskiem jest walka; po niej dopiero następują kompromisy i ustępstwa, będące podstawą współki. W pierwszym stadyum oba żywioły miewają chwile przewagi; zapewnia im je już ta sama okoliczność, że mogą stanąć do walki, że są jakąś mierzącą się z czemś odrębnem od nich siłą. W drugiem stadyum na powierzchni utrzymuje się przeważnie człowiek razem ze swoją praktycznością, swoją próżnością i tem wszystkiem, co jest negacyą szczerego artyzmu. Utrzymuje się, ale okazać tego nie chce; owszem, chodzi mu o pozory przegranej. Wysuwa tedy artystę naprzód, pcha gwałtem, za włosy niemal ciągnie na pierwszy plan i na widne miejsce. Ale korzyść z tego nowego, a tak forsownie wytworzonego stosunku, jest pozorna tylko. Często żadna. To bowiem, co w walce uległo, co na kompromis przystało, co paktowało i we współkę weszło, już przez sam fakt paktowania tego i tej abdykacyi z dobrych praw swoich, zubożone być musi i upadłe w sobie. Abdykujący artyzm, jeśli nie przechodzi, na oko, do wielkiej rzemieślniczej armii, to dlatego tylko, że przezorny wspólnik nie zdziera mu z grzbietu jego apollińskiej szaty, wiedząc, iż mu w niej