Brakłoby mi więc całkiem miary na takie zakłady we Włoszech, gdyby nie wypadek. Któregoś dnia, w Rzymie, zaskoczył mnie szczególny widok. Długą aleją na Monte Pincio szedł parami szereg małych, zupełnie małych panów we frakach, lakierkach, białych krawatach i w cylindrach. Cylindry te błyszczały w południowem słońcu bardzo żywo, niemniej jak sztywne, śnieżnej białości gorsy i jasne glansowane rękawiczki. Poziom cylindrów był nierówny; najwyższe sięgały może po ramię człowieka średniej miary, najniższe zdawały się pokrywać głowy cyrkowych karzełków.
Kiedy się zbliżyli wszakże, pokazało się, że są to chłopcy od lat dziewięciu do piętnastu może, którzy idąc krokiem tancerskim niemal, poruszali się z przesadną elegancyą, śmiali się i rozmawiali półgłosem.
Wielu z nich miało w butonierkach kwiaty; niektórzy wywijali delikatnemi laseczkami, inni zatrudniali ręce to brelokiem, to cienkim sznureczkiem zegarka.
Par było ze trzydzieści może; za chłopcami szedł ksiądz młody jeszcze, o pięknej i poważnej twarzy. Przeszli z przyciszonym szmerem francuskiej konwersacyi, zostawiając w powietrzu silną woń perfum i pomady.
To była także — szkoła.